Przez Czerwone Wierchy. Dzień na ski-tourach

Piękna pogoda, piękne widoki i prócz nas prawie nikogo! Nie do wiary, że to Tatry

Z zaprzyjaźnionym przewodnikiem Maćkiem i dwoma znajomymi przemierzyliśmy niedawno na ski-tourach całe Czerwone Wierchy, wchodząc na wszystkie cztery szczyty tego pasma: Kopę Kondracką, Małołączniak, Krzesanicę i Ciemniak.

***

Startujemy z Kuźnic o 7 rano, w słońcu. Do kolejki na Kasprowy Wierch trzeba by stać ze dwie godziny, a my przypinamy narty z fokami i ruszamy w górę, w stronę Hali Kondratowej. Około 9 jemy ciepłą szarlotkę popijamy kawę w najładniejszym - moim zdaniem - schronisku w polskiej części Tatr na Hali Kondratowej, 1333 m n.p.m. Wybudowane na nowo w 1947 r. (poprzednie zniszczyła lawina) z płazów, czyli grubych, drewnianych bali, ma zaledwie 20 miejsc noclegowych. Prowadzą tędy szlaki na Giewont, Kasprowy Wierch i Czerwone Wierchy właśnie. Pasmo zawdzięcza nazwę porastającym je trawom, które jesienią stają się rudo-czerwonymi kobiercami.

Idziemy w jego stronę. Po prawej mijamy lawinisko. Długi jęzor skotłowanego śniegu z wyrwaną ziemią u góry, rozszerza się ku dołowi, zmieniając w wielkie, śnieżne bryły. Na tle Giewontu, spod którego zeszła lawina, wygląda to pięknie, ale i złowieszczo.

Choć świeci słońce, po mroźnej nocy śnieg jest twardy jak beton. Po drodze zakładamy więc harszle, zwane też mieczami śnieżnymi - metalowe nakładki na wiązania, zakończone z obu stron trzema nożami, które wbijają się w śnieg i lód. Dzięki nim na bardziej stromym stoku narty nie zjeżdżają w dół i możliwe jest podejście.

Zastanawiałam się, czy nasz przewodnik nie przesadza z ostrożnością, ale tylko przez chwilę. Właśnie minął nas energiczny ski-tourowiec idący dziarsko pod górę tylko na nartach z fokami. Oddalił się zaledwie na 20 m, gdy stracił przyczepność i z niebywałą prędkością zjechał ze 200 m w dół! Wyglądało to dość niebezpiecznie, cudem się zatrzymał... Ruszył dalej już z nartami na plecach.

My również zdejmujemy narty, a do butów przypinamy raki. Wspierając się na kijkach, docieramy na Przełęcz Pod Kopą Kondracką (1863 m n.p.m.). Widoczność jest doskonała, podziwiamy Tatry Zachodnie i Wysokie. W pełnym słońcu zjadamy kanapki i pijemy herbatę. Czuję się jak na wakacjach w Alpach.

***

Idzie mi się całkiem dobrze, dorównuję kroku Maćkowi (jednak nie na darmo przebiegam ok. 10 km tygodniowo!) i znacznie wyprzedzamy naszych dwóch towarzyszy. Dobra kondycja bardzo przydaje się w tej dyscyplinie, można podziwiać góry, zamiast sapać i z trudem podnosić nogę za nogą...

W doskonałych nastrojach docieramy na Kopę Kondracką, 2005 m n.p.m. Lekki zjazd i podchodzimy na Małołączniak, 2096 m n.p.m. Kolejny zjazd, podejście i... jesteśmy na najwyższym szczycie Czerwonych Wierchów - Krzesanicy, 2123 m n.p.m. W zasięgu wzroku pojawiają się wciąż nowe szczyty po słowackiej stronie Tatr. Widok jest tak malowniczy, że aż przypomina landszaft. To zjeżdżając, to podchodząc, docieramy na ostatni szczyt, Ciemniak (2096 m n.p.m.). Zdejmujemy foki i jazda szerokim zboczem.

Zrobiło się wczesne popołudnie, przed nami już tylko szusy w dół. Cudownie zjeżdża się Twardym Upłazem po prawie dziewiczym śniegu. Tu, niestety, role odwróciły się - jestem ostatnia (i tak już będzie do końca).

Teraz czeka nas już tylko wąski szlak przez las pełen krzaków i z niewielką ilością śniegu. Gdybym nie widziała, jak suną w dół moi towarzysze, nie uwierzyłabym, że da się tędy w ogóle zjechać! Udało się. Zmęczona i szczęśliwa dotarłam do mostku na odnodze Potoku Kościelskiego, gdzie na mnie czekali.

Jeszcze tylko przejście na nartach do początku Doliny Kościeliskiej i zasłużony odpoczynek w karczmie. W dolinie leży jeszcze sporo śniegu, ale czuje się, że wiosna za pasem. Z ziemi wychynęły już pierwsze lepiężniki.

Wycieczka w nieśpiesznym tempie zajęła nam ok. 7 godzin.

***

Ski-touring to wielka przyjemność. Można spędzić w górach cały dzień, idąc z miejsca na miejsce, nawet późną wiosną, kiedy wyciągi już nie działają, bo śniegu mało (w wyższych partiach gór zalega on znacznie dłużej).

Na ski-tourach można wybrać się też w Tatry Zachodnie, na Grzesia, czy na Rakoń, a kto dobrze radzi sobie poza trasą, niech uda się na Wołowiec.

Więcej o: