Aleksandra Krzyżaniak-Gumowska: - Twoje imię nie do końca brzmi z francuska Nadia Lichtig: (śmiech) - Nie. Moja mama jest Czeszką, imię jest rosyjskie, ale mama zapisała je na sposób arabski. A nazwisko jest żydowsko-węgierskie, oznacza: Przepełniona Światłem. To nazwisko mojej babci, która jako jedyna ze swojej rodziny przeżyła wojnę. Z terenu dzisiejszej Ukrainy uciekła do Budapesztu, ukrywała się, przeżyła dzięki cudom, które przytrafiały jej się jeden po drugim. Nie noszę nazwiska ojca, bo moi rodzice nie są już razem. On jest Serbem. Wychowałaś się we Francji? Nie, w Niemczech, w Monachium. Potem przeprowadziłam się do Berlina, a w końcu wylądowałam w Paryżu. Nie mogę być patriotką w żadnym kraju, bo wychowałam się w różnych kulturach. Nie czuję, że moja krew przynależy do jednego kraju. Kiedy mówię różnymi językami, za każdym razem przyjmuję inną osobowość, odczuwam je innymi częściami ciała. To fascynujące. Ile znasz języków? Pięć: czeski, serbo-chorwacki, niemiecki, francuski i angielski. Ale nie musiałam wkładać jakiegoś szczególnego wysiłku, żeby się ich uczyć. Rodzice mówili nimi w domu. Właściwie tylko do francuskiego musiałam się przyłożyć i uczyć się go z książek. To miło mieć tyle osobowości. W każdym języku mówię też co innego. Po niemiecku mówię mniej i mniej otwarcie, bo czuję prawdziwy ciężar słów. Niemiecki to mój pierwszy język. Z językami, z którymi się nie wychowywałam mam więcej wolności. Jak dziecko, które próbuje różnych wyrażeń nie do końca rozumiejąc znaczenie. Każdy język to też inne wartości. Dwa tygodnie temu byłam w Brukseli. Pojechałam jak paryżanka - rajstopy, spódnica - i poczułam się z tym zupełnie nie na miejscu. Musiałam założyć dżinsy, przestać być taka kobieca, stać się bardziej niemiecka, północno-europejska. Trzeba się adoptować do klimatu miejsca. Po przylocie z Londynu pierwsze, co rzuca się w oczy to to, że ludzie w paryskim metrze są szarzy. Ubrania są szare, czarne, brązowe. W Londynie ludzie w metrze są czerwoni, zieloni, żółci, brokatowi, srebrzyści Francuzi nie będą zachwyceni, jak to napiszesz (śmiech). Im się wydaje, że są bardzo stylowi. Mam taki sweterek (czarny aksamitny z połyskliwymi, srebrzysto brokatowymi kwiatami) i mój chłopak bardzo się na niego krzywi. Mówi, że nie chodzi o kolor, ale o to, jak wygląda sylwetka, a wygląda grubo (znowu się śmieje i zakłada sweterek).
Paryżanki potrafią chyba w świetny sposób łączyć kobiecość i feminizm. (Śmiech) Właśnie ostatnio przeczytałam o dwóch dziewczynach, które napisały książkę przeciwko feminizmowi. Że feminizm stał się słowem obraźliwym, że zniszczył możliwość bycia pożądaną przez mężczyzn. Paryżanki to napisały? Przecież to potrafią świetnie uwodzić. Myślę, że z tą książką chodziło raczej o to, żeby się sprzedała. Taka prowokacja. Feminizm to przecież stawianie pytań: o miejsce kobiety w społeczeństwie, o równość, to świadomość ról społecznych. Tutaj bycie feministką robi się staroświeckie. Ludzie mówią: "O nie, nie jestem aktywiską z lat 60". Ale książka jest symptomem tego, że ludzie się tego wstydzą. Moim zdaniem to smutne. Dlaczego Paryż? Wielu ludzi mnie już o to pytało. Utknęłam tu. Pierwszy raz przyjechałam do Francji zupełnie nic o niej nie wiedząc. Kolega zaproponował wycieczkę objazdową. Nie mówiłam po francusku, nie lubiłam Francuzów. Ale im dłużej tam byłam, tym bardziej podobał mi się francuski styl życia - kafejki, bazarki. A teraz tu pracuję, tu mieszkam, tu mam przyjaciół, nie czuję się obco i nie myślę o innym miejscu, w którym chciałabym pracować. No, może poza Meksykiem. Fascynuje mnie Ameryka Środkowa i Południowa. Przejdźmy wreszcie do twojego ostatniego projektu artystycznego. Czego się boisz? Wielu irracjonalnych rzeczy. O tym jest twój projekt Pułapka na duchy. O strachach. Zaczęłam go w Bangkoku. Pracowałam tam ze swoim chłopakiem na zlecenie ambasady francuskiej. Organizowaliśmy koncerty z naszą muzyką, wystawy. Spędziłam tam trzy miesiące. Mieszkaliśmy w budynku, w którym na każdym piętrze mieszkał kto inny. I kiedyś wszyscy wyszli i zamknęli mnie w środku. Na początku pomyślałam: OK, jestem po prostu zamknięta. Ale jak sobie uświadomiłam, że nie ma żadnego sposobu, żeby się wydostać, w oknach kraty, zaczęłam sobie wyobrażać, że coś się stanie, a ja nie wyjdę. Mój chłopak wrócił za pół godziny, ale dla mnie trwało to cały dzień. Wyszłam więc od tego i zaczęłam pytać Tajów, czego się boją. Odpowiadali po tajsku, zaczęłam zwracać uwagę, jakich słów używają do opisania swoich strachów. W ten sposób nauczyłam się wiele o ich kulturze, poznałam zwykłych ludzi. Włożyłam potem te strachy w piosenkę. Napisałam piosenkę do muzyki Christiana Bouyjou. Pracujecie razem? Tak. To mój chłopak. Zawsze współpracowałam ze swoim chłopakami (śmiech). Próbowałaś o to pytać we Francji? Tutaj ludzie nie są tak otwarci. Jak podróżuję, ludzie potrafią bardziej dzielić się swoją intymnością. Co robicie tu, w Paryżu. Raz na miesiąc-dwa robimy performance w Le Point Ephemere nad Sekwaną. To przestrzeń artystyczna, gdzie codziennie coś się dzieje. To tak naprawdę są koncerty, ale ja nie bardzo czuję się muzykiem, bardziej performerką, więc nazywam je performancem. Oprócz muzyki, wyświetlam też na nich zdjęcia. W grudniu będziemy mieli wystawę strachów. Historie, które mi ludzie opowiadali zapiszę atramentem, który w świetle będzie niewidoczny, dopiero jak się zgasi światło, historie zaczną wychodzić. Ja będę wtedy w Indiach. Chcę wrócić do rysowania i malowania. Będę dawała wykłady w wyższej szkole plastycznej w Bangalore. Zobaczymy co będzie. Mieszkasz przy najsłynniejszym paryskim cmenatrzu. Mam widok na cmentarz. Uwielbiam go. Powiem ci coś dziwnego (Nadia zaczyna chichotać). Jak mieszkasz w okolicach cmentarza i znajdziesz w piwnicy kości, musisz o tym poinformować służby miejskie. Ziemia się rusza, więc co jakiś czas rzeczywiście jakieś kości podchodzą pod piwnice. Nie zdarzyło mi się nigdy znaleźć żadnych szczątków, ale mam takie wariackie wyobrażenie, że kiedyś pod moją piwnicę podejdzie Jim Morrison.
Rozmawiała Aleksandra Krzyżaniak-Gumowska