Śmiać nam się chce! Po to wyjechaliśmy do egzotycznego kraju na południowej półkuli, żeby już drugi wieczór ślęczeć nad podręcznikami? Ale nie ma wyjścia - wkuwamy teorię nurkowania, bo jutro zdajemy egzaminy. Bez tego nie wpuszczą nas nawet do basenu, nie mówiąc o oceanie. I tak w ciągu dnia zwiedzamy Stone Town, najstarszą część miasta Zanzibar, a wieczorami rozwiązujemy testy.
***
Nurkowanie
Wybrali Zanzibar
Stone Town
Słynne przyprawy
Najciekawszy moment na wyspie
Tańcząc z delfinami
Cuda natury
Marco Polo
Jak się tam dostać?
O wyspie
Nurkowanie to jedna z głównych atrakcji wyspy. Nie brakuje tu szkół, które oferują kursy na wszystkich poziomach zaawansowania. Nazajutrz wskakujemy w pełnym ekwipunku do hotelowego basenu, gdzie po raz pierwszy uczymy się oddychać pod wodą pod czujnym okiem instruktora. Monopolizujemy basen, a goście hotelowi patrzą na nas z politowaniem. Ale co tam, najważniejsze jest to, że od jutra będziemy mogli nurkować w oceanie (kurs 400-450 dol., 4 nurkowania, dostaje się tytuł Open Water Diver w systemie PADI, my uczyliśmy się w One Ocean .
Pierwsze nurkowanie i od razu sukces - widzieliśmy rekina! Niegroźny gatunek, ale zawsze to rekin. Zobaczyć go podobno nie jest łatwo. Wszyscy potem kręcą głowami z niedowierzaniem i mówią coś o szczęściu nowicjuszy... Następne nurkowania ukazują kolejne cuda. Żółwie wyglądają pod wodą całkiem zwinnie. Wielokolorowe ławice pozwalają się do siebie zbliżyć na wyciągnięcie ręki. Rafa jest naprawdę fantastyczna. W ciągu kilku dni mamy za sobą cały kurs, kilka nurkowań i mnóstwo wrażeń. A to przecież dopiero początek pobytu.
***
Lisette pochodzi z Holandii. Pewnego dnia znudziło jej się prowadzenie sklepu z kapeluszami - przeniosła się na Zanzibar i od kilku lat prowadzi kameralny Clove Hotel w Stone Town (dwójka 50 dol. za noc). U niej właśnie spędziliśmy kilka pierwszych dni na wyspie. Jej historia - wbrew pozorom - jest dość typowa. Większość hoteli prowadzą przyjezdni, którzy zachwycili się tym miejscem i postanowili tu zostać.
Frederico zna po angielsku ledwie kilka słów, ale bez wahania porzucił Włochy i zamieszkał na wschodnim wybrzeżu Zanzibaru. Jego Nyota Beach Bungalows to prawdziwa oaza spokoju i miejsce idealnego wypoczynku (65 dol. za noc w domku prawie na plaży).
Dla odmiany w Jambiani zamieszkaliśmy u Palestyńczyków. Salim studiował w Niemczech architekturę. Podczas wakacji na Zanzibarze trafił do wioski Jambiani. Tego samego dnia zadzwonił do żony i oznajmił jej, że się przenoszą. Jako architekt sam kierował wszystkimi pracami budowlanymi i w ciągu siedmiu miesięcy stanął ich wymarzony hotel i dom Casa del Mar, do którego Salim sprowadził rodzinę. Znaleźli swoje miejsce na ziemi i wyglądają na szczęśliwych, a teraz goszczą turystów (60 dol. pokój na parterze, 80 - apartament na piętrze).
***
Stone Town to wąskie uliczki, wśród których można się zgubić jak w labiryncie. To, co na mapie wydawało się sporą ulicą, w rzeczywistości okazuje się chodniczkiem między kamienicami. Trudno się minąć, a czasem trzeba przepuścić pędzący skuter. Typowy element architektoniczny to rzeźbione drzwi wysadzane mosiężnymi bolcami. To wpływy hinduskie, których na wyspie niemało. W Indiach taka konstrukcja drzwi i bram chroniła przed atakiem słoni. Na Zanzibarze słoni nie ma, więc bolce mają wyłącznie charakter ozdobny. Przy brzegu na turystów czekają drewniane łodzie - można popłynąć na połów ryb, nurkowanie na rafie albo po prostu na romantyczny rejs o zachodzie słońca i podziwianie panoramy Stone Town z morza.
