Za tysiąc dolarów zaplanuję ci tygodniowy wypoczynek

Winnie So za motto swojej firmy uznała chińskie porzekadło, które mówi, że człowiek jest mądrzejszy po przebyciu 10 tys. mil niż po przeczytaniu 10 tys. uczonych zwojów

Spotykamy się na śniadaniu w IFC - International Finance Centre, najwyższym budnynku w Hongkongu. Widok z jednej strony na port, z drugiej na wyspę Hongkong.

34-letnia Winnie wygląda dokładanie jak na zdjęciach, które widziałam - uśmiechnięta, w nieodzownej białej bluzce i dżinsach. Co rano przychodzi tu do klubu fitness. Chociaż wychowała się w Arizonie, po studiach (historia i historia sztuki) bez wahania przeniosła się do Hongkongu, gdzie rodzice co roku wysyłali ją na wakcje, żeby nie stracila kontaktu z chińską kulturą.

Po czterech latach pracy w dziennikarstwie i ukończonych studiach MBA we Francji otworzyła własną firmę - od 2002 r. zajmuje się planowaniem luksusowych indywidualnych podróży. A kiedy już miała dość pytań przyjaciół o to, jaki najlepiej wybrać hotel, albo gdzie pojechać na narty, wymyśliła Little Cream Books - drukowane na papierze czerpanym książeczki w śmietankowych pluszowych okładkach zamknięte w kolorowych pudełkach. Nazwała je od angielskiego "Cream of the crop", "najlepsze z najlepszych", śmietanka.

Zaczęła od listy najfajniejszych miejsc (Cool Destinations), przez najlepsze kurorty narciarskie (Powder), miejsca do gry w golfa (Golf), z ciekawą architekturą (Architecture), ale wydała też książeczkę Goodwill, z listą miejsc, gdzie można spędzić wakacje jednocześnie robiąc coś dobrego dla świata - np. przenosząc żółwie jaja na chronione tereny albo odnawiając zabytki we Francji. Odpowiedzialna turystyka to już nie tylko domena zapaleńców, ale po prostu modna sprawa. Dobrze jest pochwalić się w pracy, że przez miesiąc budowało się sanitariaty w Kenii.

Pod koniec października miesięcznik World Business wybrał Winnie do grona "Global 35 under 35" -35 kobiet z całego świata, które mają mniej niż 35 lat i przyczyniają się do rozwoju biznesu (z Polski wybrano Magdalenę Krupę-Hernandez, której kampania sms-owa przyniosła UNICEFowi milion charytatywnych sms-ów).

Ile rocznie przelatujesz mil?

- Z 60 tys.

Ale wystarczy 10 tys. mil...

- Firmę nazwałam Wanlilu - od chińskiego porzekadła, które mówi, że człowiek jest mądrzejszy po przebyciu 10 tys. mil niż po przeczytaniu 10 tys. zwojów. I to jest prawda. Pod warunkiem, że podróż oznacza poznawanie ludzi. Nie rozumiem wyjazdów w dużych grupach - mieszkasz w Hongkongu, wyjeżdżasz z ludźmi z Hongkongu, pozostajesz we własnym sosie. Rozmowy z ludźmi - o to chodzi w podróżach. Wejście w interakcję z inną kulturą nie jest łatwe, sama bardzo lubię podróżować luksusowo, lubię mieszkać w fajnych hotelach. Ale to nie musi oznaczać, że separuję się od miejscowej kultury. Trzeba być otwartym na spotkania z ludźmi, a często trzeba te spotkania przygotować jeszcze przed wyjazdem. Jak gdzieś jadę, kontaktuję się ze znajomymi z tego miejsca, i pytam, z kim warto się spotkać. Ale czasem wystarczy też zwykła pogawędka z taksówkarzem.

Jak już zaczną mówić, trudno im przerwać.

- W Hongkongu taksówkarze są dobrym miernikiem poziomu życia. Jak ludziom wiedzie się dobrze - trudno złapać taksówkę. Jak taksówkarze muszą dawać rabaty - znaczy, że z gospodarką nie jest najlepiej - tak było, kiedy wybuchła epidemia SARS. Teraz bardzo trudno złapać taksówkę.

Kim są twoi klienci?

