Jak Chiny poradziły sobie z pandemią? "Gdy w mieście wykryto kilkanaście zakażeń, przetestowano całe miasto. Dziewięć milionów ludzi"

Gdy cały świat zmaga się z drugą falą pandemii, a w Polsce dobowy przyrost zakażonych osób przekroczył 21 tys., w Państwie Środka odnotowuje się kilkadziesiąt zakażeń. Najwyraźniej kraj, w którym zaczęła się pandemia, już poradził sobie z tym problemem. Jak Chiny to zrobiły? Rozmawiamy z Weroniką Truszczyńską, blogerką i studentką, która od pięciu lat mieszka w Szanghaju.

Urszula Abucewicz, Podróże Gazeta.pl: Podczas Złotego Tygodnia Wuhan odwiedziło niemal 20 mln turystów. Niektórzy byli oburzeni, bo przecież tam wszystko się zaczęło. Mówi się nawet o turystyce covidowej. Chińczycy chcą w ten sposób wesprzeć swoich rodaków, którzy ucierpieli podczas lockdownu?  

Weronika Truszczyńska: Tak. Rzeczywiście podczas Złotego Tygodnia w Wuhanie było mnóstwo ludzi. Na deptakach czy w innych dostępnych miejscach dla turystów było bardzo tłoczno. Nie udało mi się kupić biletu do Wieży Żółtego Żurawia, mogłam ją tylko podziwiać z zewnątrz, bo wszystkie bilety zostały wyprzedane grubo przed rozpoczęciem chińskiego święta narodowego.

Jak teraz wygląda sytuacja w Chinach?

Dziennie odnotowuje się kilkadziesiąt aktywnych przypadków. Są to głównie osoby przyjeżdżające z zagranicy, które mimo tego zaliczane są do kolejnych przypadków zakażeń na terenie Chin.

Co jakiś czas odnotowuje się kolejne ogniska. Nie są zbyt duże, ale rzeczywiście w kilku miastach każdego miesiąca nieduże ogniska się znajduje. W październiku kilkanaście przypadków zdiagnozowano w mieście Qingdao. Chiny starają się działać bardzo agresywnie w takich sytuacjach. Gdy więc do władz dotarła informacja o kolejnych zakażeniach na południu Chin, zdecydowano się wykonać testy wszystkim mieszkańcom. Przetestowano wówczas dziewięć milionów osób.

Czy musicie nosić maseczki na ulicach?

W Chinach maseczki nosi się od bardzo dawna. Z powodu smogu, gdy jesteśmy przeziębieni i nie chcemy kogoś zarazić, a także dla stylu. Można kupić kolorowe, wzorzyste maski, żeby ciekawie wyglądać.

Jeśli zaś chodzi o noszenie ich podczas pandemii - to już nie trzeba. W styczniu i lutym to był obowiązek. Wolontariusze, często emeryci lub osoby w podeszłym wieku, przechadzali się po ulicach i zwracali uwagę, żeby założyć osłonę na usta. Kilka razy zostałam upomniana na ulicy, że maska powinna być założona.

Teraz na ulicy już nie trzeba, ale w autobusie, metrze, pociągu – tak. Oczywiście na lotnisku też. Bez maseczki nie wpuszczają.

I ludzie rzeczywiście je noszą. To nie jest tak, że zakładają maski tylko na wejście, a potem zdejmują. Nie widziałam, żeby ktoś tak robił. Jeżeli ktoś każe nosić te maski, to ludzie rzeczywiście je noszą.

Przyjęło się sądzić, że Chińczycy są karnym narodem, że jeśli rząd im coś każe robić, to oni się do tego dostosują. To nie do końca prawda. Okazuje się, że trudno nad nimi zapanować.

Trzeba było bardzo mocno na nich naciskać, żeby rzeczywiście nosili te maski. Rząd prowadził na ten temat kampanię informacyjną, która przyniosła efekty. Myślę też, że Chińczycy mocno się przestraszyli koronawirusa. Powiedziano im, że jeżeli będą nosić maski – to będzie mniejsza szansa, że zachorują.

Czy wprowadzono kary finansowe za brak maseczki?

Nie, ale bez maski nie wpuszczano do różnych miejsc. Nie masz osłony na usta i nos? Zostajesz, nie wchodzisz.  

Czy Chińczycy dostosowali się też do przestrzegania dystansu społecznego?

Tutaj nie wprowadzono odgórnych zakazów, jaką odległość trzeba zachować wobec innych osób. Takich zaleceń nie było. Usłyszeliśmy, że na zewnątrz musimy nosić maski i żeby nie wychodzić z domu bez potrzeby.

