Jednym z celów wyprawy grupy podróżników Arbackie Gogo do Patagonii w marcu tego roku było zdobycie wulkanu Lanin (3775 m n.p.m.) w argentyńskich Kordylierach. Problemem nie była wysokość bezwzględna, lecz - oprócz podejścia i zejścia w dwa dni - usuwające się przy każdym kroku podłoże wulkaniczne, którego pokonanie wymagało wielkiego wysiłku. Naszą bazą wypadową była niewielka miejscowość turystyczna San Martin de los Andes..
Kilka dni wcześniej ulewny deszcz zmusił nas do zmiany planów, ale kiedy pogoda się poprawiła, wypożyczyliśmy rowery, by pojeździć po patagońskich szutrach. Ujechaliśmy kilkanaście kilometrów, gdy nagle z zagrody wyskoczyła sfora psów, ujadając zaciekle. Dwa upatrzyły sobie przednie koło mojego roweru, a po chwili jeden z nich wskoczył pod nie. Próbując uniknąć przejechania psa, zrobiłem lekki ruch kierownicą, wyrzuciło mnie z roweru do przodu i wbiłem się lewym barkiem w nawierzchnię drogi. Wizyta w szpitalu, rentgen. Diagnoza: złamany obojczyk, opatrunek opaskowy (wszystko za darmo!).
Koledzy poszli zdobywać wulkan, a ja zostałem sam w San Martin. Spacerując po miasteczku, na jednej z białych elewacji zobaczyłem malunki przypominające wycinanki łowickie. Podchodząc bliżej, z niedowierzaniem odczytałem napis "Mamusia". Wszedłem do środka - był to sklep z wyrobami czekoladowymi. Wziąłem ulotkę ze zdjęciem jakiejś pary, zapewne właścicieli sklepu. Potwierdziła to sprzedawczyni: - Si, Polaco, i wskazała kierunek, gdzie mieszkają.
Na końcu drogi pod samą górą zobaczyłem małą wytwórnię słodyczy i domyśliłem się, że jestem blisko. Krzątająca się wokół domu kobieta zaprowadziła mnie na zapleczu zakładu i poprosiła, bym się rozgościł. Poczułem się trochę nieswojo, w obcym kraju, u obcej rodziny... Rozejrzałem się po przytulnym mieszkaniu: mapa Polski, polskie książki. Po kilku minutach usłyszałem kroki na schodach i rześki głos w ojczystym języku: - Dzień dobry, dzień dobry! Już idę!
Stał przede mną wysoki starszy pan, jak się okazało Zbigniew Fularski ps. "Poker", harcerz Szarych Szeregów, batalionu "Parasol", żołnierz Armii Krajowej, w San Martin znany jako "Tatus" - powszechnie szanowany obywatel tego miasta. Po krótkim przywitaniu opowiedziałem o sobie, o tym, co tu robię tak daleko od kraju.
Następnego dnia spacerowałem po San Martin, fotografując samochody z lat 60. (i wcześniejszych), których sporo jeździ po ulicach. W hostelu czekała na mnie kartka od pana Zbigniewa z prośbą o kontakt. Zadzwoniłem i otrzymałem zaproszenie na kolację. Przywitał mnie on sam i przyjaciółka domu pani Halinka. Zasiedliśmy do smacznego posiłku, delektując się wybornym argentyńskim winem i rozmawiając o życiu gospodarza. Pan Fularski (rocznik 1919), pochodzący z Sandomierza, z rozrzewnieniem wspominał, jak w 1929 r. jako jeden z najmłodszych harcerzy defilował na terenie Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu z okazji dziesięciolecia odzyskania niepodległości. W Armii Krajowej służył w Okręgu Radomsko-Kieleckim Związku Walki Zbrojnej. Jako podchorąży w Korpusie Kieleckim od sierpnia do października 1944 r. był szefem łączności konspiracyjnej. Uwięziony przez gestapo ratował się ucieczką. Zakończenie wojny zamiast pokoju przyprowadziło mu pod drzwi NKWD, przed którym musiał uciekać z kraju. Schronił się w Niemczech, w strefie amerykańskiej, oczekując wraz z innymi żołnierzami na nową armię, którą miał organizować gen. Anders. W Niemczech, w obozie dla polskich żołnierzy, poznał bibliotekarkę Annę, więźniarkę trzech obozów, która po miesiącu została jego małżonką, "Mamusią" z elewacji budynku w San Martin.
Nie mogąc wrócić do Polski, zamieszkali we Włoszech, później w Anglii. I nagle otworzyła się Argentyna. Prezydent Juan Domingo Peron zaczął ściągać wykwalifikowaną siłę roboczą, otwierając drzwi emigrantom szukającym swego miejsca na ziemi. Skorzystali z tego i państwo Fularscy, którzy z córką urodzoną w Anglii wyjechali w 1949 r. do Buenos Aires, gdzie początkowo osiedli. Później odpowiedzieli na ogłoszenie rodziny o korzeniach polskich z zachodniej Argentyny poszukującej opiekunki do dziecka i wyjechali, najpierw na wakacje, i pozostali tam na dobre. Urodziła się druga córka, pan Zbigniew znalazł dobrą pracę. Szukając odpowiednich szkół dla córek, osiedli w San Martin de los Andes.
Pani Anna założyła nieformalną świetlicę - po zajęciach szkolnych niemal wszystkie dzieci zbierały się u "Mamuśki". Pamiętając z domu rodzinnego, jak wyrabia się słodycze, zaczęła produkować na niewielką skalę czekoladki. Wkrótce okazało się, że mają w San Martin wielkie powodzenie, codziennie ustawiała się kolejka. I tak powstała firma Mamusia & Tatus. Tam, gdzie dziś jest sklep Mamusia, kiedyś była knajpa z drągiem przed wejściem do wiązania koni.
Kiedy się żegnałem, gospodarz wyraził chęć poznania całej naszej grupy. Zadzwonił nazajutrz i zaprosił nas na grilla przy ognisku. Zabraliśmy kilka butelek wina i stawiliśmy się punktualnie. Towarzyszyła nam też pani Halinka, córka pana Zbigniewa, i jego wnuk, argentyński przedsiębiorca. Atmosfera była gorąca!
Dziękujemy, panie Zbigniewie!