Sikkim. Na mapie śmieszny, wąski języczek, którym subkontynent indyjski wciska się między Bhutan i Nepal, czubkiem dotykając bezkresnych wyżyn Tybetu. W rzeczywistości ogromny, górski amfiteatr otwierający się ku słońcu, w stronę zwrotnikowych nizin otaczających Zatokę Bengalską. Nad 7 tys. km kw. ośnieżonych szczytów, lodowców i wąwozów, mglistych lasów pełnych małp, motyli i dzikich orchidei, górskich łąk zarośniętych magnolią i rododendronem, nad sielską krainą kardamonu, ryżowych tarasów i bambusowych zagajników wznosi się potężny masyw skutej lodem Kangczendzongi, trzeciego szczytu świata. Olbrzymia góra dominuje fizycznie nad krajobrazem, a mentalnie nad umysłami mieszkańców.
Dla Sikkimczyków pięć szczytów Kangczendzongi to pięć palców boskiej ręki wzniesionej nad skrawkiem ich ziemi w geście wiecznego błogosławieństwa. Rodząc się i umierając w cieniu góry czują się bezpieczni i spokojni.
My także czujemy się bezpieczni, planując podróż do Shangri-la (imaginacyjna kraina, gdzie życie jest bliskie doskonałości). Przecież w raju nie może nas spotkać nic złego. Ale do raju, jak wiadomo, dostać się nie jest łatwo. Najpierw samolotem do Kalkuty, potem nocnym pociągiem Dardżyling Mail z Kalkuty do Siliguri u podnóża Himalajów. Z Siliguri jeepem albo kolejką górską do Dardżylingu (Bengal Zachodni) lub jeepem do Gangtoku, stolicy stanu Sikkim. Wybieramy wariant przez Dardżyling, który koniecznie chcemy zobaczyć. Tam spróbujemy załatwić niezbędne formalności: zezwolenie na wjazd do Sikkimu, zezwolenie na trekking w Parku Narodowym Kangczendzongi, no i oczywiście sam trekking.
Już w Dardżylingu okazuje się, że z organizacyjnego punktu widzenia popełniliśmy dwa błędy. Zezwolenie na trekking pod Kangczendzongę można uzyskać tylko w Gangtoku, a zezwolenie na wjazd do Sikkimu... akurat trwa święto Dasajn, więc większość urzędów nie pracuje. Zostajemy więc w Dardżylingu pięć dni. Ale nie narzekamy, bo to fascynujące miejsce - mamy czas, żeby się nim spokojnie nacieszyć.
Śniadania na tarasie hinduskiej herbaciarni, skąd codziennie widać pięć szczytów Kangczendzongi, zwiedzanie świetnego Muzeum Wspinaczki Wysokogórskiej, którym kiedyś kierował sam Tenzing Norgay, pionier Everestu. Odwiedziny w Obozie Uchodźców Tybetańskich, spacery po plantacjach herbaty, oglądanie śnieżnej pantery w zoo. Po południu buszowanie w tybetańskich sklepikach na Chowraście, wieczorem przechadzka po The Mall. A na dobranoc - filiżanka najlepszej na świecie herbaty podawanej w srebrnym dzbanku przykrytym szydełkowaną kołderką.
Piątego dnia o świcie ładujemy plecaki do jeepa i nieprawdopodobnymi serpentynami wśród herbacianych ogrodów zjeżdżamy 2 km w dół, do mostu na granicznej rzece Rangeet. Za mostem wojskowe posterunki i wlokąca się w nieskończoność kontrola dokumentów...
Wreszcie Sikkim! Plantacje herbaty ustępują stopniowo tarasom ryżowym i poletkom kardamonu. Droga zaczyna piąć się w górę. Najbliżej, na szczycie stromego wzgórza, leży klasztor Tashiding. Zostawiamy jeepa przy drodze i razem z Norbu z agencji trekkingowej, który pilotuje nas do Yuksom, zaczynamy wspinaczkę.
W miarę podchodzenia Norbu (cokolwiek przy kości) stopniowo traci dobry humor. - Po co właściwie chcecie oglądać ten klasztor? Czy w ogóle coś wiecie o Buddzie i o naszej religii?
