Jest promocja. Nie zastanawiajcie się, tylko pakujcie walizki i lećcie - usłyszałam od znajomego właściciela biura podróży. - Wyspa Wielkanocna - siedem dni, a potem kilka dni w Argentynie, Buenos Aires.
Nie mogłam uwierzyć, że to prawda. Nie wierzyłam nawet w momencie, kiedy miałam już bilet w ręku, a na biurku plan podróży. Nie wierzyłam nawet, siedząc w samolocie...
Buenos Aires. Głośne (wszędzie rozbrzmiewa muzyka), mieniące się tysiącami świateł, nigdy nie zasypia. Niebezpiecznie, taksówki - tylko te, które poleca i zamówi hotel (do innych lepiej nie wsiadać). Dokumenty, karty i grubsze pieniądze najlepiej zostawić w hotelowym sejfie. Ale mimo to Buenos jest boskie: wspaniała architektura, mnóstwo zieleni, doskonałe jedzenie, świetne wino... No i Evita. Znajomi, z którymi podróżowałam, wiedzieli, że w Buenos Aires będziemy musieli zwiedzić pałac prezydencki. Kiedy przed nim stanęłam, oczom nie mogłam uwierzyć. Nie dość, że niewielki (wyobrażałam sobie, że będzie bardzo okazały), nie dość, że z mnóstwem "mauretańskich" wieżyczek i łuków, to w dodatku pomalowany na koszmarny różowy kolor. Zęby bolały, jak się na niego patrzyło, w ostrym, argentyńskim słońcu po prostu oślepiał. Jedna z przewodniczek oprowadzających nas po pałacu moją minę wzięła widać za wyraz zachwytu, bo powiedziała z dumą: - Piękny kolor, prawda? Teraz łatwo o taki, są superfarby, ale kiedyś, żeby uzyskać tak piękny odcień, do farby dodawano zwierzęcej krwi
Duch Evity jest obecny nie tylko w tej rezydencji. W muzeum - pamiątki po Evicie, na straganach - pamiątki z wizerunkiem Evity, w niektórych sklepach - jej portrety (przykurzone i nieco wyblakłe), w kioskach - pocztówki i magnesy na lodówkę z wizerunkiem żony Perona. Nie zachwycił mnie też pomnik Evity: szary, niezbyt duży, ginący w otaczającej go zieleni. I ona niezbyt piękna, chorobliwie chuda
W Buenos Aires mieszkają moi znajomi. Kiedy dowiedzieli się, że będę w Argentynie zaledwie kilka dni, stwierdzili, że koniecznie musimy się spotkać.
Ale przed wizytą u nich moi towarzysze podróży zarządzili, że musimy iść na obiad, koniecznie na steki. Lokal polecony przez recepcjonistę w hotelu wyglądał jak bar mleczny z czasów późnego Gierka: na ścianach kafle (niektóre potrzaskane), na stołach zamiast obrusów szary papier. Zamówiłam mocno wysmażony stek. Najpierw podano gorącą bagietkę i białe wino. Potem ponad trzycentymetrowej grubości kotlet o średnicy talerza!
Argentyńscy znajomi też zaprosili nas na steki, ale do eleganckiej restauracji. Tam steki były równie grube i soczyste, ale na szczęście nieco mniejsze (nigdy nie jadłam tak doskonałej wołowiny).
Następnego dnia znajomi zabrali nas na spotkanie z miejscową Polonią - ludźmi, których przodkowie przyjechali na kontynent południowoamerykański jeszcze przed II wojną światową. Zapowiadał się uroczysty wieczór, wymagający stosownego stroju. A ja miałam w bagażu tylko buty sportowe i nadgryzione przez psa z Wyspy Wielkanocnej sandały. Musiałam czegoś poszukać w sklepach. Na jednej z wystaw zobaczyłam piękne baletki z beżowej skóry - modne i - co najważniejsze - nie tylko na moje stopy, ale także na kieszeń. Spotkanie było fantastyczne. Przemili ludzie, wspaniała atmosfera, długie rozmowy, cudowne wino... Do hotelu wróciliśmy bardzo późno. Chyba z emocji nie czułam bólu - piękne argentyńskie buty otarły mi stopy, gdzie tylko było to możliwe.
Do tej pory mam te buty. Ciągle są prawie nowe. Usiłowałam je "rozchodzić" w kraju, ale stopy się poddały. Ile razy zakładam argentyńskie baletki, przypominała mi się scena z filmu biograficznego o Evicie. Pokazywano jej garderobę z szafami, wielkim lustrem i pomieszczeniem, w którym na specjalnych regałach leżało kilkadziesiąt par wytwornych bucików