- Po co tam jedziesz, przecież to teraz niebezpieczny kraj! - robili wielkie oczy znajomi, kiedy mówiłem, że pod koniec marca lecę do Tunezji. Na miejscu okazało się, że po rewolucyjnym chaosie nie ma już prawie śladu, a życie wraca do normy. Lotnisko w Monastyrze było prawie puste. Nieliczne samoloty, głównie z Europy Zachodniej, lądowały co 2-3 godziny (a przylatywało tu ponad 4 mln turystów rocznie, głównie czarterami). Gdy opuściliśmy halę przylotów, pojawiło się kilkadziesiąt osób z bębnami i piszczałkami. Rozległy się transowe rytmy, kobiety zaczęły wznosić charakterystyczne okrzyki radości, powiewały wielkie flagi.
"Komitet powitalny" wiedział, że nie jesteśmy turystami. Tunezyjski urząd ds. turystyki i biuro Sun & Fun zaprosili na rekonesans dziennikarzy i touroperatorów. Ale to wyreżyserowane powitanie wypadło wyjątkowo naturalnie - Tunezyjczycy naprawdę chcą pokazać, że w kraju jest spokojnie i że goście są mile widziani.
Monastyr sprawia senne wrażenie. Starzy i młodzi siedzą na ławkach i murkach, palą papierosy, rozmawiają. Na pustej piaszczystej plaży wygłupia się grupka chłopców. Śmiejąc się, machają do nas i popisują fikołkami. W sąsiedztwie nadmorskiego deptaka wznosi się Ribat Harthema - jedna z największych atrakcji miasta. Okazała budowla z prostego ciosanego kamienia powstała w 796 r. i przez wieki była zarazem klasztorem i twierdzą. Jej mury i baszty są w znakomitym stanie (kręcono tu m.in. "Żywot Briana", "Angielskiego pacjenta", "W pustyni i w puszczy"). Za drobną opłatą można wejść do środka i wspiąć się na wieżę, z której rozciąga się piękna panorama 40-tysięcznego miasta. Tuż obok plac i szeroka aleja z dwoma szeregami palm i ozdobnymi lampami. Na jej końcu za żelazną bramą wznosi się mauzoleum Habiba Burgiby, ukochanego przez obywateli pierwszego prezydenta niepodległego państwa (jego przystojna twarz będzie na nas patrzeć z witryn i okładek książek w całym kraju). To za sprawą urodzonego w Monastyrze Burgiby Tunezja stała się najnowocześniejszym i najbardziej otwartym krajem Afryki Północnej. W ciągu trzech dekad rządów (1957-87) m.in. zrównał prawa kobiet i mężczyzn, wprowadził obowiązkową edukację i cywilne reguły w miejsce islamskich. Wzniesiony w 1960 r. budynek robi duże wrażenie (wstęp bezpłatny). Ciemne marmurowe posadzki, lazurowa kopuła z wielkim żyrandolem, arabskie mozaiki i zdobienia ścian tworzą harmonijną całość. Wszystko bardzo eleganckie, bez zbędnego patosu. Od 2000 r. prezydent spoczywa w kamiennym sarkofagu.
Sousse oddalone od Monastyru o kilkanaście kilometrów ma zupełnie inny charakter. To spore miasto (trzecie w kraju, ponad 170 tys. mieszkańców) nastawione przede wszystkim na turystów, których rocznie przyjeżdżał tu milion. Wzdłuż morza ciągną się niezliczone hotele - olbrzymie bloki z obowiązkowymi basenami i własnym dostępem do plaży. Najciekawsza jest medyna, historyczne centrum miasta, od 1988 r. na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Zbudowano ją wzdłuż dwóch przecinających się osi i otoczono murami. Jej gęsta architektura zachowała swój tradycyjny charakter i tętni rytmem arabskiego targu.
Nigdy wcześniej nie byłem w Tunezji, ale wszyscy mówią, że zmiany widać gołym okiem. Kiedyś plac u wejścia do medyny był pusty, teraz zastawiają go dziesiątki stoisk, na nich szwarc, mydło i powidło. Obowiązują dwie zasady: trzymaj portfel w bezpiecznym miejscu i targuj się. Wędrujemy wąskimi uliczkami, z trudem przeciskając się przez tłum. Jest gwarno i wesoło. Spacerują głównie miejscowi, turystów niewielu. Sprzedawcy błyskawicznie orientują się, że jesteśmy z Polski uśmiechają się szeroko i zagadują: - Jak się masz? Dobra jest zupa z bobra, z wieprza jeszcze lepsza! Na stoiskach piętrzą się kolorowe warzywa, owoce i pachnące przyprawy. Handlarze polewają wodą świeże ryby wyłożone na odwróconych skrzynkach, proponują też żywe ślimaki i żółwie. W małym warsztacie kupuję od dwóch chłopaków mozaiki z palmami i wielbłądami (kilka dinarów za sztukę, 1 dinar = 2 zł). Siedzą cały dzień na małych stołeczkach - jeden obcążkami tnie kamień na kawałeczki, drugi nakleja je na płytkę.
Piękne są też tkane ręcznie chusty w rozmaite wzory. Po dłuższych poszukiwaniach natrafiam wreszcie na "sklep" muzyczny z wyblakłymi kasetami na dwóch stojakach. - OK, come with me - szepcze właściciel, gdy pytam o płyty CD, i zabiera mnie do magazynku na tyłach małej budki. W ciemnym wnętrzu leżą na półkach dwie kupki płyt... Z medyną sąsiaduje ribat nie tak duży jak ten w Monastyrze, ale też ciekawy. Zbudowano go na planie kwadratu prawdopodobnie w 787 r. Tuż obok wznoszą się surowe mury Wielkiego Meczetu z IX w. Niestety, dla turystów jest dostępny tylko dziedziniec, do wnętrza wejść nie można. Po spacerze dobrze jest usiąść i napić się słodkiej arabskiej kawy albo równie słodkiej miętowej herbaty z orzeszkami piniowymi (znakomita!) np. w Panorama Café, z której rozciąga się piękny widok na całe miasto. Żeby tam trafić, trzeba chwilę pobłądzić, idąc w kierunku zamku na wzgórzu.
"Pamiątką" po niedawnej jaśminowej rewolucji jest (choć może został już wyremontowany?) jedyny w mieście budynek, który ucierpiał podczas przewrotu - spalony sklep Magasin General. A jeśli wychodząc z medyny, skręcimy na głównym placu w lewo, zobaczymy "rewolucyjną ścianę" - pokryty graffiti gmach centrum kulturalnego. Kolorowym malunkom towarzyszą hasła w wielu językach: "Wolność!", "Jestem dumny, że jestem Tunezyjczykiem", "Precz z Ben Alim!" [prezydent obalony w połowie stycznia po 24 latach rządów]. Wiele napisów dotyczy Mohameda Bouazizi, uznanego za symbol rewolucji: 17 grudnia ten 25-latek ustawił na ulicy w rodzinnym Sidi Bouzid skromny stragan, a 18 dni później zmarł w szpitalu w wyniku poparzeń. Najpopularniejsza wersja wydarzeń mówi, że pozbawiony jedynego źródła utrzymania (policja skonfiskowała stragan jako nielegalny) podpalił się w akcie rozpaczy pod urzędem, dając początek rewolucyjnej iskrze.
Dużą atrakcją Sousse jest Port El-Kantaoui, luksusowa przystań dla jachtów. Tutaj nie ma już wesołego chaosu, jest przepych i elegancja. Warto przejść się nabrzeżem wśród sklepów z pamiątkami i drogimi ubraniami, usiąść w kawiarni czy wypić drinka w barze na plaży. Dzięki turystom port zawsze tętnił życiem i był rozrywkowym centrum miasta, ale na razie świeci pustkami.
El-Jem leży 70 km na południe od Sousse. Nad miasteczkiem góruje olbrzymie koloseum - trzecia, po Rzymie i Kapui, największa tego typu budowla na świecie. Zbudowana w III w. przez afrykańskiego konsula Rzymu, właściciela ziemskiego i mecenasa Gordiana, zachowała się w znakomitym stanie (od 1979 r. na liście UNESCO). Walki gladiatorów mogło tu oglądać 30 tys. ludzi. Wędrówka po wewnętrznych korytarzach i wielkiej arenie pobudza wyobraźnię.
Zwiedziwszy koloseum, udajemy się do miasteczka. Atmosfera zupełnie inna niż w wielkomiejskim Sousse. Kobiety w długich sukniach grupkami przechadzają się po zakurzonych uliczkach. Mężczyźni siedzą przy kawiarnianych stolikach nad szklaneczkami kawy i herbaty. Fryzjer czeka na klientów w otwartych drzwiach zakładu. Wydaje się, że nikt się nie śpieszy, a życie upływa głównie na pogawędkach z sąsiadami.
Do Hammametu, największego kurortu w Tunezji, jedziemy autostradą wzdłuż wybrzeża, na północ od Sousse. Na co dzień liczy ok. 50 tys. mieszkańców, ale w sezonie pęka w szwach (prócz turystów zjawia się też mnóstwo sezonowych pracowników). Hotele, kluby i kawiarnie są rozsiane po całym mieście.
