Oto po piaszczystych uliczkach chodziły kobiety ludu Herero, elegancko ubrane, według bawarskiej mody z końca XIX w. - długie spódnice, bluzki, szale spięte broszkami, a na głowach fantazyjnie zawiązane chusty. Obok nich widziałem dziewczęta i kobiety plemienia Ovahimba - całe wysmarowane ochrą, ubrane jedynie w krótkie spódniczki z kawałków materiału i koźlej skóry. Skąpe stroje rekompensowały ciężkie, metalowe naszyjniki, ozdoby z muszli, bransolety z miedzi i srebra oraz niezwykłe fryzury z długich włosów zlepionych czerwoną glinką zmieszaną z tłuszczem i roślinnymi ekstraktami. Co ciekawe, wszystkie pochodzą z jednego ludu, który podzieliło ostatnich 120 lat historii. Herero ucywilizowali się (w naszym europejskim wyobrażeniu), pracując i przebywając z niemieckimi kolonizatorami. Ovahimba, zwani też ludem żebraczym, uciekli przed białym człowiekiem na północ, za rzekę Kunene, która dziś jest granicą z Angolą. Tam na terenach Buszmenów prosili o możliwość wypasania swych stad. Kiedy powrócili z tej jakby emigracji, okazało się, że bardzo się różnią od pobratymców, że ich świat zastygł w czasie. Byłem w ich wiosce - kilka chat ulepionych z mułu rzecznego, wzmocnionego bydlęcym nawozem i gałęziami, składy ziarna i zagrody dla zwierząt. Przekazałem z kolegami podarunki w postaci mąki, cukru, herbaty i tytoniu. Ovahimba przyjęli nas przyjaźnie, usiedliśmy w koło, wymieniając (za pośrednictwem przewodnika) uwagi na temat pogody i piękna krajobrazu. Na tym spieczonym słońcem kawałku ziemi uświadomiłem sobie, że jestem w jednym z ostatnich zakątków tradycyjnie żyjącej Afryki. Podobne wrażenie odniosłem, oglądając z helikoptera bezkresne rozlewiska Okawango. Wody było mało, bo byliśmy w porze suchej, ale i tak nie da się tam dojechać nawet terenowym samochodem. Widzieliśmy wielkie stada bawołów, żyrafy, słonie, zebry i kąpiące się hipopotamy. Szkoda, że lot trwał tak krótko...
na pustkowiach Botswany, w 2005 r. Było to właściwie kilka dni biwakowania z namiotem. Gdy rozbijaliśmy obozowisko, natychmiast pojawiło się stado małp chcących porwać jedzenie lub jakąś błyskotkę. Zapach krwi z przygotowywanego na rożen mięsa zwabiał hieny podchodzące do ogniska na odległość kilku metrów. Kiedy kładliśmy się spać, od ryków lwów drżała płachta namiotowa i nasze serca. Rano budziliśmy się, słysząc odgłosy stada słoni. Staraliśmy się jak najmniej ingerować w zwierzęcy świat, więc obyło się bez kłopotów.
spędziłem z żoną na trekkingu po Reunionie, a potem wypoczywając na Mauritiusie. Te dwie wyspy leżące niedaleko siebie na Oceanie Indyjskim są zupełnie różne. Reunion jest górzysty, z wysokim na 2500 m wulkanem, a Mauritius dość równinny, z pięknymi, pustymi plażami i doskonałymi ośrodkami wypoczynkowymi.
pływać żaglówką po mazurskich jeziorach, wędrować po Bieszczadach i Beskidach. W Tatrach byłem kilkanaście lat temu, gdy szykowałem się do himalajskiego trekkingu; teraz omijam te piękne góry - na szlakach panuje zbyt duży tłok.
przesłaniem Ryszarda Kapuścińskiego, że należy przeglądać się w zwierciadle kultury Innych. Podróże pomagają mi przełamywać egocentryzm białego człowieka, któremu ulegamy także i my, Polacy.