Biorę głęboki oddech i zaczynam: - Urodzony w VI wieku p.n.e. w północnych Indiach książę Siddhartha Gautama poruszony bezmiarem ludzkiego cierpienia postanowił odrzucić przywileje królewskiego życia i zostać poszukującym prawdy, wędrownym ascetą... Kiedy przechodzę do omawiania sekt buddyjskich w Sikkimie, Norbu kapituluje: - No dobrze, zdałaś egzamin. Pokażę wam klasztor i święty czorten, to już niedaleko.
Prowadzi nas ścieżka obramowana zwartym szeregiem szumiących na wietrze flag modlitewnych. Biało-czerwony klasztor stoi w otoczeniu czortenów i chorągwi, zatopiony w ciszy i gęstej zieleni. Mamy szczęście - za chwilę zacznie się pudża (nabożeństwo). Wystrojeni w czerwone czapki mnisi zasiedli w rzędach zwróceni do siebie twarzami w głównym pomieszczeniu świątyni. My też możemy wejść do środka. Popatrzeć na święte księgi i złocone posągi bodhisattwów, posłuchać monotonnego mruczenia modlitw, a potem głębokich, niesamowitych dźwięków trąb, rogów i bębnów, pobyć przez chwilę w tym niezwykłym świecie żarliwej wiary.
Wracamy do jeepa. Po trzech godzinach jazdy po wertepach jesteśmy w Yuksom, dawnej stolicy suwerennego królestwa, jakim był Sikkim do 1975 r., kiedy został przyłączony do Indii jako 22. stan. Dziś Yuksom to maleńka wioska: kilka hotelików, restauracja, szkoła, klasztor. Dalej nie ma już dróg, tylko górskie ścieżki, a po królestwie pozostał kamienny tron w zaroślach.
Jeep wraca do Dardżylingu, a my udajemy się na spotkanie z przewodnikiem, z którym mamy spędzić najbliższe dziesięć dni. Poprowadzi nas wysoko, przez falujące trawami wzgórza Dzongri, aż pod lodowe flanki Kangczendzongi.
Pasang ma 26 lat, regularne rysy i długie, lśniące włosy związane w kucyk. Pierwszy raz będzie szedł z Polakami. Na razie nie ma dobrych wiadomości. Nasze jaki - główna siła pociągowa wyprawy - jeszcze nie dotarły do wioski. W Yuksom (1680 m n.p.m.) jest dla nich za gorąco, chorują i zdychają, trzymane są więc na farmach wysoko w górach.
Idziemy spać, a kiedy rano otwieramy oczy, leje jak z cebra. Przez strugi deszczu i mgłę dostrzegam na podwórku ciemne sylwetki jaków. W deszczu formujemy karawanę: nas dwoje, trzy jaki, przewodnik, kucharz i sześciu tragarzy. W Nepalu wystarczał nam jeden, w Peru trzy osły, ale tutaj są Indie i wszystko trzeba pomnożyć przez dziesięć. O tym, żeby np. kucharz cokolwiek niósł, mowy nie ma. Kucharz niesie tylko czajnik, a szef tragarzy - tylko koszyk jajek.
Dzisiejszy etap - do leśnego schroniska Bakhim, 2700 m n.p.m. - to siedem godzin uciążliwej wspinaczki. Szlak wije się wzdłuż spienionej rzeki Rathong, której nurt przekraczamy chyba sześć razy, skacząc po kamieniach lub przeprawiając się po rozchwianych mostkach. Pod koniec dnia jestem tak zmęczona drogą, błotem i bezustannym deszczem, że pozwalam sobie na moment nieuwagi. Śliska, kamienna płyta nagle ucieka mi spod nóg i na oczach zdumionych jaków wpadam do rzeki. Wyłażę z powrotem na ścieżkę mokra i wściekła, na szczęście tylko stłukłam kolano (można z tym iść).
Wreszcie schronisko Bakhim - ciemne, wilgotne i brudne izby, powybijane szyby, dziurawy dach. Wędrowcy z innych grup rozkładają już swoje maty po kątach, więc pomimo deszczu rozbijamy namiot. W nocy pada, rano też. 20 osób je wspólne śniadanie przy drewnianym stole w kuchni, kiedy któryś z kucharzy niechcący rozsypuje chilli. Jak na komendę zaczynamy gwałtownie kichać, kaszleć i w końcu, zalewając się łzami, wylatujemy na dwór. Ponura atmosfera ulatnia się razem z drobinkami gryzącego proszku i teraz wszyscy - przewodnicy, tragarze i klienci - zgodnie pękamy ze śmiechu.
