Kiedy turysta wyrusza na pierwszą wspinaczką z Dolnego Miasta w górę szybko zaczyna się zastanawiać czy obrana droga nie prowadzi na manowce. Gwarne, pełne modnych sklepów, światowych restauracji i hałaśliwego tłumu ulice szybko zostają gdzieś z tyłu. Schody, które ktoś wskazał jako właściwe, robią się coraz węższe, skręcają w boczną uliczkę, prowadzą stromym zakosem w górę, by po kolejnym zakręcie zamienić się w znowu węższe stopnie ukryte w cieniu wysokiego muru. Wokół nie ma żywej duszy, a zamknięte na cztery spusty bramy również nie nastrajają do zapukania w nie z pytaniem: "Czy to na pewno dobra droga?". Kiedy wędrowiec zastanawia się już na poważnie, czy się nie wycofać i poszukać innego przejścia, z góry dobiega go śpiew. Po chwili z ciemnego zaułka wyłaniają się dwie starsze, odziane w dostojną czerń kobiety i nie zwracając uwagi na obcego mijają go nie przerywając swojej tęsknej pieśni śpiewanej czystymi i pięknymi głosami. To doskonały drogowskaz, że droga jest właściwa i prowadzi w kierunku Alfamy, czyli najbardziej lizbońskiej ze wszystkich lizbońskich dzielnic, złożonej z labiryntu krętych i stromych uliczek, ślepych zaułków, ciemnych podwórców i wewnętrznych dziedzińców, nad którymi sznury z suszącym się praniem są rozwieszone tak gęsto, że trudno przez nie zobaczyć kawałek nieba.
Spacer do tej dawnej arabskiej dzielnicy to nie tylko kilkanaście minut mozolnej wspinaczki, ale przede wszystkim przeniesienie się do świata sprzed przynajmniej kilku wieków: ignorująca nowinki i świat zewnętrzny Alfama żyje swoim życiem, które praktycznie w całości toczy się na ulicy. Domy są wąskie i krzywe tak, że wydaje się, iż stoją tylko dzięki temu, że z obu stron podpierają je ciasno podobne budowle: mają białe fasady, strome dachy pokryte czerwoną dachówką, zdobienie z błękitnych płytek azulejos i ukwiecone pelargoniami balkony. Pani domu przysiadła na progu zajmując się robótką na drutach, a gospodarz gawędzi z kolegami popijając kawę albo pogrywając w warcaby. Ponieważ drzwi do mieszkań na parterze wiodą wprost z ulicy, można niedyskretnie w nie zajrzeć i pociągając nosem zgadnąć, co dzisiaj będzie na obiad (chociaż często to nie jest konieczne, bo zamiast gotować w kuchni ludzie wystawiają grilla na ulicę wrzucając na niego lizboński przysmak numer jeden, czyli dorsza albo sardynki). Jeśli gospodarzy nie ma w domu, oznacza to najpewniej, że przesiadują w tascas - rodzinnej restauracji, w której często kuchnia znajduje się tuż za ladą - serwującej oliwki, paszteciki, marynaty, słynną zupę kapuścianą, ryby i owoce morza w towarzystwie solidnej karafki miejscowego zielonego wina. Swojską, niemal rodzinną atmosferę, potęguje gwar dobiegających ze wszystkich stron rozmów, sprzeczek i śmiechów, które czasem przerwie kolejna strofa fado - rzewnej ballady śpiewanej przy akompaniamencie gitar - albo głośne hamulce nadjeżdżającego tramwaju. Linia 28 jest już kultowa: mały, żółty wagon bez szyb, który pokonuje strome uliczki niemal przyciskając się do ścian przytulnych do nich kamienic i taranując wystawione przed bary stoliki, bardziej niż tramwaj przypomina dziecięcą zabawkę.
Piękna, trochę nierzeczywista, wyglądająca jak przeniesiona z nieco innych czasów jest zresztą cała Lizbona: położona na siedmiu wzgórzach, nad szeroko rozlewającym się w tym miejscu Tagiem, niemal na wybrzeżu oceanu jest najbardziej wysuniętą na zachód stolicą kontynentalnej Europy. To w tym miejscu jeszcze kilka wieków temu znajdował się koniec znanego świata i stąd wielcy odkrywcy odważyli się wyruszyć w nieznane tworząc z Portugalii prawdziwe imperium. Dziś wiele osób twierdzi, że nostalgiczna, ale tętniąca gwarem przez 24 godziny na dobę, czasem nazywana "Paryżem końca Europy" Lizbona, jest jednym z nielicznych miast z prawdziwym życiem. I - co dziwne - jednym z najmniej docenianych turystycznie miast Europy.