W Szanghaju, trzeba przyznać, nie było zbyt wielu przypadków koronawirusa, nie wprowadzono więc drastycznych obostrzeń. Można więc było swobodnie wychodzić z domu, ale zalecano pozostanie w nim. A ponieważ ludzie naprawdę się bali, to po prostu w tych domach siedzieli.

Jak myślisz, jakie pomysły, jeśli chodzi o radzenie sobie z epidemią, można by przenieść do naszego kraju?

Większość rozwiązań, które przyniosły tutaj efekty, jest nie do zastosowania w demokratycznym państwie w Europie. Dla wielu Polaków noszenie masek jest ograniczeniem swobód osobistych. Tutaj nikt się nad tym nie zastanawia. Nie słyszałam, żeby ktoś mówił, że maska ogranicza jego wolność.

To jest zupełnie inny kraj. Inna mentalność. Ciężko byłoby zastosować większość metod, chociażby biorąc pod uwagę brak środków finansowych. Czy Polska byłaby w stanie przetestować w ciągu kilku dni wszystkich mieszkańców Warszawy? Myślę, że byłoby to trudne. A tu w Chinach takie rzeczy się robi. Zamknąć wszystkich w stolicy w domu i dostarczać im jedzenie? To też w Polsce wydaje się nierealne.

Jakie jeszcze metody wprowadzono do walki z epidemią?

W Chinach bardzo polegano na aplikacji, tzw. zdrowotnych QR kodach. Każda osoba była zobligowana do tego, żeby ją zainstalować i przed wejściem do restauracji, sklepu czy nawet do metra - trzeba było ją pokazać. Gdy aplikacja pokazywała kolor zielony, można było wejść do środka. Zielony znaczek oznaczał, że jestem osobą bezpieczną i w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie byłam w żadnym niebezpiecznym rejonie. Gdy kod QR świecił się na pomarańczowo albo czerwono, zostawało się na zewnątrz. Wiele osób chwaliło to rozwiązanie.  

Czy można było odmówić jej instalacji?

Tak, ale wtedy nie moglibyśmy wejść do restauracji, baru czy do metra. Na uczelni zaś kazano nam zainstalować aplikację, która pokazywała, jakie prowincje odwiedziliśmy w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nie można było skłamać czy minąć się z prawdą, bo wystarczyło, że pokazywało się telefon i od razu było widać, czy byliśmy w rejonie niebezpiecznym czy nie. Aplikacja pobiera informacje od operatora komórkowego, gdzie i w których prowincjach logowały się telefony.

W jakich jeszcze działaniach upatrujesz skuteczność Chin w poradzeniu sobie z koronawirusem?

Nie mamy drugiej fali zachorowań jak na Zachodzie dzięki restrykcyjnej kwarantannie. Do Chin nie są wpuszczani turyści. Mogą tu tylko wracać osoby z rezydenckimi, pracowniczymi albo rodzinnymi wizami. Każda z tych osób musi przejść dwutygodniową kwarantannę w hotelu. Co ważne, pobyt w kwarantannie trzeba opłacić samemu. Za jeden dzień pobytu, z jedzeniem wliczonym w cenę, trzeba zapłacić ok. 50 dolarów. 

Mam wrażenie, że to właśnie dzięki temu w Chinach jest spokojnie. Osoby zakażone od razu na lotnisku były wychwytywane, następnie odizolowane. Nie słyszałam, żeby ktoś chory przyjechał z Europy, po czym po dwóch dniach wyszedłby na miasto i zaraziłby innych.

Mówisz, że ta kwarantanna jest bardzo restrykcyjna. Jakie są jej zasady?

Gdy w kwarantannie umieszczana jest rodzina, to każdy z jej członków umieszczany jest w osobnym pokoju i przez dwa tygodnie nie można go opuszczać. Siedzi się w nim i przez kolejnych 14 dni czeka się na ten moment, kiedy można będzie po prostu wyjść.

A w tym czasie obsługa hotelowa na postawionym przy pokoju krzesełku zostawia jedzenie albo zabiera z niego śmieci. Tyle. Nie ma żadnego wychodzenia.

Kolejne kraje w Europie wprowadzają lockdown. Cała Polska jest w czerwonej strefie i wisi nad nami widmo kolejnych obostrzeń. Jak to było u was?

Wuhan i prowincję Hubei zamknięto na dwa i pół miesiąca. I dzięki temu tak dużo zakażonych osób nie poprzedostawało się do innych miast. Mieszkańcy więc siedzieli przez prawie trzy miesiące w domach z zakazem ich opuszczania. Pracownicy osiedla codziennie lub co kilka dni zostawiali pod drzwiami jedzenie. W prowincji Zhejiang były natomiast limity na wyjścia. Jedna osoba z rodziny mogła wyjść raz na trzy dni zrobić zakupy. 