Dzisiejszy etap jest krótki - zaledwie dwie godziny podejścia przez zasnuty mgłą las i już widać tybetańską wioskę Tsokha (2950 m n.p.m.). To najwyżej położone osiedle na szlaku: sześć gospodarstw, trzy prywatne schroniska, sklepik, świątynia i tsokha, czyli jeziorko, od którego miejsce wzięło nazwę. Noc spędzimy komfortowo na pryczach i pod dachem. Całe szczęście, bo pogoda jest po prostu straszna. Zamiast wymarzonych szczytów widać tylko błoto, chmury i strugi wody.
Rano z trzaskiem otwieram okno naszej izdebki - dolina w dole jest jeszcze pełna mgieł, ale wyżej ukazują się ośnieżone szczyty, oszałamiająco piękne w blasku poranka. Słońce lśni na mokrych grzbietach jaków, odbija się w kałużach, błyszczy na liściach rododendronów. Wokół roześmiane twarze, rozradowani poganiacze śpiewają. Pośpiesznie połykamy owsiankę i w drogę do Dzongri (4050 m n.p.m.) - sześć godzin podejścia.
Szlak ułożony z drewnianych belek, bardzo śliski po deszczu, pnie się stromo pod górę przez las rododendronów. To duma i skarb Sikkimu - rośnie ich tutaj ponad 300 gatunków, dziesięć razy więcej niż w sąsiednim Nepalu. Mają od kilku centymetrów do ponad dziesięciu metrów. Na wiosnę, kiedy zakwitają, Sikkim zamienia się w wielki bukiet w odcieniach czerwieni, różu, żółci i bieli.
Wędrując wśród rododendronów, dochodzimy do Phedang, miejsca, które na pierwszy rzut oka jest zwyczajną błotnistą łączką. Widowisko, jakie po chwili urządzają wiatr, słońce, chmury i mgła, jest wprost niewiarygodne. Obrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, choć wcale nie ruszamy się z miejsca. Nasz trekking zaczyna przypominać sypanie mandali - godziny żmudnego wysiłku nagrodzone chwilą zachwytu, prawie nirwany, potem jeden silniejszy podmuch wiatru i wszystko znika.
Wczesnym popołudniem zostawiamy za sobą las i wychodzimy na otwarte przestrzenie. "Witajcie w Dzongri - miejscu spotkań ludzi i górskich bogów" - głosi tablica na kamiennej ścianie schroniska. Obok toczy się zwyczajne życie. Grupka tragarzy gra w karty, kłócąc się zajadle, ktoś gotuje, ktoś moczy nogi w strumieniu.
Pasang prowadzi nas dalej w górę. Po pół godzinie jesteśmy na rozległych, pofałdowanych łąkach otoczonych łańcuchem śnieżnych szczytów. Wymarzone miejsce na obóz. Zostaniemy tu dwa dni ze względów aklimatyzacyjnych - 4000 m n.p.m. zaczyna trochę dawać nam się we znaki. Boli mnie głowa, a co więcej, jestem zmuszona podjąć negocjacje z kucharzem i spróbować ukrócić jego zawodowe popisy. - Dla nas tylko czysty ryż - proszę. Kucharz kręci głową, głęboko zmartwiony - właśnie przygotował ociekające tłuszczem racuchy z cebulą.
Nazajutrz Pasang budzi nas, kiedy wokół panuje jeszcze mroźna noc. Idziemy na pobliski szczyt Dzongri, blisko pół kilometra ostro w górę, oglądać Kangczendzongę o wschodzie słońca. Nie jesteśmy dostatecznie zaaklimatyzowani, ale warto zdobyć się na ten wysiłek i przeżyć naprawdę mistyczny moment, kiedy pierwszy promień zapala szczyt i Kangczendzonga przez chwilę świeci jak samotna latarnia na czystym niebie poranka.
Resztę dnia spędzamy włócząc się po wzgórzach oszałamiająco pachnących kadzidłem. Łąki gęsto porasta maleńki Rhododendronum nivale, który służy Sikkimczykom do wyrobu świątynnych trociczek. - Nie wąchaj tego - ostrzega Pasang, będzie cię bolała głowa. I tak mnie boli, więc po kryjomu rozcieram w palcach zeschnięte pączki, żeby zapamiętać zapach. Nazajutrz z żalem żegnamy Dzongri - będziemy wracać inną drogą.
