Krzysztof Matys: Tekst wywołał burzę w naszej branży. Kto mógł, ten pisał sprostowania i do Instytutu, i do Polskiej Agencji Prasowej, która wypuściła informację. Po raz kolejny mamy do czynienia z niezrozumieniem branży turystycznej. Jeśli zawęzimy ją do podmiotów gospodarczych, które zajmują się realizacją turystyki wewnątrzkrajowej, czyli wypoczynek Polaków w Polsce, to można powiedzieć, że nie było tak źle, jak prognozowano.
Ale to tylko część turystyki. I nawet w tej części nie jest idealnie. Bo kto w lipcu i w sierpniu zarabiał pieniądze i miał duże obłożenie? Hotele, pensjonaty, domki letniskowe, agroturystyki nad morzem i w górach. Natomiast w hotelach miejskich było gorzej. Tego typu obiekty w Krakowie, Gdańsku, Toruniu miały każdego lata pełne obłożenie. W tym roku turystyki miejskiej nie było, więc przynosiły straty. Jeśli chodzi o pozostałe segmenty branży turystycznej, czyli turystykę wyjazdową z Polski i przyjazdową do Polski, to nawet nie można powiedzieć, że jest źle. Jest tragicznie, mamy do czynienia z katastrofą.
Turystyka przyjazdowa do Polski została w mediach i w działaniach polityków całkowicie zapomniana. A to turystyka najbardziej pożądana z punktu widzenia polskiej gospodarki. Bo biuro podróży, które zajmuje się turystyką przyjazdową i ściąga turystów np. z Hiszpanii, z Izraela, z Ameryki Środkowej, przywozi do Polski pieniądze. Tacy klienci zostawiają w polskiej gospodarce dużo więcej pieniędzy niż turyści z kraju. Zatem bardziej się opłaca, żeby byli też zagraniczni turyści, nie tylko krajowi. Turysta przyjazdowy wydaje nie tylko na hotele, restauracje, przewodnika czy autokar, lecz także na zakupy, pamiątki. W efekcie wkład turystyki przyjazdowej do PKB jest olbrzymi. A została całkowicie zapomniana i zostawiona bez pomocy. Dodam, że te podmioty nie mogą pracować ze względu na blokadę administracyjną, czyli np. zakaz lądowania w Polsce samolotów z niektórych państw.
Niemal stuprocentowe. Średnio zapewne powyżej 90 procent. W niektórych biurach podróży, które się nią zajmują, od czasu wybuchu epidemii nie było ani jednej wycieczki. Najpierw blokada, później wydawane, w odstępach dwutygodniowych, rozporządzenia o zakazach lotów. I przedsiębiorca nie wie we wtorek, czy jego grupa w czwartek będzie mogła przylecieć. A przecież wszystko trzeba na taki przyjazd przygotować. Więc te biura podróży znalazły się w tragicznej sytuacji. Tym bardziej, że wiele z nich przez zimę mocno inwestowało. Poprzednie lata były latami fantastycznych wzrostów. Branża turystyczna w Polsce, również segment przyjazdowy, rozwijała się w błyskawicznym tempie. Musieli więc inwestować, bo mieli tak wiele zamówień, że trzeba było kupować autokary, budować, wpłacać zaliczki z dużym wyprzedzeniem. A potem przyszła wiosna i zostali z niczym, również z utopionymi zaliczkami.
Podobnie zresztą jest w segmencie turystyki wyjazdowej z Polski. Bardzo chciałbym podkreślić, że niektórzy nadużywają rozróżnienia, dzieląc turystykę na lepszą i gorszą, polską, niepolską. Jeśli biuro podróży prowadzi działalność w Polsce, robi wycieczki zagraniczne i wysyła na nie turystów z Polski, to tutaj płaci podatki, zatrudnia ludzi, też jest polskim przedsiębiorcą. W przypadku tych firm spadki również są olbrzymie. Mogę o tym powiedzieć na przykładzie swojego biura, które jest wyspecjalizowane w bardziej egzotycznych wyprawach - w tym roku mamy spadki na poziomie 98 proc. A przecież działamy, mamy koszty, tylko nie mamy przychodów. Proszę sobie wyobrazić przedsiębiorstwo, które działa w takim stanie. Długo się tak nie da pociągnąć, my robimy to już ponad pół roku.
Robimy tak, ponieważ na początku nie powiedziano nam uczciwie, że tan stan będzie ciągnął się tak długo. W marcu mieliśmy nadzieję, że od czerwca, najpóźniej od lipca będziemy mogli normalnie pracować i odrabiać straty. Utrzymywaliśmy więc działalność. W jednym z wywiadów nazwałem to syndromem gotowanej żaby.
Poza tym utrzymywaliśmy działalność, ponieważ wzięliśmy pieniądze od naszych klientów. Na wycieczki organizowane przez moje biuro turyści często zapisują się z rocznym wyprzedzeniem. Zdarza się, że na pół roku przed wyjazdem już nie ma wolnych miejsc. Więc umowy na wiosnę, lato i jesień tego roku podpisywaliśmy w roku ubiegłym, a klienci wpłacali zaliczki. Wiosną zdecydowaliśmy, że się nie zamykamy, bo mamy zobowiązania wobec klientów. Myśleliśmy, że przetrwamy jakoś te dwa-trzy miesiące i zaczniemy odrabiać straty. Do tej pory nie możemy tego zrobić. Pracujemy, ale nie zarabiamy.
Już bardzo krótko. Gdyby nie dokładały z własnego majątku, byłoby jeszcze gorzej. Właściciel takiego biura ma np. jakąś nieruchomość, coś sprzedaje i w ten sposób się ratuje i płaci rachunki. Na szczęście w poprzednich latach było na tyle dobrze, że udało nam się odłożyć pieniądze. Co prawda miały być przeznaczone na inwestycje, ale inwestycje zostały wstrzymane.
Wszyscy wiedzą, że czeka nas fala upadków, choć może nie bardzo spektakularnych, bo będzie dotyczyła mniejszych, rodzinnych biznesów. A ich bardzo szkoda, bo były budowane przez kilka pokoleń. Będą się zamykać jesienią, bo już nie mają środków, nie doczekały się żadnej wymiernej pomocy ze strony państwa. Nie ma też sygnałów, kiedy będzie można wrócić do pracy. Można sobie postawić cel, że dotrwamy do wiosny, a zimę trzeba jakoś przeczekać, ona jest mało turystyczna. Jedni nie dadzą rady, ale inni zagryzą zęby. Jednak musielibyśmy mieć pewność, że wiosną wszystko wróci do normy.
Chciałbym podkreślić, że to nie jest tylko okoliczność obiektywna, czyli pandemia. To również polityka rządu, informacyjna, strategiczna. Nie mamy planu dla turystyki. Branża zatrudnia w Polsce około 1,5 mln osób i nie ma planu, jak te miejsca pracy zabezpieczyć. Wie pani, jaka sytuacja jest groźna? Taka, że wiosną pod względem epidemicznym wszystko wróci do normy, ale nie będzie podmiotów, które będą mogły realizować wycieczki. Nie będzie, bo się zamkną.
Trzeba zauważyć, że pracownicy turystyki to osoby z umiejętnościami. Znają języki, znają świat, mają kontakty. Gdy pójdą do innej pracy, to długo nie uzupełnimy tych braków. Kolejnym niebezpieczeństwem jest to, że polskie przedsiębiorstwa bez pomocy rządowej upadną, a na rynku zacznie się ekspansja dużych firm zagranicznych z tych krajów, które im takiej pomocy udzieliły. To jest bardzo realne ryzyko, grozi nam przejęcie naszego rynku. Mam na myśli nie tylko biura podróży, lecz także firmy transportowe. Polskie firmy autokarowe woziły turystów po całej Europie, nie tylko Polaków. I one teraz ten rynek stracą.
Z punktu widzenia biznesowego ustawa jest pomyślana wręcz komicznie. Albo kosmicznie, jak kto woli. Głównym celem ustawy, która była w Sejmie procedowana w połowie sierpnia i właśnie trafiła do Senatu, jest Fundusz Zwrotów Zaliczek. Część biur podróży, które zajmują się turystyką wyjazdową z Polski, ma problem ze zwrotem zaliczek swoich klientów. Przekazali zaliczki hotelom i liniom lotniczym, te ich nie oddają, a turystom trzeba pieniądze zwrócić. Wiadomo więc było od kilku miesięcy, że rząd musi wymyślić, jak pomóc tym biurom, bo inaczej zbankrutują.
Powstał Fundusz Zwrotów Zaliczek, ale dotyczy tylko pewnej części biur podróży. Biura zajmujące się turystyką przyjazdową do Polski, wewnątrzkrajową oraz spora część biur od turystyki wyjazdowej w ogóle tego funduszu nie potrzebuje, bo nie ma tego kłopotu. Moje biuro na przykład oddaje klientom zaliczki z własnych pieniędzy, więc nie będziemy pożyczać z funduszu. Również dlatego, że to jest pożyczka wysokooprocentowana. Bardzo możliwe, że biura, którego z tego skorzystają i zawrą umowę na taką pożyczkę, dopiero wpadną w tarapaty, gdy trzeba będzie zacząć ją spłacać. To jest więc pomoc iluzoryczna. Fundusz nie jest tym, na co liczyliśmy i jest przykrywką, aby nie udzielić jakiejkolwiek innej pomocy. To czysta polityczna gra. Chodzi o to, żeby wybrzmiał komunikat, że pomogliśmy, a w rzeczywistości to wsparcie jest niewielkie.
Biura podróży zajmujące się organizacją turystyki poza Funduszem Zwrotów w tej ustawie nie dostają nic. Wyjęcie ich z pomocy jest merytorycznym błędem. To tak, jakby z samochodu wyjąć silnik. Można samochód czyścić i upiększać, ale bez silnika nie pojedzie. Organizator turystyki jest takim silnikiem. To biura podróży przywożą turystów, zapełniają hotele i restauracje, dają pracę pilotom czy przewodnikom.
Właśnie tej grupy osób tyczy się kolejny błąd w ustawie, na mocy której dostają trzymiesięczne postojowe w wysokości 50 proc. minimalnej pensji. Ale uwaga! Tylko piloci i przewodnicy, którzy zawieszali działalność. Jeżeli traktowali tę pracę dorywczo, sezonowo, to dostaną wsparcie. A jeśli ktoś pracował przez cały rok i przez cały rok odprowadzał składki, nie dostanie nic.
Niczym. Po prostu taki zapis. Kompletnie nielogiczny. Ktoś, kto odprowadzał większe daniny nie dostanie pomocy, a ten, który odprowadzał mniejsze, takie wsparcie otrzyma. Właśnie to jest problemem tej ustawy - nie jest pomyślana tak, żeby skutecznie pomóc możliwie najszerszemu sektorowi w naszej branży. Mamy wrażenie i w rozmowach kuluarowych to się potwierdza, że głównym celem Funduszu Zwrotów Zaliczek jest zabezpieczenie przed bankructwem paru największych biur podróży. A małe, rodzinne, które zatrudniają kilka osób, niech umierają po cichu.
My jako branża już następnego dnia po przegłosowaniu ustawy w Sejmie zabraliśmy się, przy wsparciu prawników, za pisanie propozycji i poprawek. Teraz próbujemy z nimi dotrzeć do senatorów i posłów wszystkich partii. Poza rozwiązaniami na teraz, potrzebna jest też debata, żeby politycy zrozumieli, jak istotną branżą jest turystyka.
Jeżeli chodzi o konkretne postulaty, to potrzebujemy, przynajmniej do końca tego roku, zwolnienia z ZUS-u oraz postojowego. Pewne jest, że do końca roku pieniędzy nie zarobimy w ogóle albo będą to bardzo niewielkie kwoty.
To tyle, jeśli chodzi o rozwiązanie krótkoterminowe, ale konieczne jest też wsparcie długoterminowe. Nie wiemy, co będzie wiosną. Poza tym odbudowanie normalnego popytu i funkcjonowania rynku, powrót do tego, co było przed pandemią, zajmie z pewnością kilka lat. Naszym postulatem jest więc stworzenie funduszu PFR, takiego jak był wiosną dla wszystkich firm, które wykazały stratę minimum 25 proc. My chcemy, żeby tym razem było to działanie sektorowe, dla firm turystycznych, które wykazały stratę np. co najmniej 70 proc. Żeby nie oszukiwać państwa, bo ktoś sobie przesunie kilka faktur, i żeby wspomóc przedsiębiorstwa, które naprawdę ucierpiały. Nie w wyniku własnych błędów, tylko decyzji administracyjnych. Taką pomoc należy traktować jako inwestycję, bo gdy wrócimy do pracy, znowu będziemy się rozwijać i płacić duże podatki.
Drugi długoterminowy postulat to przebranżowienie dla części przedsiębiorstw, być może okresowe. Mamy ludzi, biura, możliwości i doświadczenie. Możemy zbudować drugą nogę, żeby przetrwać trudny okres, ale nie uda się to w oparciu o własny kapitał, bo już go nie mamy. Dlatego potrzebowalibyśmy kredytów na preferencyjnych warunkach i dotacji dla przedsiębiorców, którzy by planowali częściowe lub całościowe przebranżowienie.
Kolejny punkt, to programy, które umożliwiają absorpcję niektórych pracowników turystyki przez inne branże. Różne kraje takie działania podejmują. Na przykład w Izraelu przewodnicy turystyczni trafiają do szkół.
Oczywiście. Znają języki, posiadają informacje. Nie zakładam, że taki przewodnik poprowadzi cały kurs z geografii, ale na kilka lekcji może przyjść i zrobić naprawdę rewelacyjne zajęcia. Niektórzy mogą pracować w instytucjach kultury. Inni mają uprawnienia pedagogiczne. W moim biurze przewodnikami są osoby, które zrezygnowały z pracy na uniwersytetach. Więc takie osoby są, tylko potrzebny jest program. Już w czerwcu go proponowałem i chcę podkreślić, że to nie jest tak, że my oczekujemy gotowych rozwiązań. Służymy pomocą przy ich przygotowywaniu, tylko nie ma woli politycznej, żeby to zrobić.
Wracając do postulatów, to kolejnym byłaby weryfikacja kryteriów pomocowych w tych programach, które do tej pory były. Dotychczas wszystkie tarcze wykorzystały olbrzymie pieniądze, zostały wydane miliardy złotych. Tylko że w dużym stopniu były wyrzucane na ślepo. My od miesięcy dopominamy się, żeby przejrzeć kryteria, by pieniądze trafiły do tych, którzy tego najbardziej potrzebują i mają szansę wrócić do normalności. W mojej opinii, dotychczasowe kryteria były niedoskonałe i doprowadziły do nadużyć.
Ostatnie rozwiązanie to mapa drogowa dla turystyki. Spotykają się eksperci i ustalają działania. Na przykład zakładając, że będziemy wracać do normalności przez dwa lata, czyli jeszcze przez taki czas nie będzie stabilnej pracy, oceniamy, że do zagospodarowania mamy około 300 tysięcy osób. Trzeba pomóc im znaleźć pracę, bo za chwilę wszyscy będą bezrobotni i staną się obciążeniem dla państwa. Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której 300 tysięcy górników dowiaduje się, że nie będzie miało pracy, prawda? I żadnego programu pomocowego. A my jesteśmy w takiej sytuacji.
W naszej branży jest dużo osób samozatrudnionych. Przydałyby się dla nich mikropożyczki, żeby mogły zainwestować albo założyć inną działalność. Nie mamy jednak nawet zapowiedzi, że ktoś w ogóle o takiej mapie drogowej myśli.
Nie mogło się sprawdzić. Celem podstawowym bonu nie była pomoc branży, tylko zyskanie punktów w kampanii wyborczej. Nie sposób się o to spierać. Również dlatego, że na początku założenia tego programu miały być inne. Miało być 1000 zł, dla zatrudnionych na umowie o pracę. A później nagle ministerstwo zamilkło i prezydent Duda ogłosił z zaskoczenia swój pomysł na bon.
Drugi cel był taki, żeby do społeczeństwa dotarł komunikat, że pomagamy branży turystycznej, przekazaliśmy aż 3,5 mld złotych. Tak to przedstawiono. Kto być może zyskał na bonie w te wakacje? Jeśli już, to hotele, pensjonaty, domki w miejscach najbardziej obleganych turystycznie. Bo taki bon hotelowi w Krakowie czy Białymstoku nie pomógł. Tam latem Polacy wypoczywać nie chcieli. Bon pomógł więc tym, którzy i tak latem mieli dobrą sytuację. Zresztą my w branży bardzo dobrze wiemy, że ludzie bonem płacili za usługi zarezerwowane wcześniej. Zatem nie wykreował nowego popytu. Gospodarka wprowadzenie bonu odczuje, bo turysta za zaoszczędzone pieniądze coś kupi, ale niekoniecznie w turystyce, więc branży to nie wspiera.
Bon mógłby pomóc części polskiej turystyki? Gdyby skłonił ludzi do wyjazdów teraz, poza sezonem. Latem pokazywane były w mediach oblężone plaże i szlaki turystyczne. Proszę pojechać za tydzień i zobaczyć, czy będzie tak samo. Bon realizowany jesienią wsparłby część hoteli w trudniejszym dla nich okresie. Ale nadal oczywiście nie pomagałby nawet w najmniejszym stopniu olbrzymiej większości biur podróży czy dziesiątkom tysięcy pilotów i przewodników. Bon ma po prostu zbyt wiele mankamentów, był robiony naprędce, bez konsultacji branżowych i w zupełnie innym celu.
