Anna Moskal: Tak. Ma obowiązywać do środy 15 kwietnia. Z możliwością przedłużenia na dwa kolejne tygodnie. Jak mówił prezydent Macron, wszyscy powinni zachować odosobnienie. Reguły, wcześniej i tak rygorystyczne, teraz zostały zaostrzone.
Od początku walki z epidemią za każdym razem, gdy wychodzimy z domu, musimy wydrukować zaświadczenie, coś na kształt przepustki, w której podajemy dane na swój temat i przede wszystkim powód, dla którego opuściliśmy mieszkanie. Nie można się oddalać dalej niż kilometr od miejsca zamieszkania.
Teraz można opuścić dom pod warunkiem konieczności załatwienia niezbędnych potrzeb do życia, czyli wyjść do sklepu lub apteki. Można wyjść z psem, a także na krótki spacer. Uprawianie sportu nie zostało zabronione, natomiast poza domem można być nie dłużej niż godzinę. I oczywiście trzeba być samemu. Na ulicach przestrzegania reguł pilnuje policja.
Na początku minimalna kara wynosiła 38 euro, teraz maksymalna to 135 euro i 200 w przypadku ponownego złamania zakazu w ciągu 14 dni.
Niestety, dochodziło do rażącego łamania zasad odosobnienia. Ludzie zamykani byli w więzieniach. Niektórzy wychodzili z domu po kilka razy, a nawet zdarzało się, że atakowali policjantów.
Z tego, co czytałam w "Le Parisien", jeden z policjantów został pogryziony przez osobę, która nie chciała ani wrócić do domu, ani zostać osadzona w areszcie. Tych mandatów jest dużo, dużo upomnień. Policja ma co robić.
Teraz społeczeństwo lepiej stosuje się do tych reguł. Bo w pierwszym tygodniu, tuż po ogłoszeniu nakazu pozostania w domach, Francuzi podeszli do tych obostrzeń zbyt lekko. Weekend - pierwszy po zimie - niczym nie różnił się od innego typowego wiosennego weekendu. Ludzie z zamkniętych restauracji i kawiarni przenieśli się na Montmartre, nad nabrzeża Sekwany. Wyruszyli na plaże. Mimo zakazów - mało kto ich przestrzegał. Podjęto więc decyzje bardziej restrykcyjne. Zamknięto place, bulwary, plaże. Nie można wejść do lasu. Doszliśmy do momentu, że bardzo trudno jest wyjść z domu. Ja mieszkam nad Marną i też nie mogę wychodzić nad brzeg rzeki.
Dodatkowo w momencie, gdy ogłoszono, że zamykane są szkoły, a te firmy, które mogą, powinny przejść na system pracy zdalnej, Francuzi zaczęli masowo opuszczać duże miasta i wyjeżdżać do swoich domów na wieś. Z regionu Paryża wyjechało 450 tys. ludzi. To był exodus. Spowodowało to kolejne zagrożenie rozwleczenia choroby po całej Francji.
Wiele firm zostało zamkniętych. Nie pracują restauracje, kawiarnie. Zamknięto lotnisko Orly. Mogą być otwarte tylko sklepy spożywcze, apteki i niektóre kioski z prasą i papierosami. Wiele osób, które tracą pracę, ląduje na tzw. bezrobociu technicznym. W niektórych sektorach praca jest niezbędna i trzeba ją kontynuować.
Są sektory gospodarki, które muszą funkcjonować, dlatego prezydent odwołuje się do sumienia tych osób, bo co innego może zrobić? Oni mają prawo nie przyjść do pracy. Nikt ich nie zmusi. Każdy z pracowników, jeśli czuje się zagrożony, ma prawo odmówić i nie przyjść do pracy, więc jedyne, co może zrobić prezydent, to odwoływać się do "obywatelskiego obowiązku". Wystosowano też apel do pracodawców o wypłacenie premii tym, którzy mimo zagrożenia pracują.