Pod wieczór, kiedy łodzie wracają do portu, nabrzeże Stone Town zaludnia się błyskawicznie. W mgnieniu oka rozpalają się grille i rozstawiają stoliki, na których lądują rekiny, tuńczyki, ośmiornice, kraby i krewetki (wielu gatunków ryb nie potrafimy ani rozpoznać, ani nazwać). Menu dopełniają pieczone banany i placki. A wszystko to w tajemniczym świetle lamp naftowych. Rozpoczyna się codzienna uczta. Dla miejscowych to tradycja, dla przyjezdnych - duża atrakcja. W ogólnym zamieszaniu płacimy dwa razy większy rachunek, niżby się należało, ale to też chyba element specyficznej miejscowej "tradycji". W każdym razie - było pysznie.
***
Zanzibar od wieków słynął z przypraw. Do niedawna był największym na świecie producentem goździków, dziś plantacje są bardziej różnorodne. Niemal cały dzień poświęcamy na ich zwiedzanie. Tzw. spice tour (10 dol. od osoby) to żelazny punkt programu. Przewodnik wyposażony w ostry nóż odcina z krzaków liść, korę albo owoc i daje nam do powąchania albo spróbowania. Cynamon, goździki, kardamon, gałka muszkatołowa, kawa, kakao, pieprz, ostre papryczki - od zapachów i smaków kręci się w głowie. A na koniec każdy dostaje przekąskę w postaci świeżo rozłupanego kokosa.
Na jednym z placyków widzimy spore zgromadzenie. Kilkudziesięciu mężczyzn szczelnie otacza wystawiony na zewnątrz telewizor - śledzą relację z bardzo modnej tu ligi angielskiej. Oprócz ruchu lewostronnego to kolejna pamiątka po okresie protektoratu brytyjskiego. Jedną z atrakcji jest niepozorny dom z tablicą pamiątkową, w którym mieszkał urodzony na Zanzibarze Freddie Mercury (1946-91), legendarny lider brytyjskiego zespołu Queen.
Z miasta Zanzibar udajemy się w stronę słynnych plaż. Z łatwością znajdujemy kierowcę, który swoim samochodem zawiezie nas w dowolne miejsce wyspy. Tymczasem nastał ramadan, święty miesiąc muzułmański, w którym nie wolno jeść ani pić od świtu aż do zmroku, zamknięte są wszystkie restauracje, w sklepach właściciele odmawiają sprzedaży choćby butelki wody. Szacunek dla religii wymaga dostosowania się do tych zasad, przez co dotrwanie do wieczora i podróż w upale staje się nie lada wyzwaniem.
***
Jambiani wita nas bajkową plażą. Palestyńscy właściciele hoteliku Casa del Mar nie tylko zachwycają gościnnością, ale z własnej inicjatywy planują nam kolejne dni, abyśmy zobaczyli to, co najlepsze na wyspie. Proponują zatem: morski rejs łodzią (25 dol.), wycieczkę na rafę (tyle samo), podglądanie delfinów w Kizimkazi (35 dol.), wycieczkę do rezerwatu Jozani Forest słynącego z ginących już małp red colobus (też 35 dol.). Decydujemy się na wszystko.
Najciekawsza okazała się wyprawa łodzią. Ruszamy od razu po śniadaniu. Godzina jest dobrana precyzyjnie, aby trafić w cykl pływów. Łódź jest niewiarygodnie wąska, a jej konstrukcja nie zmieniła się od wieków. Stabilizują ją dwa pływaki po bokach, dzięki którym wygląda jak prymitywny trimaran. Kapitan wraz z pomocnikiem stawiają żagiel i od razu nabieramy prędkości. Przyglądamy się z obawą takielunkowi, którego kiepski stan nie wzbudza naszego entuzjazmu. Na szczęście żeglujemy po płytkich wodach obszaru pływowego. Wkrótce nabieramy zaufania i nawet sami możemy posterować łodzią. Po dwóch, trzech godzinach woda cofa się na tyle, że łódź osiada na dnie, ale wyprawa trwa dalej. Przewodnik zabiera nas na spacer w wodzie po kostki, obowiązkowo w sandałach! Odpływ umożliwia obejrzenie z bliska uwięzionych na parę godzin na płytkiej wodzie ośmiornic, rozgwiazd, muszli. My tylko oglądamy, a miejscowi korzystają z odpływu, by zdobyć pożywienie. Obserwujemy więc, jak z fantastyczną zwinnością jeden z nich łowi ryby dzidą!
Wracamy na brzeg, lawirując między rzędami patyczków i sznurków. To plantacje wodorostów, którymi z kolei zajmują się przeważnie kobiety. To wyjątkowo ciężka praca - w pełnym słońcu zbierają wodorosty, brodząc godzinami w słonej wodzie. Rośliny suszy się potem starannie na stojakach na skraju plaży, a potem sprzedaje koncernom farmaceutycznym i kosmetycznym.