Tak, mógłby np. pomóc małym biurom podróży teraz jesienią i zimą, gdyby ludzie płacili bonem za wycieczki szkolne. Ale nie zapłacą, ponieważ atmosfera jest taka, że dyrektorzy szkół zabraniają takich wyjazdów. To jest dramat setek czy tysięcy małych biur, które żyją z wycieczek szkolnych, i podmiotów z nimi powiązanych.
Pewnie, że bon mógłby spowodować wzrost zainteresowania zimowiskami, wyjazdami na narty. Tylko że zainteresowanie feriami i tak zawsze było. A jeśli powtórzy się sytuacja z wiosny tego roku, gdy minister zdrowia mówił, że w czasie epidemii nie wyobraża sobie kolonii i obozów, to nawet żaden bon nie pomoże. Jeżeli dalej będzie taka atmosfera strachu, to ludzie nie pojadą na zimowiska. Jest zbyt wiele zmiennych czynników, by dziś przesądzać, jak bon zadziała w przyszłości. Dobrze pomyślany bon turystyczny powinien przynosić korzyść jesienią i zimą, bo biura podróży czy firmy transportowe pomocy potrzebują teraz.
Zgadzam się, że to dałoby szansę na wprowadzenie jakiegoś porządku, a porządek to już postęp. Dobrze, żeby za tym porządkiem stała logika. Żeby nie było jak w rozporządzeniach polskiego rządu, dotyczących zakazu lotów, że na liście są kraje, gdzie jest dużo mniej zakażeń niż w tych, których w wykazie nie ma. Tak było chociażby z Portugalią, gdzie w przeliczeniu na liczbę osób zakażeń było mniej niż np. w Bułgarii czy w Hiszpanii.
Teraz wszedł kolejny zapis, który zakazuje lotów, ale nie połączeń czarterowych. Przecież każdy zada sobie oczywiste pytanie, czy to znaczy, że w samolotach rejsowych wirus się znajduje, a w czarterowych nie?
Oczywiście, narusza zasady uczciwej konkurencji. Zapis powstał tylko dlatego, że kilka największych biur było w stanie wylobbować to w rządzie. Zatem wspólna polityka UE może byłaby dobrym pomysłem, gdyby stała za nią logika. Być może udałoby się na tym skorzystać w jeszcze jeden sposób. Może wtedy cała Unia czy Strefa Schengen byłaby traktowana jako jeden organizm również w przypadku wylotów. W tej chwili jest taka sytuacja, że mam zaplanowane wycieczki na jesień, ale nie mogę tam wysłać grupy nie przez decyzję polskiego rządu, tylko władz tego kraju, który nie chce wpuszczać turystów z Polski. Może gdybyśmy byli jednym obszarem, to wtedy by się to zmieniło.
To pewnie będzie zróżnicowane. Na pewno będzie bardzo niedobrze w całej turystyce zorganizowanej w Polsce. Tłumy były w części Polski latem, ale to byli turyści indywidualni. Hotele nad morzem czy nad jeziorami, w wakacje zapełnione turystami indywidualnymi, w październiku i w listopadzie oraz w marcu i w kwietniu zapełniane są przez biura podróży, firmy, które organizują szkolenia, konferencje, przywożą turystów z zagranicy. Tych wydarzeń nie będzie. Najbliższe miesiące dla wielu przedsiębiorców będą bardzo ciężkie.
Tragicznie będzie wyglądała sytuacja w segmencie przyjazdowym i tak samo źle w wyjazdowym. W połowie września rząd ogłosi kolejną listę krajów objętych zakazem lotów i nie wiemy, co dalej. Prawdopodobnie nawet dzień wcześniej się tego nie dowiemy. Zgłaszają się teraz do mnie klienci z prośbą o zorganizowanie czegoś na za dwa tygodnie, ale to jest nierealne. Jak mam to zrobić? Zarezerwuję bilety, zapłacę za hotel, a trzy dni przed wylotem okaże się, że kraj został objęty zakazem lotów. Nie pojedziemy, klientom pieniądze trzeba będzie oddać i liczyć na to, że może kiedyś wpłaty zwrócą mi hotele i linia lotnicza. Ta niepewność podcina skrzydła i sprawia, że sytuacja w turystyce będzie bardzo słaba.