Objechaliśmy już we dwoje Meksyk, Peru, Ekwador. Tylko my, plecaki, przewodnik Lonely Planet i co ma być, to będzie. Tak było za czasów kawalersko-panieńskich. Żadnych biur podróży, wielopiętrowych hoteli z betonu i wylegiwania się na plaży przez 2 tygodnie. Potem urodził się Tymon. Wytrzymaliśmy pięć lat. A w tym roku podjęliśmy decyzję o kolejnej egzotycznej wyprawie: do Malezji, Kambodży i Tajlandii. Znajomi patrzyli na nas jak na ludzi niespełna rozumu - taka podróż z maluchem?
Do zaplanowania wyprawy zabraliśmy się jak kiedyś: przewodnik Lonely Planet i internet. Założenie główne: mamy trzy tygodnie urlopu, a chcemy zobaczyć jak najwięcej. Zaczniemy od kilku dni w stolicy Malezji Kuala Lumpur, stamtąd polecimy do Siem Reap w Kambodży, żeby zwiedzić Angkor, słynne miasto Khmerów. Potem z powrotem do Kuala Lumpur, skąd samolot zabierze nas do Tajlandii. Jedna rajska wyspa (Koh Pha Nga), druga (Koh Lanta), trzecia (Koh Phi Phi), czwarta (Koh Tao), długa podróż do Bangkoku i powrót do Warszawy. Ambitnie.
Przed wyjazdem - jeszcze mało sympatyczna wizyta w Szpitalu Zakaźnym. Tajlandia i Malezja jakoś by przeszły, ale gdy lekarz słyszy, że zamierzamy odwiedzić również Kambodżę, natychmiast wypisuje skierowanie na wszelkie możliwe szczepienia.
Tymon na widok pani z wielką igłą, która chce go kłuć w jedno ramię, w drugie ramię, a na koniec jeszcze w udo, przeraził się. Biorę go sposobem. - Strasznie się boję zastrzyków, synku - wyznaję. - Jak mnie będzie bolało, to chyba się rozpłaczę - przytrzymasz mnie za rękę? Zamieniamy się rolami. To on mnie wspiera, to on podtrzymuje na duchu, to on uspokaja moje skołatane nerwy. Szczepienia nawet nie zauważa. Potem z dumą opowie mamie, jak to uratował tatę przed kompromitacją.
Żeby zobaczyć jak najwięcej, co dwa-trzy dni musimy się przemieszczać. W normalnych okolicznościach nasz syn już po 10 minutach zaczyna się niecierpliwić. Tym razem przeprowadzamy odpowiednią kampanię marketingową. Nieważne, dokąd - ważne - czym jedziemy. Nudne zwiedzanie przeistacza się w poznawanie coraz nowszych środków lokomocji. Przelot do Kambodży, czyli wycieczka samolotem! Zwiedzanie ruin Angkor, czyli wyprawa tuk-tukiem (rodzaj rikszy) - co z tego, że trzeba wstać o 5 rano, skoro potem można podziwiać tankowanie tuk-tuka benzyną nalewaną z butelki po coca-coli! Wycieczka na Koh Pha Nga to rejs łodzią motorową! Zwiedzanie wyspy Koh Lanta, czyli jazda skuterem (co z tego, że w temperaturze grubo ponad 30 stopni)! Wycieczka do wodospadu na Koh Lanta, czyli przejażdżka na słoniu (co z tego, że przez chaszcze i że tyłek boli)! Przemieszczamy się pomiędzy wyspami Phi Phi, czyli płyniemy motorówką z długim ogonem (long tail boat)! Przemieszczamy się z wyspy Koh Tao do Bangkoku, czyli łączona podróż katamaranem (co z tego, że strasznie kołysze i mdli) i autobusem!
A przy okazji - wszędzie wynajdujemy jakąś ciekawostkę. Petronas Towers w Kuala Lumpur to przecież jeden z największych budynków na świecie i trzeci (obok Seana Connery'ego z Catherine Zetą Jones) bohater filmu "Entrapment" ("Osaczeni"). Koh Pha Nga to słynna wyspa Jamesa Bonda, na której Roger Moore stoczył pamiętny pojedynek z Francisco Scaramangą w filmie "Człowiek ze złotym pistoletem". A Koh Phi Phi to rajska wyspa Leonarda DiCaprio, bo to tutaj kręcono "Niebiańską plażę".
