Wczesnym rankiem stanąłem na drodze N2 prowadzącej z Cape Town w stronę Garden Route (i dalej Port Elizabeth), mając nadzieję na szybkie złapanie "stopa" w kierunku na Mossel Bay lub Oudtshoorn. Po godzinie bezskutecznego machania w coraz bardziej przypiekającym słońcu zarzuciłem plecaki na ramię i powędrowałem kilka kilometrów dalej do ostatniego wylotu z miasta. Po półtorej godzinie zatrzymał się samochód z Holenderką Nel, która z mężem Hanem kilka miesięcy temu osiedliła się w Oudtshoorn, a za kilka dni miała otworzyć Riebeeckhof, guesthouse z basenem.
Nie możemy jechać malowniczą górską drogą Route 62, gdyż zalały ją ostatnie ulewy i na wielu jest odcinkach nieprzejezdna. Zatrzymujemy się nad rzeką Gouritz, gdzie przy trzech potężnych mostach (żelazny kolejowy, betonowy drogowy i żelazny, nieużywany drogowy) zawieszonych nad głęboką doliną znajduje się Gouritz River Bridge Bungy Jumping. Właśnie na skok zdecydowała się młoda dziewczyna. Wrażenie nadzwyczajne - z ust kilkunastoosobowej grupki obserwatorów wyrwało się jedno wielkie: Łaaaaa!!!
W Oudtshoorn Nel i Han zapraszają mnie na wieczorną mszę bożonarodzeniową do protestanckiego kościoła. Główne wejście zdobią tiulowe choinki z lampkami, nad portalem świeci jasno gwiazda betlejemska. Białe dzieci w białych zwiewnych strojach mają skrzydełka przypięte do ramion. Elegancko ubrane (głównie na biało) towarzystwo w asyście czarnoskórych dzieci ze szkoły specjalnej przebranych za Maryję i Józefa, Trzech Króli i całą "szopkową" rodzinę, w świetle zapalonych świec i przy znajomych dźwiękach kolęd, wkracza do kościoła. Z jasno rozświetlonej ambony wita wszystkich w języku afrikaans ubrany po cywilnemu mężczyzna prowadzący mszę. Ku mojemu zaskoczeniu dodaje w języku angielskim powitanie dla dziennikarza z Polski. Trochę onieśmielony kłaniam się wiernym.
Przy dźwiękach organów i trąbki rozpoczyna się msza. Kolędy w wykonaniu białych piosenkarzy i muzyków przeplatane są opowieściami bożonarodzeniowymi (niestety w języku afrikaans). Mszę kończy kolęda "Cicha noc", w niezwykłej atmosferze, przy zapalonych świecach, które przynieśli niemal wszyscy wierni. Piękny moment. Jak skwitowała to Nel, w Europie, z uwagi na przepisy przeciwpożarowe, niemożliwy do zrealizowania. Pytam o dziwny termin mszy - do 24 grudnia pozostał jeszcze prawie miesiąc. Odpowiedź: grudzień to szczyt letnich wakacji, miasto pustoszeje, wszyscy jadą nad oceany (Atlantycki i Indyjski). Kościół świeciłby pustkami, zamiast światłem świec...
Główną atrakcją Oudtshoorn oprócz licznych farm strusich (można zapoznać się z ich hodowlą, przejechać na grzbiecie wielkiego ptaka, a nawet zjeść stek ze strusia) są jaskinie Cango, 30 km od miasta. Zanim nastała era turystyki, przed ponad 80 tys. lat dawały schronienie pierwotnym plemionom południowoafrykańskim. Odkrył je w 1780 r. holenderski kolonista i są jednym z najliczniej odwiedzanych przez turystów miejsc w RPA.
Są dwie opcje zwiedzania, zawsze z przewodnikiem - standard, 60 min i adventure, 90. Wybieram tę drugą (wstęp 66 randów południowoafrykańskich, 10 randów = 30 zł, www.cangocaves.co.za ). Przy tłumach zwiedzających nasza sześcioosobowa grupka "przygodowców" wygląda nadzwyczaj skromnie. Mijamy "standardowców" w pięknych, rozległych grotach z naskalnymi Organami, powstałymi w ciągu milionów lat i robiącą niezwykłe wrażenie Kolumną Afrodyty, a potem po żelaznej stromej drabince wspinamy się do "naszej" części trasy. Przewodnik, który na początku zachęcał do fotografowania Cango Caves, prosi o schowanie sprzętu, gdyż będą potrzebne obie ręce i nogi do przeciskania się niekończącymi się zakamarkami Lumbago Walk, Devil's Workshop, Tunnel of Love, czy kończącego jaskinię Devil's Chimney (faktycznie diabelski komin!).
Trasa jest wyłącznie dla szczupłych i niewysokich osób - mając 1,80 m wzrostu i niezbyt masywną budowę ciała, często prześlizgiwałem się "na styk" wąskimi przesmykami, czując na żebrach twardą skałę. Podobno 8 godz. trwało kiedyś wyciąganie ze szczeliny Murzynki, która uparła się, że nie jest gruba. Odtąd na ulotce o zwiedzaniu jaskiń dodrukowano uwagę o wymaganej szczupłości i niezbędnej sprawności fizycznej. Nie znając realiów miejsca, ubrałem się w nieprzemakalną cienką kurtkę i zabrałem za dużo sprzętu fotograficzno-filmowego. Wypchany plecak często musiałem pchać przed sobą, bo na plecach nie mieścił się w przesmykach, a w ekstremalnych sytuacjach (było ich kilka!) wręczałem go przewodnikowi stojącemu za przeszkodą. Nasz guide często podawał dokładne komendy, gdzie postawić nogę lewą, gdzie prawą, za którą skałkę lub szczelinę się złapać, czy pokonać przeszkodę na brzuchu, czy na plecach, jak i gdzie przekręcić się z jednego boku na drugi, gdzie jest ślisko, a gdzie stoi woda (podstawowa znajomość języka angielskiego jest niezbędna!). Kurtka była nieprzydatna mimo wysokiej wilgotności, bo temperatura na końcu jaskiń wynosi 29 stopni. Nie muszę dodawać, że wyszedłem mokry. Z powodu ciepła, wilgotności, no i emocji. Spora przygoda.