Dawne dzieje Alfamy są równie barwne, co życie na jej współczesnych ulicach. Choć wedle mitu port na nieznanym lądzie, który dał początek Lizbonie, miał założyć Odyseusz, historycy twierdzą, że byli to najpewniej Fenicjanie handlujący z tego miejsca z Afryką. Wkrótce Afryka zawitała do nich: w VIII w. miasto zajęli Maurowie zamieniając dotychczasową nazwę Olisipo na Lishubna. Przynieśli też swoje zwyczaje architektoniczne: ponieważ w kulturze arabskiej domostwa zawsze budowało się do środka, zwracając uwagę przede wszystkim na duże wewnętrzne dziedzińce, na których toczyło się całe życie, a ignorując to, co jest na zewnątrz, zbudowana przez nich dzielnica pełna była wąskich i krętych ulic otoczonych wysokimi murami. Od tryskających na wzgórzu gorących źródła nazwali ją od nich Al Hama. Tak zaczęła się historia Alfamy. Maurowie nie zabawili tu jednak długo: cztery stulecia później z Lizbony przepędził ich pierwszy król Portugalii. Dla upamiętnienia tego wydarzenia w miejscu głównego meczetu stanęła katedra Najświętszej Maryi Panny (Katedra Sé), która dziś jest jednym z głównych punktów na turystycznej mapie Lizbony.
W latach wielkich odkryć geograficznych miasto i cała Portugalia kwitły i opływały w dostatek, a prosperitę zakłóciło jedynie trzęsienie ziemi z 1531 r., kiedy część stolicy legła w gruzach. Było jednak niczym w porównaniu z tym, które nawiedziło je dwa wieki później: żywioł z 1755 r. pochłonął 60 tys. ofiar i niemal zmiótł Lizbonę z powierzchni ziemi oszczędzając jedynie Alfamę. Przetrwała, bo Maurowie zbudowali ją na wyjątkowo solidnej skale. Kiedy zapadła decyzja o odbudowie Lizbony przez chwilę mówiło się, by zburzyć i postawić na nowo także jej ocalałą część. Na szczęście skończyło się na mówieniu i zamieszkała przez robotników, rzemieślników, marynarzy i rzezimieszków wszelkiej maści Alfama przetrwała, a wraz z nią - dawny klimat miasta. To, jak przed trzęsieniem wyglądała pozostała część Lizbony, dzisiaj można zobaczyć już tylko w Muzeum Azulejos w klasztorze Madre de Deus - w jednej z sal malowane na błękitno płytki przedstawiają właśnie dawną panoramę miasta.
Azulejos na półwysep Iberyjski sprowadzili Maurowie. Choć te ozdobne płytki potocznie nazywa się "błękitnymi" oryginalnie wyrabiano je we wszystkich kolorach zdobiąc orientalnymi wzorami. Zresztą nawet dzisiaj w Portugalii zdarza się spotkać azulejos bordowe albo zielone, a w dzielnicy Graca - położonej powyżej Alfamy i choć trudno w to uwierzyć jeszcze bardziej od niej oldskulowej - widziałam całą ścianę zrujnowanej kamienicy pokrytą kwadratowymi płytkami wielkości znaczka pocztowego w maziaje we wszystkich odcieniach żółci, pomarańczy i czerwieni. W bocznych uliczkach Alfamy azulejos wyrabia się do dzisiaj, a miejsca ich produkcji łatwo poznać po kłębach kurzu unoszącego się z otwartych okien w suterenach. Same płytki można tu spotkać niemal na każdym kroku: zdobią fasady budynków, klatki schodowe, a nawet ławki, wykładane są nimi nazwy ulic, lokalnych restauracyjek, numery domów i obrazki ze świętymi mające strzec ich mieszkańców. Jedna z piękniejszych kompozycji, przedstawiająca mapę dzielnicy, znajduje się na kamienicy niedaleko Miradouro de Santa Luzia. "Miradouro" to punkt widokowy, a takich na Alfamie jest kilka. Turysta najszybciej trafi na ten znajdujący się na wzgórzu przed zamkiem św. Jerzego (Castelo de Sao Jorge). Zbudowana przez Maurów i rozbudowana przez Portugalczyków twierdza przez kilka wieków była królewską siedzibą. Podupadła, jak wszystko w Lizbonie, w czasie trzęsienia, dzisiaj jest przede wszystkim atrakcją turystyczną. Jest tu nadzwyczaj cicho i spokojnie - zwłaszcza w porównaniu z ciasnotą i gwarem reszty dzielnicy - a z nasłonecznionego tarasu rozciąga się pyszny widok na miasto: w dole są przytulone jeden do drugiego białe domy, z którymi kontrastuje czerwona dachówka i bujna zieleń - żeby posadzić rośliny na tej twardej zabudowanej skale, ludzie wykorzystali tarasy, dachy, przybudówki, balkony i okienne parapety po ostatni centymetr. Ramami dla tego trójkolorowego obrazu są szare wody Tagu, nad którymi widać olbrzymi most 25 Kwietnia wzorowany na słynnym Golden Gate z San Fransisco i figurę Chrystusa Zbawiciela z rozłożonymi rękoma jak ten z Rio de Janeiro. Niezwykłość Lizbony to nie tylko Alfama. Ale to już temat na inną opowieść.