Tajskie jedzenie jest pyszne (podobnie jak malezyjskie i khmerskie). Co potrawa, to nowy smak, nowe kolory, nowe przyprawy. Wbrew zapewnieniom kelnerów ("Ah, no problem, this - no very spicy") nawet łagodne potrawy są pikantne. Ale to, co stanowi rozkosz dla dorosłego podniebienia, niekoniecznie musi smakować pięciolatkowi. Szybko znajdujemy dwie "tajskie" potrawy na delikatne podniebienie: frytki i kluski z sosem pomidorowym. Są w każdej restauracji. Nawet khmerskiej. Smakują jak w Polsce. Młody zajada swoje, my możemy kulinarnie zaszaleć. Krokodyl - rrraz, barakuda - rrraz, raz omalże meduza. Nie były to specjalnie udane eksperymenty.
Ale są i lokalne przysmaki, którymi delektować się będzie każdy - dziecko też. Codziennie do śniadania zamawiamy lassi (jogurt zmiksowany z owocami) - o smaku arbuza, mango, cytryny, kokosa, truskawek lub ananasa. I próbujemy miejscowych owoców, które do Polski prawie nie docierają. Rambutan: małe, czerwone, włochate, jajeczko wypełnione słodką, białą, galaretowatą masą. Owoce liczi: czerwone orzechy pokryte brodawkami, z szarobiałym słodkawym miąższem. A nade wszystko mangostan: fioletowa jagoda wielkości śliwki z białymi, soczystymi i słodziutkimi nasionami, które wyglądają jak ząbki czosnku.
Oto ruiny Angkor Wat. I co z tego, że liczą aż 900 lat i są na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO? I co z tego, że my podziwiamy styl Bajon - architektoniczne ukoronowanie impe- rium khmerskiego? Tymon trochę się ożywia dopiero wtedy, gdy opowiadamy, że źli ludzie, którzy kiedyś rządzili Kambodżą - Czerwoni Khmerzy próbowali zniszczyć zabudowania Angkor, wysadzając je w powietrze.
Ale od czego kreatywność. Przecież żeby do takiej świątyni wejść, trzeba do niej dojść. A żeby dojść, trzeba się na nią wspiąć. A zatem - to nie jest banalne zwiedzanie ruin Angkoru, tylko wspinaczka po skałach, korzeniach i stromych schodach. Tata wymięka, chyba nie da rady. A Tymon - silny, wytrwały, odważny - poda zmęczonemu tacie rękę, doda mu otuchy w tej trudnej chwili. A potem powie, że dzięki tej wspinaczce spełniło się jego największe życiowe marzenie...
A jak namówić młodego człowieka, żeby zwiedził wraz z rodzicami słynne świątynie Bangkoku - Wielki Pałac Wat Phra Kaew, Świątynię Świtu Wat Arun i Wat Pho? W jednej z tych świątyń ukryty jest największy na świecie posąg Buddy. A my musimy go znaleźć. Tak jakbyśmy szukali skarbów. Mamy mapę i drepczemy od świątyni do świątyni, nie bacząc na wszechobecny upał. Tak sterujemy wycieczką, żeby na końcu udać się do Wat Pho, gdzie leży sobie wielki Budda w pełnej okazałości (46 m długości).
Ale przecież nie samym zwiedzaniem człowiek żyje. W raju także nicnierobienie sprawia ogromną przyjemność. Kładziesz się wygodnie na leżaku nad basenem, wyciągasz książkę, którą obiecałeś sobie przeczytać podczas wakacji... Albo kładziesz się na hamaku przed bungalowem, wsłuchujesz w cykające świerszcze, zamykasz oczy... I słyszysz: "Tato, pobawisz się ze mną, przecież dzisiaj się jeszcze nie bawiliśmy?".
