- Anioł?
- Heee?
- Tu wszyscy mają broń?
- Eeeh...
Anioł popatrzył na mnie wyraźnie rozbawiony, tak jak patrzy się na osobnika lekko cofniętego, ale ja wiedziałem, że tak na mnie popatrzy, a on wiedział, że nie mogłem mu nie zadać tego pytania.
Słońce powoli kładło się na dach cytadeli w Calvi, w powietrzu krążyła złota woń maquis , korsykańskich zarośli, kwitnących przez cały rok: w maju róże, w czerwcu mirty, we wrześniu wrzos. Późny sierpień panował pięknie, więc pachniało wszystko na raz: cząber, tymianek, szałwia, goździki, róże, szakłak ciernisty, serdecznik, pistacje, kielichowce, lawenda, rozmaryn i nie wiadomo, co jeszcze. Maquis korsykańskie lubią opasywać liany i dlatego powiadają, że maquis korsykańskie są nie do przebycia. Zależy dla kogo: wystarczy mieć maczetę. Po francusku prendre les maquis znaczy: "zwiać i stawiać opór". Aromat był tak mocny, że zdawało się, że złoty pył zawisł w powietrzu. W nosie kręcił też zapach spalonego prochu, bo przyjechaliśmy z Aniołem nad Spelonkę, żeby trochę postrzelać do puszek.Spelonka szumiała na piargach jak Wodogrzmoty Mickiewicza. Ta sama tonacja, podobne nastrojenie i spadek. Uskoki Spelonki dobrze głuszą strzały. Mieliśmy jechać znacznie dalej, za Ponte Leccia, w stronę Castiglione. Pojedziemy innego dnia, bo dzisiaj wieczorem gra Bastia i Anioł chce oglądać mecz w telewizorze u siebie w Algajoli, a przedtem musimy wypić po pastisie. Taki rytuał. Anioł wziął colta, bo "nie trzeba zbierać łusek". Słusznie. Ale mógł wziąć też coś innego. Anioł ma w czym wybierać.
Anioł szkolił przez lat wiele legionistów w Lumio. Tu stacjonuje druga samodzielna dywizja spadochronowa Legii Cudzoziemskiej. Obóz do ćwiczeń Camp Rafalii pod bokiem, lotnisko też, wydzielony z niego kawałek zwie się Międzynarodowym Portem Lotniczym Sante Catherine, ale Legia jest najważniejsza. Na parkingach równo stoją herculesy, a jeśli parkingi puste, to znaczy, że Legia Cudzoziemska występuje w jakimś miejscu świata jako armia francuska. Legioniści z Lumio wylatują pierwsi w misje zagraniczne, najczęściej do Afryki, ale też do Kosowa i do Afganistanu. Anioł mówił, że Polaków dużo i dobrzy są. Ukraińców coraz więcej, Białorusinów sporo. Jak legionista kończy podpisany okres służby, to może zostać jeszcze albo przejść do cywila. Dostaje obywatelstwo francuskie. Żołd jest niezły, emerytura szybka. Wielu na to właśnie liczy. Anioł na emeryturze już od dawna, założył w Calvi szkołę płetwonurkowania. Nie narzeka. Anioł nigdy nie narzeka. Anioł skończył sześćdziesiąt lat, ale sylwetka nadal młodzieńcza, mięśnie stalowe, codziennie ostro ćwiczy, choć kiedyś mi powiedział, że to już niedługo potrwa, bo zaczyna go strzykać. Anioł nie ma domu: mieszka w czymś w rodzaju budki kempingowej, ale podmurowanej, na polu namiotowym w Algajoli. Jedyny luksus to telewizor i lodówka. W końcu nie można pić pastisu bez lodu. Kiedyś przyjechała do Anioła śliczna dziewczyna o jasnoczekoladowej skórze, czarnych włosach i oczach jak migdały. Modelka z Thaiti. "To moja córka" - powiedział Anioł. I tego dnia już niczego więcej nie powiedział.
Legia jest matką i domem. Dobrze to zrozumieć, bo w przeciwnym razie jest niedobrze. Niektórym odbija. Uciekają. Z bronią albo bez. Kradną samochód, biorą zakładników albo napadają na sklepy. Legia nie zawiadamia żandarmerii. Legia nie zawiadamia policji. Legia zajmuje się swoimi sama. I jeszcze się nie zdarzyło, żeby ten, komu odbiło, znaleziony przez Legię na powrót do Lumio nie trafił i nie nabrał rozumu. "Tu każdy nabiera rozumu, ale lepiej go nie tracić" - Anioł uczył w Lumio wojennego rzemiosła długo. I życia uczył. I był dla chłopaków jak matka i ojciec.
Pewnego ranka próbowałem ćwiczyć z Aniołem. Odpadłem mniej więcej w połowie, ale w bieganiu byłem lepszy. Anioł urodził się w Calenzanie, pod Calvią. Piękna wieś, już zawieszona w górach, ale nadal przyklejona do morza. W Calenzanie rozpoczyna się najpiękniejszy górski szlak na Korsyce i jeden z najwspanialszych górskich szlaków w Europie. I jeden z najtrudniejszych - GR20.
Jak chce się iść górami z Calenzany do Conzy, czyli z północnego zachodu na południowy wschód, to trzeba liczyć dwa tygodnie. Można zejść po kilku dniach albo i po jednym, ale kto przeszedł cały szlak GR20, ten dopiero wie, czym są góry na Korsyce. Żadnych pieszczot, żadnych schronisk wyposażonych w internet, w elektryczność, w piwo, w pizze i hot-dogi, żadnych hoteli. Kilka zbitych z desek bud, kilka szałasów, trzeba nosić śpiwory na plecach i w plecaku własny prowiant. Brzegi kilku wąwozów łączą wiszące mostki linowe jak z "Poszukiwaczy zaginionej arki" albo z podobnych filmów.Do morza z Calenzany niecałe osiem kilometrów, a Calenzana leży już na wysokości 300 m. Z Calenzany podchodzi się w górę od razu ostro, Ortu liczy ponad 1700 m. Monte Cinto, czyli najwyższego szczytu Korsyki (2706 m), GR20 co prawda nie przecina, ale szlak pnie się chętnie na 2000 m i wyżej. Nad morzem w sierpniu temperatura osiąga bardzo często ponad 30 stopni C, w górach o tej samej porze roku może spaść w nocy do 0 stopni, a na Monte Cinto chętnie latem leży śnieg, zresztą śnieg widziałem latem i na Monte d'Oro, i na przełęczach. GR20 uczy pokory. W Tatrach na widok turystów w klapkach i w gimnanstiorkach, z reklamówkami, z piwkiem i z telefonami komórkowymi w łapach ogarnia mnie ohyda i wysyłam ich siłą ducha w maquis i na GR20, żeby im komóry do ucha przymarzły.W poprzednią niedzielę pojechałem z Aniołem jego jeepem z Algajoli na Monte Padro. Ze trzydzieści kilometrów przez Sant Antonino i Zillę przypiętą do skały. Kręci ostro i wysoko: od poziomu morza prawie półtora kilometra w górę. Na tylne siedzenia rzuciliśmy grube kurtki, rękawice i czapki. Ruszaliśmy spod baru Castiglione. W barowym ogródku siedzieli francuscy turyści, podobni do turystów z Tatr, w klapkach i z komórami w łapach. Francuscy turyści popatrzyli na nas jak na wariatów i zarechotali:
- Robicie w zamrażalni, heee...?
- Robimy wódeczkę - rzuciłem przez ramię, bo mieliśmy po drodze zebrać zioła, by nadal miał co trawić gąsior z anielską nalewką.
W Algajoli było grubo ponad 35 stopni C. Podchodziliśmy jeepem nie więcej niż godzinę. Na Monte Padro panował (prawie) mróz. Anioł sprawdził, czy zaprzyjaźniona firma dobrze zrobiła wykopy pod słupy do wyciągu narciarskiego. Oczywiście firma korsykańska nie może być z kontynentu. W drodze powrotnej Anioł sprawnie wypatrzył w maquis młody cząber o mięsistych liściach.
Rzygałem długo, trzymając się stalowej burty. Rzuciliśmy kotwicę pod Scandolą, przy skale o barwie fuksji rozprowadzonej śmietaną, na obszarze parku naturalnego, u wejścia do zatoki Girolata. W głębi zatoki leży wieś Girolata, do której dotrzeć można tylko morzem lub górskim szlakiem. Tak było kiedyś. Teraz właściciele kilku knajp krytych strzechą przypływają motorówkami i żyją z turystów. W samej zatoce przez turystów brudno, ale wystarczy rzucić kotwicę sto metrów od brzegu, by oczy cieszył atramentowy błękit z czasów Odysa.
Rzygałem po nurkowaniu. Wszystko było dobrze, ale jednak coś z uszami nie tak. Pewno źle zatkałem. Trzymałem burtę stalowej barki i wstydziłem się Anioła. Poszedłem do jego szkoły, a wyszedłem na idiotę. Oczy miałem szeroko zamknięte, a w nich złote rozgwiazdy i błyszczące homary, które przed chwilą widziałem pośród koralowców.
- Normalne - powiedział Anioł.
- Co normalne? - wykrztusiłem.
- Rzyganie.
- Nienormalne, stary jestem i tyle.
- Nie pieprz.
Kiedy wracaliśmy do portu w Calvi, Anioł zapytał, co to za akcent w mojej mowie.
- Z Paryża, z czwartej dzielnicy, z Le Marais - odburknąłem.
- Żyd?
- Żyd też, a poza tym Polak, putain - Anioł zaczynał mnie poważnie wkurzać.
- Heeem...
Strzelaliśmy dopiero po trzech latach znajomości i zaprzyjaźnianiu się stopniowym. Inaczej niemożliwe. W Algajoli na ławce pod platanem codziennie siedziało trzech starców. Siedzieli i milczeli. Kiedy byłem tu pierwszy raz, codziennie przechodziłem koło ławki ze starcami i zawsze grzecznie się kłaniałem. Po raz pierwszy jeden z siedzących starców lekko skinął mi głową po dwóch tygodniach. Następnego roku odkłaniali mi się wszyscy trzej. Trzeciego roku odkłaniali mi się tylko dwaj starcy, bo trzeci umarł. Na nocnym stoliku "Dziadka", męża Zośki z Cargese, zawsze leży Ewangelia Świętego Jana i świeże wydanie "Corse Matin" (wymawia się tu: Mateń). Zośka o mazowieckiej urodzie wyszła za tutejszego zucha i dobrze jej w Cargese. "Dziadek" jest z rodziny Colonna, ale chyba całe Cargese to rodzina Colonna. Babcia Colonna trzyma sklep na wzgórzu, w którym można kupić kurę, jaja, kozi ser, a jak trzeba, to i naboje. Ceny w sklepie u babci Colonny najzupełniej umowne: cena dla obcych zależy od końcówki na tablicy rejestracyjnej: najdrożej dla "siedemdziesiąt pięć" (Paryż), trochę taniej dla "trzynastki" (Marsylia), swoim babcia czasami daje darmo. Iwan Colonna z Cargese siedzi w podparyskim więzieniu za zastrzelenie prefekta Korsyki. Przez kilka lat ukrywał się w maquis u koźlarza.
Dziadek każdego ranka najpierw czyta Ewangelię Świętego Jana, a potem nekrologi w "Corse Matin". Codziennie umiera w jakiejś wsi lub miasteczku ktoś z rodziny prawdziwej lub prawdziwie przyszytej. "Dziadek" wsiada w stare renault 5 i jedzie na pogrzeb. Na pogrzebie śpiewa w chórze polifoniczne pieśni. Śpiew wyspiarzy przeszywa. Traci się oddech, słuchając. Z Korsykanami tak sprawy się mają: zaprzyjaźnianie trwa długo i niczego nie sposób przyspieszyć, albo zaskoczy, albo nie zaskoczy. Najlepiej jest umrzeć na Korsyce albo pochować na wyspie kogoś bliskiego, krew i święto dziadów zbliżają najbardziej, wtedy powstaje więź wyższej kategorii, wtedy można powiedzieć, żeś stąd.
- Polak?
- Polak.
- Mogło być gorzej.
Mijały dni, nurkowało się już bez bólu, dobrze czułem się w towarzystwie Anioła, a on chyba nieźle w moim, bo zaprowadził mnie do cytadeli w Calvi, do Jose. Jose pilnował w cytadeli barokowych aniołów z drewna w mieszkaniu Bernarda, rodowitego Korsykanina z Calenzana. Bernard kolekcjonował barokowe anioły, które znajdował bez wysiłku w antykwariatach lub na targowiskach w Calvi, w Ile Rousse, w Ajaccio. Nie warto pytać, skąd tam się brały. Matka Bernarda, wielka korsykańska dama ubrana w czarną suknię, bardzo niechętnie opuszczała chłodny, kamienny dom w Calenzanie z patio porośniętym winoroślą. Jej fotel ustawiony był zawsze oparciem w stronę morza. Matka Bernarda nie lubiła morza: "Dlaczego to jest takie wielkie i bez przerwy się rusza?" - pytała syna. Bernard wykładał na Sorbonie literaturę francuską osiemnastego wieku oraz pisywał artykuły o muzyce i balecie. Przed wielu laty kierował Instytutem Francuskim w Krakowie, a polszczyzny nauczył się w knajpach. Na Kazimierzu - tak przynajmniej twierdził. Bernard dzwonił, że przyjedzie dopiero we wrześniu. Jose był na lekkim gazie. Właśnie skończył osiemdziesiąt lat i sprawił sobie prezent. Skoczył po raz pierwszy ze spadochronem z herculesa. Zabrali go ze sobą chłopcy z Lumio. Anioł pomógł. Wszystko odbyło się znakomicie, Jose powiedział, że chce skakać codziennie, a na razie zaprosił nas na drinka. Poszliśmy w trójkę do knajpy u stóp cytadeli, za bramą z napisem "Calvi semper fidelis". Knajpa była pełna, wyglądała jak bar mleczny w Warszawie za komuny, turystów w niej nie było. Kobiet też nie. Sami swoi. Na widok Jose mężczyźni podnosili się od stolików i całowali go w rękę. Anioła znali i ściskali mu dłoń. Ponieważ byłem w towarzystwie Jose i Anioła, mężczyźni kłaniali mi się z ostrożnym szacunkiem. Poczułem się dobrze. Ochota rosła. Późną nocą Jose kazał nas odwieźć, Anioła i mnie, do Algajoli. Następnego dnia wracałem do Paryża. Obiecałem na Korsykę wrócić. Dotrzymałem słowa.
Anioł pożyczył mi rower. Trochę trzeba było nad nim popracować: pedał odpadał, zgrzytały przerzutki, puszczały hamulce. Jeździłem w stronę Ile Rousse, wspinałem się serpentynami przez Corbara i Santa Reparata, miasteczka przyklejone do skał o barwie kawowych lodów, opustoszałe i senne, z ażurowymi dzwonnicami na wieżach kościołów wypełnionych milczeniem i kurzem. Wspinanie było dobre, zjeżdżanie ryzykowne, bo nie chciało mi się hamować. Wychodzenie z wirażu nad przepaść zakończoną lazurową krechą prowokowało do skoku, jeszcze ułamek sekundy i poleciałbym jak Jose, ale bez spadochronu. Widziałem nie tylko krechę mare nostrum. Barwy skał i okolicznych rozpadlin tak mocno przypominały tonację "Martwej natury na tureckim dywanie" Francesco Cittadiniego, obrazu wiszącego w Wielkiej Galerii Muzeum kardynała Fesha w Ajaccio, że wydawało mi się, iż łukiem wyląduję w kiściach winogron na jedwabiu mięsistym jak fuksja, miękkim jak wnętrze figi i ciepłym.
W muzeum kardynała Fesha, kuzyna Napoleona, w Ajaccio spędziłem cudowne godziny. Kardynał kochał włoskie malarstwo, rozbuchane libidalnie. Tak apetycznie przeszytych strzałami świętych Sebastianów jak na przykład "Męczeństwo" Luki Giordana w Luwrze nie uświadczysz. Zaborczy łabędzi samiec namalowany przez Veronese, obłapiający obleśnie śliskimi łapami rozchylone uda Ledy, wciskający długaśny dziób w kolorze korsykańskiej grani w spragnione ochłody wargi wymowniejszy się zdaje od śpiewików polnych strzykających nasienie w korsykańskich maquis.
Instynkt był jednak silniejszy, łagodnie ścisnąłem rączkę hamulca roześmiany bez powodu.
Podchodziłem w stronę Saint Antonino. Usłyszałem z tyłu natarczywe warkotanie diesla zbliżającego się stanowczo za szybko. Zjechałem na pobocze od strony lasu. Stara furgonetka toyota minęła mnie, ocierając się niemal o ramę roweru. Pisk hamulców, otwierają się drzwiczki, z toyoty wypada facet w gaciach i w białej niegdyś podkoszulce, w ręku karabin. Chyba Long Rifle. Facet potruchtał, mlaskając gumowymi japonkami, w stronę znaku drogowego - zakazu wyprzedzania - podniósł karabin i zaczął strzelać w blachę: raz, drugi, trzeci. Potem wsiadł do toyoty, prychnął spalinami i pojechał. Stałem przez dłuższą chwilę bez ruchu, potem zjechałem do Algajoli. Zrozumiałem, dlaczego tyle znaków drogowych na Korsyce postrzelanych jest jak sito. Nie tyle zrozumiałem, ile skojarzyłem.
- Anioł, dlaczego strzelają do znaków drogowych?
- Eeeh...
- Walka z uciskiem francuskim?
- Eeeh...
- Przecież Korsyka dostaje najwięcej szmalu z budżetu państwa, Paryż dopłaca do każdej kozy i do każdej świni, Paryż obniża na Korsyce podatki, papierosy o trzydzieści procent tańsze niż na kontynencie, ułatwienia, głaskania, a bomby wybuchają!
- Coraz mniej.
- Ale wybuchają, setkami. I domy wybuchają.
- Czasami wybuchają, nie wiadomo dlaczego.
- Anioł, przecież to bez sensu.
- Eeeh... Słońce, pomyśl o słońcu. Słońce decyduje.
- Anioł, co ty mi z tym słońcem.
- Przecież czytałeś Camusa.
- Ale tu Korsyka, a nie Algieria.
- To nie tak daleko. Czasami trzeba postrzelać.
* Krzysztof Rutkowski, znawca literatury, zwłaszcza romantycznej, autor wielu książek, m.in. "Paryskie pasaże", "Raptularz końca wieku", "Zakochany Stendhal"; mieszka w Paryżu