Szlak do Thangshing (3800 m n.p.m.) pokonujemy ok. 4 godz.: przełęcz i strome zejście prawie kilometr w dół, do rzeki Prek. Trudna przeprawa po kamieniach i prowizorycznych mostkach, a potem już chmury wędrujące z nami przepiękną doliną wzdłuż rzeki. Ścieżka wznosi się łagodnie, klucząc wśród głazów, rododendronów i sosen. Tych ostatnich jest coraz więcej i wkrótce z przyjemnością wąchamy wyrazisty i mocny, żywiczny zapach mglistych lasów Sikkimu. Jeszcze 800 m w górę i jesteśmy na łąkach Thangshing - przerwa na lunch.
Prawie godzinę idziemy dnem szerokiej doliny do Lamoni, gdzie pod zachodnią ścianą szczytu Pandim stanie nasz ostatni obóz. Lawiny rododendronów spływają zboczami. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego miejsca na wiosnę, kiedy prócz rododendronów kwitną łany pierwiosnków. Teraz jest koniec października, więc muszą nam wystarczyć srebrzyste porosty, zielony mech i purpurowe wrzosy.
Nocą w namiocie jest potwornie zimno. Śpimy krótko, bo o czwartej rano pobudka. Mamy ogromne szczęście - niebo jest pogodne, powietrze przejrzyste jak kryształ. Świeci księżyc i miliony gwiazd, a Droga Mleczna prawie wlewa się do namiotów. Owsianka, herbata i wymarsz.
Przed nami półtorej godziny podejścia. Jest bardzo stromo i trochę mnie "zatyka" - Pasang chyba za szybko idzie. Uczucie zmęczenia mija, gdy po godzinie docieramy do świętego jeziora Samiti. Ciągle jest noc. Wąska ścieżka prowadzi brzegiem bajkowego jeziora, w którym odbija się srebrny księżyc. Jeszcze pół godziny podejścia po śniegu i lodzie i jesteśmy na przełęczy Goecha La (4950 m). Wschodzące słońce oświetla Kangczendzongę, która stąd wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Na przełęcz przychodzą następne grupy: Francuzi, Niemcy, Szwedzi.
Razem świętujemy udane wejście pijąc kawę, którą Pasang przytargał w plecaku. Spędzamy radosne pół godziny na robieniu zdjęć, a potem pora wracać.
Mija tydzień i jesteśmy w domu. Patrzę przez okno na zalane jesiennym deszczem podwórko. Chciałabym choć na chwilę przywołać z powrotem tamtą świetlistość. "Sikkim" - myślę i zamykam oczy. Słyszę łopot modlitewnych chorągwi na wietrze, dzwonki jaków, wesołe głosy poganiaczy. Czuję zapach kardamonu i świętego kadzidła...
Nasz trekking trwał osiem dni, wliczając w to dzień aklimatyzacji w Dzongri. Cena - 50 dol. od osoby za dzień (byliśmy tylko w dwójkę; im większa grupa, tym bardziej można negocjować cenę). Potrzebne są dwa pozwolenia: na wjazd do Sikkimu (załatwimy je w Siliguri albo w Dardżylingu) oraz oddzielne na trekking (do zdobycia tylko w Gangtoku, stolicy stanu). Można się o nie starać samemu lub skorzystać z usług agencji. Sam trekking nie jest trudny, ale trzeba wziąć pod uwagę, że idzie się dzień po dniu, od czterech do siedmiu godzin. Trzeba się przygotować kondycyjnie, np. spędzając weekendy na górskich wędrówkach.
Najlepsza pora - październik. Mamy wtedy szansę na dobra pogodę i wspaniałe widoki. Jeśli ktoś chce oglądać kwitnące rododendrony, niech wybierze się w kwietniu.
Prawie każdy przybysz z Europy ma po kilku dniach pobytu w Indiach problemy żołądkowe, zazwyczaj niegroźne (wynikają z odmienności flory bakteryjnej), ale jeśli codziennie trzeba maszerować pod górę, może to być kłopotliwe. Warto odpowiednio wyposażyć apteczkę.
Podczas wyprawy nie doświadczyliśmy żadnych zagrożeń czy przykrości. Zarówno Bengalczycy, jak i Sikkimczycy są nastawieni do turystów przyjaźnie, można się tam czuć zupełnie bezpiecznie.
Agencje trekkingowe w Sikkimie to zazwyczaj biurko w kącie sklepu. Nasz przewodnik w Yuksom Pashang Bhutia zorganizuje każdy trekking ( pashang2oo22oo2@yahoo.com ).