Hammamet Yasmine to strefa specjalna, złożona wyłącznie z hoteli i atrakcji turystycznych. Należy do nich Carthageland - tematyczny park rozrywki poświęcony starożytnej Kartaginie. Gości witają u wejścia wielkie plastikowe słonie i manekiny groźnych wojowników. Po ulicach jeżdżą różowe dorożki. Kiczowaty koszmarek, ale latem Yasmine to rozrywkowa stolica Tunezji, przyciąga turystów z całego świata.
Stołeczny Tunis (2 mln mieszkańców) odwiedzamy ostatniego dnia. Dopiero tutaj widać, że dwa miesiące wcześniej krajem wstrząsnęła rewolucja. Wszechobecne portrety obalonego prezydenta Zin el-Abidina Ben Alego zastąpiły czerwone flagi. Reprezentacyjną aleję Habiba Burgiby otacza drut kolczasty, na środku co kilkadziesiąt metrów stoją wozy bojowe i żołnierze. Młodzi mężczyźni sami nie wiedzą dokładnie, dlaczego tu są ani czego pilnują - wykonują rozkaz. Część nie pozwala robić zdjęć, ale większość jest przyjazna i chętnie pozuje.
Sama aleja pokazuje europejskie oblicze Tunezji - kamienice, teatr i uliczne lampy podobne do tych, które można zobaczyć we Francji. Na jej końcu leży największa w kraju medyna (od 1979 r. na liście UNESCO). Na 270 ha znajduje się większość zabytków miasta. Uliczki nie są już tak wąskie jak choćby w Sousse, ale oszałamia ilość towarów. Na wietrze powiewają kolorowe chusty i brzęczą blaszki zdobiące stroje tancerek brzucha, a rzemieślnicy wykuwają młoteczkami srebrne ozdoby...
Z labiryntu medyny wychodzimy na główny plac, który teraz nosi imię Mohameda Bouaziziego. To jedno z niewielu miejsc w Tunezji, którego powinni unikać turyści. Rządowych budynków strzegą zasieki i mnóstwo mundurowych: policjanci, gwardziści, żołnierze, komandosi, służby bezpieczeństwa. Nieopodal w prowizorycznych namiotach koczuje kilkadziesiąt osób. Młodzi ludzie zjechali z całej Tunezji. - Siedzimy od połowy stycznia i będziemy siedzieć, dopóki rząd się nie zmieni - mówi mi Noureddine (gdy dzwoniłem do niego w maju, nadal koczował z przyjaciółmi w tym samym namiocie). Są tu również Tunezyjczycy, którzy uciekli z Libii - chcą pracy, jedzenia, domu. W pewnej chwili gwar narasta, tłum gęstnieje, żołnierze mieszają się z demonstrantami. Wszyscy krzyczą i przepychają się. - Chyba przyjechała jakaś zachodnia telewizja - mówi Noureddine.
Sidi Bou Said, malutkie miasteczko na przedmieściach Tunisu, to biało-niebieska oaza spokoju. Znalazłszy się tutaj, przenosimy się w inny świat. Ściany domostw są śnieżnobiałe, a okiennice, doniczki, słupki - intensywnie niebieskie. W połączeniu z błękitem nieba i morza wygląda to wspaniale. Miasteczko powstało w XII w., ale jego rozkwit przypadł na wiek XIX, kiedy bogaci mieszkańcy Tunisu zaczęli budować tu rezydencje. A biało-niebieskie barwy wprowadził w latach 20. XX w. francuski malarz i muzykolog Rodolphe d'Erlanger.
Sidi Bou Said leży na wzgórzu, więc najlepiej usiąść pod daszkiem w jednej z kawiarń i podziwiać panoramę, popijając miętową herbatę. Po jaśminowej rewolucji życie Tunezyjczyków niemal wróciło do normy. To nie znaczy jednak, że jest takie samo jak dawniej. Ludzie są uśmiechnięci, powtarzają, że teraz są wolni. Są dumni z tego, co osiągnęli, nawet jeśli faktyczne przemiany jeszcze się nie dokonały. Większość turystów przyjeżdża tutaj, żeby pić drinki, leżeć na plaży i kapać się w morzu albo w hotelowych basenach. Ale dopiero wyjeżdżając poza kurort, poczujemy smak prawdziwej Tunezji i poznamy ciekawych ludzi. Hotelowe baseny są takie same na całym świecie...
Artykuł pochodzi z Gazeta Turystyka - sobotniego dodatku do Gazety Wyborczej.