to Raffles w Singapurze. Wybudowany w 1868 r., był świadectwem potęgi Brytyjczyków sadowiących się w newralgicznych punktach Azji, a pozostał wzorem kolonialnej architektury, elegancji i przepychu. Byłem tam dwakroć. Za pierwszym razem bardzo przeżywałem to, że siedzę w Writer's Bar, popijając różowy koktajl Singapur Sling, taki sam, jaki pili Józef Conrad Korzeniowski i Rudyard Kipling. Obok recepcji znajdowało się zaś muzeum poświęcone pamięci naszego rodaka, piewcy takich pojęć jak honor, lojalność, odwaga. Za drugim razem zobaczyłem, jak pamięć o przeszłości wypierają interesy - okrojone muzeum przeniesiono na trzecią kondygnację, a na parterze urządzono butik z elegancką galanterią. Jednak Writer's Bar i jego nostalgiczna atmosfera pozostały - piwo podawane w szkle o wysokości 1 jarda (45 cm) nadal zagryzało się solonymi orzeszkami, których łupinki rzucało się na podłogę, zgodnie z liczącą dwa wieki tradycją.
w Wenecji. Biznesowy partner zaprosił mnie do maleńkiej, rodzinnej restauracji. Było tam tylko pięć stolików, ale podawano wykwintne jedzenie według starych receptur.
dwa aparaty fotograficzne: jeden o dużym zoomie do zdjęć pejzażowych i obiektów w dalekim planie, drugi do szybkich zdjęć w ruchu, zbliżeń ludzi i detali.
To stwierdzenie zbyt kategoryczne - nie przypominam sobie miejsca, w którym spotkałyby mnie wielkie przykrości. Mam tylko pewien dystans do Stanów Zjednoczonych, gdzie raziły mnie tablice czy pomniki upamiętniające eksterminację Indian oraz lekceważący stosunek do Innych (nie dostrzegłem tam ochoty na przeglądanie się w zwierciadle kultury tych Innych).
Mali i Burkina Faso. Spodziewam się zobaczyć niezwykłe miasto Timbuktu, które powstało w XI w. i przez długi czas było centrum wymiany handlowej między arabską i berberyjską Afryką Północną a czarną Afryką. Miało swój okres świetności w XVI w., gdy handlowano tu złotem, kością słoniową, solą i niewolnikami.
W Mali i Burkina Faso żyją trzy interesujące ludy - Tuaregowie, Fulanie i Dogoni. Pierwsi, będąc odłamem Berberów, zamieszkują Saharę, wypasają kozy, owce i wielbłądy, a choć są muzułmanami, tolerują wysoką pozycję kobiety w rodzinie i plemieniu. Kobiety chodzą z odsłoniętymi twarzami, a mężczyźni zakrywają je fragmentem turbanu. Drudzy zajmują tereny sahelu, wypasają bydło, owce i kozy. W XIX w. stworzyli potężne imperium, które w 1903 r. zostało podbite i podzielone przez europejskie potęgi kolonialne. Trzeci lud jest jednym najbardziej tajemniczych, żyje w skalistej krainie, wzdłuż gigantycznego uskoku tektonicznego ciągnącego się przez ok. 150 km. Zajmuje się prymitywną hodowlą i rolnictwem. Jego wierzenia to nieprawdopodobna mieszanka monoteizmu, animizmu i magii, a rzeźby i maski Dogonów są podziwiane na całym świecie.
długa, niespieszna włóczęga po Australii i spotkania z kulturą Aborygenów. Ryty, rysunki i malowidła naskalne z tego kontynentu pochodzące sprzed 40 tys. lat są uważane za najdawniejsze dzieła sztuki na ziemi. Jesienią 2006 r. Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie pokazało malarstwo Aborygenów - jest niezwykle nowoczesne w formie, surrealistyczne w skojarzeniach, a w treści ściśle powiązane z wierzeniami i mitami, oddające hołd przodkom.