- To przeważnie młodzi yuppies - mają 25 do 45 lat. Nie mają czasu na wakacje, a jak już uda im się wyrwać dwa tygodnie, chcą mieć pewność, że zobaczą, co warto zobaczyć, spotkają się, z kim warto spotkać i nie zmarnują czasu. Pytam, co lubią robić, czy jadą w interesach, czy wypoczywać, czy z rodziną czy sami, czy lubią dobrze zjeść i co, czy wolą spacery czy kluby, zakupy czy koncert. Na tej podstawie układam listę polecanych miejsc, rezerwuję bilety w agencjach turystycznych, jak trzeba załatwiam kierowcę. Mogę zaplanować dziesięć wyjazdów do Paryża i każdy będzie inny.

Ile bierzesz za ułożenie takiego planu?

- Mam ustalony cennik: za tygodniową wycieczkę do jednego miejsca - 1 tys. dol. Za 10-dniową do więcej niż trzech miejsc - 1,5 tys. dol. Cena zależy od tego, jak skomplikowana jest podróż. Bilety i rezerwacje robię przez agencje podróży, więc nie mam na nich żadnego rabatu. Klienci wiedzą, że jak polecam jakieś miejsce, to dlatego, że jest tego warte, a nie dlatego, że dogadałam się z hotelem na zniżkę.

A jak wpadłaś na pomysł z książeczkami wyliczającymi ciekawe miejsca?

- Potrzebowaliśmy jakiejś broszury informacyjnej dla klientów. Ale co zwykle robisz z takimi broszurami? Wyrzucasz je do kosza, bo oprócz zdjęć nic przydatnego w nich nie ma. Z drugiej strony jak ktoś ze znajomych gdzieś wyjeżdżał, pytał: "A, słuchaj, w Nowym Jorku to gdzie się warto zatrzymać? A jaki hotel polecisz w Londynie?" I ja siadałam przed komputerem, i wyszukiwałam. Po pewnym czasie to się zrobiło dość męczące. I tak, nad kawą, wymyśliłam Little Cream Books. A dokładnie pierwszą: Cool Destinations - z najciekawszymi miejscami na świecie.

Jak znajdujesz te miejsca?

- A jak ty znajdujesz ludzi do rozmów?

Czytam, pytam...

- Dokładnie. I jeździsz. Robię tak samo. Zawsze lubiłam wyszukiwać urocze, trochę schowane hoteliki. Szukam miejsc luksusowych, ale luksus nie musi oznaczać astronomicznych cen i sześciu gwiazdek. Musi być miło.

Dlaczego firmę założyłaś w Hongkongu, a nie w Stanach, gdzie się wychowałaś?

- Bo tu jest łatwiej. Mniej papierkowej roboty, firmę zakładasz w tydzień. Zwalnianie i zatrudnianie ludzi to też nie problem - zwalniasz, kiedy chcesz, więc łatwiej ci podjąć ryzyko. Poza tym to, że mam firmę w Hongkongu nie oznacza, że ograniczam się do Hongkongu. Moje książeczki sprzedają się w Ekwadorze, Brazylii, Europie. Planuję wakacje dla klientów z Londynu i Korei Południowej. Takie miasta jak Singapur czy Hongkong to świetne bazy dla biznesu. W dobie internetu nawet tak mała firma jak moja może robić interesy na całym świecie.

O czym będzie następna książeczka?

- O zakupach według zasad sprawiedliwego handlu. To szczególnie dotyczy ludzi podróżujących luksusowo. Za noc w hotelu płacimy po 500-2000 dol., a rolnikowi w Indiach 500 dol. musi wystarczyć na utrzymanie rodziny przez kilka miesięcy.

Albo i dłużej.

- Jeśli będziemy obstawać tylko przy międzynarodowych markach, nie dotrzemy do tych ludzi. A są firmy, które dbają o sprawiedliwy podział dochodów. Kupując u nich, przyczyniamy się do poprawy losu tych ludzi. W filantropii nie chodzi o rozdawanie pieniędzy. Nikt nie lubi jałmużny. Ludzie chcą zarabiać, chcą być sami odpowiedzialni za swoje życie i my możemy im to umożliwić. Tylko trzeba wiedzieć, jak do nich trafić.

Więcej o: