Lot radzieckim śmigłowcem transportowym nie należy do przyjemności. Wciśnięci pomiędzy setki kilogramów bagażu cały czas zastanawiamy się, czy pordzewiała, przeciążona maszyna nie zahaczy o jednego z cztero- i pięciotysięczników.
Jednak widok przez miniaturowe okienka jest nieopisany - Tien Szan to jedne z najpiękniejszych gór świata. Wreszcie lądujemy na lodowcu Inyłczek w base camp u podnóża Chana Tengri - siedmiotysięcznego celu naszej wyprawy. Wnosimy do namiotów kilkadziesiąt kilogramów jedzenia, które ma starczyć na trzy tygodnie, i już możemy napawać się piękną ścianą naszej góry marzeń.
W grupie jest sześciu Polaków i trzech Finów, członkowie Polskiego Klubu Alpejskiego. Na lodowcu pod Chanem Tengri są cztery bazy - trzy pod południową ścianą i jedna od północy. Północna, na wysokości 4000 m n.p.m., wygląda cudacznie. Staroświeckie namioty turystyczne (z masztami) rozrzucone po morenie lodowcowej, wokół mnóstwo śniegu i drewniane latryny niepasujące do krajobrazu. U właściciela Kazacha Kazbeka Walijewa można zamówić posiłki w mesie, kupić wódkę, skorzystać z sauny, wysłać e-maila czy wynająć przewodnika na Chana. Jedyną obowiązującą walutą jest tu dolar, jedyną zasadą - nic za darmo.
Po krótkim odpoczynku ruszamy 600 m w górę do obozu I. Czas na aklimatyzację. Wiadomo, że wraz ze wzrostem wysokości maleje ilość tlenu w powietrzu, obniża się też znacznie ciśnienie. Stopniowe zdobywanie wysokości, wielokrotne chodzenie w górę i w dół i zakładanie kolejnych obozów służy zmniejszeniu fatalnych skutków dużych wysokości. Pomaga aspiryna i diuramid. Mimo to każdemu coś dolega, najczęściej trudności w oddychaniu i zaśnięciu, silne bóle głowy.
Pierwszy kontakt z górą nie jest zachęcający. Liny poręczowe służące do asekuracji trudno nazwać "linami". Większość przypomina sznury do suszenia prania, a nieliczne, które można uznać za liny alpinistyczne, są poprzecierane i wyglądają tak, jakby za chwilę miały się zerwać. Niemal wszystkie zawieszono w poprzednim wieku.
Podejście jest całkiem przyjemne. Stroma grań poprzecinana skalnymi uskokami nie jest tak trudna, jak to opisują książki, toteż spotykamy tu wielu wspinaczy (ok. 50.). Dopiero powyżej obozu II (5500 m n.p.m.) większość rezygnuje.
Po trzydniowym rekonesansie do obozu II, gdzie nie nocujemy, ale zostawiamy depozyt z namiotem i żywnością, wracamy na dwa dni do bazy głównej. Trochę odpoczynku nam się należy! Każdy zjada dzienny przydział jajecznicy z kiełbasą i tylko Finowie trochę się krzywią. Zaczyna do nich docierać, że 260 jajek i 20 kg kiełbasy, które kupiliśmy w Biszkeku, oznacza dla każdego dwie jajecznice z wkładem dziennie, i to do końca pobytu w base camp, a oni nie przepadają za kirgiską kiełbasą...
Ponowne dotarcie do obozu II zajmuje dwa razy mniej czasu niż za pierwszym razem. Musimy spędzić w namiotach dwie noce, by organizm dostosował się do wysokości. Najtrudniej jest tym, którzy nie mają nic do roboty. Ja na szczęście mam "Niezwykłą lekkość bytu" Kundery, którą pochłaniam w dwa dni.
Wreszcie możemy iść wyżej. Droga jest coraz trudniejsza, wzmaga się wiatr i siecze w twarz kryształkami lodu. Ale w końcu jesteśmy na jednym ze szczytów Piku Czapajewa. To przez ten sześciotysięcznik wiedzie z północy najprostsza droga na Chana. Jeszcze 300 m w dół na Zachodnią Przełęcz i zostaje tylko 1200 m na szczyt. Ale my na Czapajewie mamy się jedynie przespać, by przyzwyczaić się do wysokości i zejść do base camp. Noc na 6100 m n.p.m. okazuje się nie lada wyzwaniem. Pomimo wkopania namiotów na metr w śnieg, wiatr nie pozwala zmrużyć oka - hałas łopoczącego tropiku jest nie do wytrzymania. Rano wyglądamy jak z krzyża zdjęci. Wiatr dalej wieje jak zwariowany i podczas ubierania się tracę czucie w palcach rąk. Czas wracać do bazy głównej i odpocząć przed atakiem szczytowym.