***
Oglądanie delfinów oznacza pobudkę jeszcze przed wschodem słońca. Musimy dostać się samochodem na południe wyspy, do Kizimkazi. Tu przesiadka na łódki, którymi wypływamy na środek zatoki, gdzie zazwyczaj o poranku pojawiają się delfiny. Przewodnicy kręcą kółka, ale miny mają nietęgie. Czujemy, że coś jest nie tak. Okazuje się, że to wina wzburzonego morza. Gdyby było spokojniej, już byśmy pluskali się w wodzie wraz z delfinami. Przy gorszej pogodzie nurkują głębiej i trudniej je zobaczyć na powierzchni. Tak więc zamiast rozkoszować się sielanką, trzymamy się kurczowo burt, maski i płetwy leżą bezużytecznie na dnie łodzi. W końcu są! Przewodnicy ożywili się natychmiast. Stalowe grzbiety majestatycznie przewijają się nad falami. Nasi towarzysze z RPA wskakują bez namysłu do wody, ale dziś jest to bardziej walka z falami niż obiecane baraszkowanie z delfinami. Więcej widać z pokładu, ale nawet takie krótkie "safari" robi wrażenie.
***
Jozani Forest to rezerwat w środku wyspy, którego główną atrakcją są dość pocieszne, bardzo ładne małpy o ciemnoczerwonym grzbiecie - red colobus , gatunek endemiczny zagrożony wyginięciem (rezerwat pomaga mu przetrwać). Przewodnik prowadzi nas różnymi ścieżkami, ale wcale nie musimy się wysilać, żeby dostrzec zwierzęta - przebiegają nam tuż pod nogami. W ogóle nie czują strachu przed człowiekiem, to my jesteśmy bardziej zaskoczeni. Po chwili docieramy na polankę, gdzie na drzewach siedzi cała rodzina małp, chyba ze 20. Wcinają liście i nic sobie nie robią z podglądaczy. Najśmieszniejsze są maluchy - brykają bezustannie, nie mogąc usiedzieć na miejscu. Przewodnik ostrzega, żeby nie stawać pod drzewami. Za chwilę się wyjaśnia dlaczego - małpy muszą kiedyś siusiać i nie schodzą w tym celu z drzewa!
***
Jestem Marco Polo! - wita nas rezolutnie młody człowiek, który sprzedaje swoje obrazy. Zaprasza do pracowni i galerii, wprost na plaży. Prezentuje płótna delikatnie otrzepując je z piasku. Doprawdy trudno się zdecydować - wszystko nam się podoba. Szukamy wyrazistych kolorów i lokalnych motywów. Najczęściej powtarzają się tańczący Masajowie i afrykańskie zwierzęta. Wybieramy kilka obrazków i rozpoczynamy tradycyjne targowanie. Obie strony piszą swoje propozycje patykiem na piasku. Kręcimy nosem, ale artysta wie, że za moment dojdziemy do porozumienia. W końcu przybijamy piątkę z Marco Polo. Masajowie i zwierzęta jadą z nami do kraju.
Jak się tam dostać?
Niestety trzeba "na kilka skoków". My wybraliśmy wariant KLM: Warszawa - Amsterdam - Nairobi - Dar-es-Salaam - bilet z opłatami ok. 3 tys. zł od osoby. Uwaga: na odcinku Nairobi - Dar-es-Salaam regularnie giną bagaże. Połączenie lotnicze jest tak skoordynowane, że w Nairobi prawie w ogóle nie trzeba czekać. Ale to tylko pozorna wygoda, bowiem obsługa lotniska nie nadąża z przerzuceniem bagażu, więc walizki i plecaki przylatują kolejnymi samolotami. Nas też to spotkało - jeden plecak dotarł z 24-godzinnym opóźnieniem. Trzeba się uzbroić w cierpliwość, a najlepiej wspólne rzeczy zapakować po połowie do dwóch plecaków.
Z Dar-es-Salaam na wyspę pływa prom, ale my wybraliśmy samolot: kosztuje tyle samo (ok. 50 dol.), a podróż trwa pół godziny. Poza tym lot trzyosobową Cessną nad oceanem to godna polecenia przygoda - widoki z góry rewelacyjne!
Waluta: 1 szyling tanzański = 0,002 zł, można płacić dolarami, np. za noclegi czy wycieczki.
O wyspie
Zanzibar leży na Oceanie Indyjskim u wschodnich wybrzeży Afryki, liczy 1658 km kw., ma ponad 600 tys. mieszkańców. Administracyjnie należy do Tanzanii, choć od dawna cieszy się dużą autonomią. Od wieków był tyglem narodowościowym. Tu krzyżowały się szlaki handlowe i wpływy: perskie, arabskie, indyjskie, portugalskie, brytyjskie. Wyspa wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk. W XIX w. sułtan Omanu, zachwycony urodą podlegającego mu wówczas Zanzibaru, przeniósł tutaj na kilkadziesiąt lat siedzibę swego dworu. Smutną kartą w historii jest handel niewolnikami, szczególnie w XVII-XIX w. Zanzibar stanowił punkt przerzutowy, znajdował się tu targ niewolników pojmanych przez handlarzy w głębi afrykańskiego lądu.