Tym bardziej, że osoba wychowująca dziecko mogła natychmiast wziąć na nie zwolnienie. We Francji coś takiego jak zasiłek opiekuńczy nie istnieje. W tym przypadku rząd natychmiast zareagował i wprowadził zasiłek opiekuńczy na dziecko do lat 16.
Brakuje rąk do pracy, bo na południu zaczął się czas zbiorów. Szparagi gniją na polach, zaczął się okres zbierania truskawek. Nie ma kto tego robić. Brakuje ok. 200 tys. pracowników. Wystosowano więc apel do osób pozostających na bezrobociu technicznym, żeby pomogły rolnikom w zbiorach. Wtedy otrzymają zarówno zasiłek, jak i wynagrodzenie z pracy na polu.
Dla przedsiębiorców został wprowadzony zasiłek w wysokości do 1500 euro. Jest ogromna rzesza samozatrudnionych we Francji, którzy prowadzą jednoosobową działalność. Od zeszłego tygodnia można już składać wniosek o przyznanie jednorazowej dotacji. Warunkiem jest spadek dochodów w porównaniu z analogicznym okresem poprzedniego roku. Są właściwie dwa zasiłki - dla tych, którzy stracili więcej niż 70 proc i 50 proc. Oczywiście tych form pomocy dla innych firm jest zdecydowanie więcej, ale z racji tego, że ja właśnie prowadzę taką mikrofirmę, to akurat w tym temacie jestem dobrze poinformowana.
Francuzi myśleli, że ich to ominie. Jest taka słynna anegdota, która świetnie tłumaczy ich nastawienie. Kiedy nastąpił wybuch elektrowni, François Mitterrand ogłosił, że chmura radioaktywna zatrzyma się na francuskiej granicy. Czy się zatrzymała? Oczywiście, że nie.
Kiedy rozmawiałam z moimi francuskimi przyjaciółmi, właściwie nikt nie rozumiał, dlaczego nie odwołano wyborów. Wynikało to raczej z przeświadczenia, że wirus nie jest taki straszny. Krążą memy w internecie na ten temat z ministrem edukacji w roli głównej. Do ostatniej chwili zapewniał: "Nigdy nie zamkniemy szkół. Nie ma takiej potrzeby. To tylko zdestabilizuje pracę oświaty". Po czym następnego dnia Macron wygłosił orędzie, że jesteśmy na wojnie i zamykamy szkoły.
Epidemia spadła na Francję, gdy do wyborów zostały dwa tygodnie. Cała machina była już rozkręcona. Mieli nadzieję, że się uda. Nie udało. Członkowie komisji wyborczej się pozakażali, osoby, które przyszły zagłosować, również. Na pewno ta niefortunna decyzja wpłynęła na rozprzestrzenienie się wirusa.
Złożono ich kilka. Środowisko lekarzy, tak jak mówisz ponad 600 osób, chce postawić przed sądem byłą minister zdrowia i premiera rządu. Zarzuca im się właśnie zorganizowanie wyborów i narażenie zdrowotne obywateli.
Jean-Luc Melenchon również wzywa do postawienia rządu przed sądem. To lewicowy polityk, który często grozi, że podejmie takie kroki wobec władzy. Jest też grupa osób, która oskarża rząd, że zbyt późno zamknięto granice.
Pod naciskiem klubów piłkarskich odbył się mecz Olympique Lyon z Juventusem Turyn, na który przyjechało mnóstwo kibiców z północnych Włoch, czyli z epicentrum epidemii.
Chodzi o ryzyko rozprzestrzeniania się choroby. W momencie zamknięcia szkół już osiągnęliśmy trzeci stopień. Drugi raz od momentu epidemii ptasiej grypy w 2009 r. ogłoszono najwyższy stan zagrożenia.
Myślę, że rzeczywiście Francuzi nie do końca doceniali powagę problemu. Większość myślała: "Rzeczywiście we Włoszech ludzie umierają, ale może u nas będzie inaczej?". Nie zdawali sobie sprawy z tego, jak to wpłynie na ich życie.