Na szczęście na rajskich wyspach Tajlandii jest wystarczająco dużo chętnych do zabawy z niesfornym pięciolatkiem. Kraby wygrzewające się na skałach przy plaży. Gekony i jaszczurki biegające po ścianach bungalowu. Żabki skaczące po okolicznych krzakach. Muszelki czekające, żeby je ktoś pozbierał. Kamyki chętne, żeby nimi porzucano do morza. Woda w basenie stojąca, aż ktoś ją wreszcie zmąci. No i przesympatyczni Azjaci i Azjatki, którzy tak bardzo uwielbiają małe dzieci, że pozwalają im (dosłownie) wejść sobie na głowę.
Każde dziecko chciałoby robić wszystko to co dorośli. No to zapraszamy Tymona do robienia zdjęć. W czasach aparatów cyfrowych nikt już nie będzie się użalał nad zmarnowanymi klatkami. Oczywiście, istnieje prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, że będziemy mieli nadmiar zdjęć samochodów, motorów, skuterów i tuk-tuków. Ale z drugiej strony dziecko jest idealnym fotografem twarzy, bo przecież dziecku nikt, nawet ortodoksyjny buddyjski mnich, nie odmówi, nie nakrzyczy na nie, że sobie nie życzy - tylko raczej się uśmiechnie i będzie pozować.
Na deser naszej wyprawy zostawiliśmy sobie wyspę Koh Tao, mekkę nurków. Tu nurkowanie jest najtańsze na świecie, tu jest największa liczba baz nurkowych na świecie, tu knajpy nazywają się Buddy, Safety Stop czy Shark Reef, to tutaj pod wodą przy wejściu do tuneli tworzą się korki z nurków, taki tu tłok.
Wszystko fajnie - tylko co ma robić Tymon, kiedy my jesteśmy pod wodą? Najlepiej również nurkować. Że niby kursy nurkowe można robić dopiero w wieku kilkunastu lat? Wszystko zależy od odpowiedniej definicji nurkowania. Przecież snorkelling to też nurkowanie - Tymon zakłada maskę, oddycha przez rurkę i wraz z drugim z rodziców widzi z powierzchni wody to, co pierwszy ogląda pod wodą. Widziałem barakudę? On też. Widziałem napoleona? On też. Widziałem meduzę? Phi - on też widział, i to niejedną. A jeśli chcemy zapewnić jeszcze dreszczyk emocji, to możemy mu pokazać prawdziwe rekiny. W oceanarium w Kuala Lumpur jest specjalny tunel otoczony dookoła wodą, w której pływają, przyglądając się nam z podejrzliwością, dziesiątki rekinów ludojadów. Przejazd takim tunelem robi wrażenie nie tylko na pięciolatku.
Trzy tygodnie wakacji minęły jak z bicza strzelił, już trochę zapomnieliśmy, że tam byliśmy i jak było cudownie. I tylko Tymon co jakiś czas przychodzi do nas i pyta rezolutnie: "A może pobawimy się dzisiaj w Tajlandię?". Chyba jednak nie było mu tam aż tak okropnie.
Według Światowej Organizacji Meteorologicznej Bangkok jest najgorętszym miastem świata. Jest też miastem najdłuższym - przynajmniej jeśli chodzi o nazwę (64 sylaby w oryginale - rekord świata zapisany w Księdze Guinnessa). Pełna nazwa to Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit, co w prostym tłumaczeniu (99 sylab) oznacza: Miasto Aniołów, Wielkie Miasto, Wieczny Klejnot, Niezdobywalne Miasto Boga Indry, Wspaniała Stolica Świata Wspomaganego Przez Dziewięć Pięknych Skarbów, Miasto Szczęśliwe, Obfitujące w Ogromny Pałac Królewski, Który Przypomina Niebiańskie Miejsce, Gdzie Rządzi Zreinkarnowany Bóg, To Miasto Dane przez Indrę, Zbudowane przez Vishnukarna.
Król Tajlandii nazywa się Phrabat Somdej Phra Paramindra Maha Bhumibol Adulyadej Mahitaladhibet Ramadhibodi Chakrinarubodindara Sayamindaradhiraj Boromanatbophit i panuje już 60 lat. Jego wizerunek jest na wszystkich tajskich banknotach. (źródło: Wikipedia)
Tekst: Michał Rutkowski
Zdjęcia: FPM, CORBIS, Michał Rutkowski, Cezary Rejsel, wikipedia/sannse (http://www.gnu.org.licences/fdl.html) (montaż)
Więcej podobnych tekstów znajdziesz w Logo24