Po zejściu do bazy dowiadujemy się, że na południowej stronie Chana Tengri doszło do tragedii. Na grupę kilkunastu wspinaczy spadła lawina, zabiła 12. Wszyscy są wstrząśnięci. Co roku południowe zbocze Chana grzebie w lawinach kilku śmiałków, ale nigdy aż tylu. Licząc dwóch wspinaczy, którzy zginęli na trudnych drogach na północnej ścianie (w tym doskonały alpinista z Gliwic Grzegorz Skorek), w 2004 r. zginęło tu 14 osób. Surowy ten Chan...
Base camp opustoszał. Sporo ludzi wyjechało, jeszcze więcej jest na górze i szykuje się do ataku na szczyt. Finowie rezygnują z dalszej wspinaczki - źle znoszą wysokość i mają kłopoty żołądkowe.
W przeddzień ponownego marszu w górę ksiądz Zbyszek odprawia mszę na lodowcu u podnóża Chana Tengri. Nikt z nas nie jest specjalnie religijny, ale stawiają się wszyscy. Msza jest niesamowita - wspaniałe otoczenie (a pewnie i strach) powoduje zauważalny wzrost religijności.
Atak na szczyt jest zawsze wielką niewiadomą. Trzy dni wchodzi się do góry w zasadzie tylko po to, żeby się przekonać, jaka będzie pogoda - tylko przy dobrej są szanse na zdobycie Chana. Na szczęście pogoda nam sprzyja. Po niezbyt dobrych warunkach na podejściu, do wygodnej platformy biwakowej 900 m poniżej szczytu dochodzimy w pięknym słońcu i przy braku wiatru. Nazajutrz o 5 nad ranem na niebie widać mnóstwo gwiazd. Pogoda gwarantowana! Gotujemy tyle wody, ile się da, i ruszamy. Idziemy zachodnią granią, gdzie o tej porze nie dochodzi słońce. Zimno straszliwe. Gdyby nie chemiczne rozgrzewacze w moich trzech parach skarpet, już po chwili straciłbym czucie w palcach. Po pięciu i pół godzinach mam za sobą największe trudności skalne i śnieżno-lodową rynnę. Do szczytu pozostaje tylko łatwe podejście po śniegu, ok. 100 m w pionie. Te ostatnie metry są najcięższe. Robię pięć kroków i staję bez tchu, kilka oddechów i znów nędzne pięć kroków. Ale widzę na szczycie dwóch Koreańczyków z rosyjskim przewodnikiem... To naprawdę blisko!
Łzy napływają mi do oczu. Było ciężko, ale udało się - 7010 m n.p.m.! Ponad dwa tygodnie walki. Płaczę jak bóbr, gdy ściskamy się na szczycie z kolegą, który wszedł chwilę wcześniej. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i na dół. Czas mamy niezły, więc w namiocie będziemy przed zapadnięciem ciemności. O północy wszyscy są z powrotem. Niewielkie odmrożenia ma tylko Teo, samotny Rumun, który kilka dni temu przyłączył się do naszej grupy. Możemy więc z czystym sumieniem wchodzić do śpiworów. Pozostało tylko zejście, ale to dopiero następnego dnia.
Zejście dłuży się niesamowicie. Ponad dwa kilometry po skałach i stromej grani w dół z 20-kilogramowym plecakiem. Zaczyna dokuczać brak wody. W ciągu ostatnich dwóch dni każdy z nas wypił tylko po dwa litry, na tej wysokości to stanowczo za mało.
Nareszcie baza główna. Jak przyjemnie zdjąć po tygodniu na górze brudne ciuchy i wskoczyć do namiotu-sauny. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak rozkoszna może być kąpiel w zardzewiałej misce. A potem jedzenie, jedzenie i jeszcze raz jedzenie. Jajecznica smakuje bosko. Jeszcze tylko ananasy z puszki - rarytas pozostawiony na tę szczególną okazję - i lądujemy w namiotach, zasypiając jak zabici.
Trzy dni później czekamy na śmigłowiec. Po 20 dniach w świecie bez roślin nie możemy się doczekać zielonych dolin Kirgizji. Jedynymi, którym nie jest pilno do zieleni, są kirgiscy pracownicy bazy. Ale gdzie znajdą pracę za 7 dol. dziennie, wikt i opierunek? Za pieniądze zarobione przez dwa miesiące będą żyli wygodnie cały następny rok.
Wyprawa kosztowała mnie ok. 1500 dol. Jechaliśmy pociągiem do Moskwy, stamtąd samolotem do Biszkeku (stolica Kirgizji), potem busem do podnóża gór Tien Szan i śmigłowcem do bazy; z powrotem tak samo