Jeszcze w ubiegłym tygodniu minister edukacji Jean-Michel Blanquer mówił, że rozważa otwarcie szkół od maja, teraz już wiadomo, że ten termin jest niemożliwy. Matury na pewno się nie odbędą, a oceny na świadectwach maturalnych będą rezultatem całościowej pracy uczniów z ostatnich trzech trymestrów.
Minister dodał, że wszyscy uczniowie szkół średnich będą mieli zajęcia do 4 lipca (czyli zgodnie z normalnym, francuskim szkolnym kalendarzem) i wrócą do szkoły, jak tylko skończy się kwarantanna.
Najciekawsze jest to, że w regionie paryskim zaczynają się wakacje wiosenne, będą się różniły tylko tym, że dzieci nie będą odrabiały prac domowych.
Najpierw słyszeliśmy, że będziemy poddawani testom. Potem okazało się, że testów nie ma, później wybuchł skandal z maseczkami. Po epidemii ptasiej grypy w 2009 r. ówczesna minister zdrowia zarządziła, żeby Francja miała zapas maseczek w wysokości sześciu miliardów.
Zarówno opozycja, jak i obóz rządzący nie zgadzali się z jej pomysłem. Zarzucano jej marnotrawstwo, wyrzucanie pieniędzy w błoto. Ale minister postawiła na swoim i zakupiono liczbę maseczek, na jakiej jej zależało. I w ciągu tych kilku lat maseczki się rozeszły. A w momencie wybuchu epidemii okazało się, że nie ma ich w całym kraju. Minister natychmiast ogłosił, że noszenie maseczek nie jest konieczne, ale teraz okazuje się, że lepiej się zasłaniać.
Jedną z pierwszych decyzji po zamknięciu szkół była też ta o zamknięciu tych domów. Wprowadzono absolutny zakaz odwiedzin bliskich, bo już wtedy było wiadomo, jak wysoka jest śmiertelność wśród starszych ludzi. W części tych domów lekarze i personel zamknęli się razem z podopiecznymi, ale i tak umieralność jest bardzo wysoka.
W naszym kraju na 100 tys. osób przypada 3,2 łóżka na intensywnej terapii, gdy tymczasem w Niemczech ten wskaźnik wynosi 7. W departamencie najbardziej dotkniętym epidemią, czyli w Alzacji, łóżka się skończyły i pacjenci transportowani są samolotami albo pociągami medycznymi do mniej dotkniętych pandemią departamentów, czyli do Bretanii, Akwitanii, tam, gdzie tych przypadków jest dużo mniej. Z regionu paryskiego już kilka dni temu pacjenci byli transportowani, natomiast w Paryżu szpitale jeszcze nie są zatkane. Od początku część klinik prywatnych włączyła się w akcję ratowania życia ludzkiego.
Zgłosili się weterynarze do służby pomocniczej, rekrutowani są studenci farmacji i medycyny - szczególnie do pracy na infoliniach i do telekonsultacji. Pojawiło się też ogłoszenie, że wszystkie osoby, które posiadają wykształcenie medyczne, nawet jeśli od wielu lat nie wykonywały swojego zawodu, mogą się zgłosić, zostaną przeszkolone i wcielone do służb medycznych. Niestety pierwszą ofiarą wśród służb medycznych był lekarz na emeryturze, który chciał wesprzeć swoje byłe miejsce pracy. Po trzech tygodniach zmarł.
Mimo trudnej sytuacji, w której się znaleźliśmy, państwo dosyć szybko reaguje na problemy. Szkoła przez internet na szczęście jakoś tam działa.
Trudno przewidzieć, jak i kiedy to się skończy, ale rząd już patrzy do przodu i snuje scenariusze powrotu do normalnego życia. Jednym z pomysłów jest rezygnacja z obostrzeń w tych departamentach, w których wystąpiło najmniej zakażeń. Inny pomysł zakłada zwolnienie z restrykcji grup z najmniejszym ryzykiem zakażenia się. Prawdopodobnie osoby starsze będą musiały zostać dłużej w domach.
Kontakt z autorką Urszulą Abucewicz za pośrednictwem jej Facebooka.