W Chinach zastosowano bardzo radykalne środki. To prawda. A mimo tego wirus został rozwleczony po kraju. Wuhan zamknięto praktycznie z dnia na dzień. Decyzję o tym, że miasto zostanie zamknięte z samego rana, ogłoszono o godz. 22:00, a i tak do świtu pół miliona osób zdążyło uciec.

Na wyjeździe mierzono temperaturę, więc ludzie brali różne leki, żeby zbić gorączkę, żeby ich tylko wypuścili. To nie było tak, że powiedziano: "Zamykamy was" i wszyscy karnie powiedzieli: "No to nas zamknijcie". Ludzie zaczęli uciekać. Do Szanghaju przyjechało kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Tydzień przed i po zamknięciu – to były naprawdę gorące dni. Pamiętam, że jakiś ratownik medyczny nielegalnie za opłatą wywoził ludzi karetką. Złapali jednego. Zastanawiam się, ilu było takich przemytników, którym udało się prześlizgnąć.

Jakie panują teraz nastroje w społeczeństwie?

Chińczycy są bardzo zadowoleni z tego, w jaki sposób rząd poradził sobie z pandemią. Chińskie władze lubią też pokazywać: "zobaczcie, my kontrolujemy sytuację, a Stany Zjednoczone zaliczają porażkę za porażką. Zachód sobie kompletnie z pandemią nie radzi. A my sobie poradziliśmy z nią świetnie". To jest taka broń dla rządu.

Na początku, jak wiemy, rząd ukrywał informacje o wybuchu epidemii. Po czym, kiedy w Chinach jako tako opanowano problem, zaczęto pokazywać, że za granicą jest o wiele, wiele gorzej.

Jaki stosunek mają chińskie władze do medyków? U nas jeden z ministrów wypalił, że służba medyczna jest nie dość zaangażowana, że lekarze piją kawę zamiast leczyć.

W Polsce do lekarzy czuje się respekt. Inaczej jest w Chinach. Tutaj to zawód, który nie jest poważany, a co za tym nie jest popularny. W Państwie Środka nie dość, że lekarz zarabia źle, to jeszcze zdarzają się przypadki pobicia.  

Chińczycy wizytę u lekarza traktują jak usługę, jeżeli płacę, to wymagam. Więc jeżeli babcia jest chora i ja płacę, to oczekuję, że starsza pani wyzdrowieje. Nie chcę słyszeć, że zmarła. Zdarzają się sytuacje, że niezadowoleni pacjenci czy ich rodziny wynajmują kogoś, żeby pobił lekarza albo sami ich biją. Niestety jest to dość powszechne. Szpitale organizują kursy samoobrony dla lekarzy, właśnie dlatego, że są atakowani. Po pandemii trochę ten stosunek do lekarzy się zmienił, ludzie nabrali trochę więcej szacunku. Chińskie media zastanawiają się na jak długo.

Tutaj nikt z rządzących nie miałby na tyle odwagi, żeby powiedzieć coś złego o lekarzach walczących na pierwszym froncie z epidemią. Dokładnie zdają sobie sprawę, że jeśli zaczną szczuć ludzi na grupę zawodową, która nie jest szanowana, to lekarze będą traktowani jeszcze gorzej. Kiedy więc uporano się z epidemią, zorganizowano koncerty w podziękowaniu medykom za ich pracę. Do końca roku pracownicy służby medycznej mogą wejść za darmo do różnych atrakcji turystycznych na terenie całych Chin.

W internecie pojawiało się dużo filmów, na których lekarze podczas rozmów z rodzinami płakali do słuchawki, że chcą wracać. To było widoczne, jak wiele poświęcili, żeby tam pracować. Widać też było, że nie każdy chciał tam być. Słyszałam, że wielu z nich otrzymało po prostu przydział do Wuhanu i musiało tam pracować. Pojechali. Nie mieli wyboru.

Czujesz się spokojna? Myślisz, że Chiny poradziły sobie z wirusem na dobre?

Chińscy epidemiolodzy ostrzegają, że to może być cisza przed burzą, bo wystarczy kilka niedopatrzeń i znowu epidemia może wybuchnąć na dużą skalę. Nie jestem więc optymistycznie nastawiona, że niebezpieczeństwo mamy już za sobą i że koronawirus już nas ominął. Możliwe, że za kilka dni otrzymamy komunikat, że musimy siedzieć w domach i nie możemy wychodzić, pozamykają osiedla i można będzie wyjść tylko dwa razy w tygodniu, żeby kupić jedzenie. Może tak być, ja tego nie wykluczam.

Zobacz wideo Oko na świat. Czy Chiny zostaną gospodarczym zwycięzcą pandemii?
Więcej o: