Wakacje w Armenii. Kraina w cieniu Araratu

Myśleliśmy: Armenia - taki mały kraj, przejedziemy wzdłuż i wszerz w dwa tygodnie i dalej na Kaukaz... A tu każdego dnia przybywało miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć, a w tych, które zostawialiśmy za sobą, chciałoby się pozostać...

Armenia potrafi zachwycić. Dzikie góry, jezioro Sewan, wodospady koło Sisian, monastyry, z których każdy ma co najmniej tysiąc lat i łąki, na których kwiaty bywają wyższe od człowieka. Ale najwspanialsi są ludzie. Czasem nie warto nawet planować marszruty - przygodny znajomy zawiezie cię w miejsce, które "koniecznie trzeba zobaczyć" i - choć przewodniki o nim milczą - okaże się ono wspaniałe. Można przeżyć tydzień, nie wydając nawet pół drama - wiejski sklepikarz ugości sutym śniadaniem z serami i miodem z domowej barci, poznany na autostopie kierowca zaprosi na smażone ryby i piwo kilikia, a dzieciaki na wozie z sianem, który podwozi cię wiejską drogą, wsuną ci do plecaka torebkę poziomek.

***

Śnieżną czapę Araratu po raz pierwszy zobaczyłam w Dogubayazit, kurdyjskim miasteczku na wschodzie Turcji. Mieszkańcy żyją z tej góry. Co drugi jest przewodnikiem i prowadzi turystów na szczyt. Ararat w dwa dni? - proszę bardzo, 200 dolarów. W pięć? - 400. Namiot, sprzęt i jedzenie są wliczone w koszta. Jeśli nie mamy butów, zaraz nam je załatwią. Nie mamy raków? Skombinują i raki. Wejście na szczyt wymaga specjalnego pozwolenia, dlatego wspinaczka na 5122 m n.p.m. na własną rękę nie wchodzi w grę, a dla nas w ogóle okazała się za droga.

W centrum Dogubayazit straszą koszary, a wieczorami główną ulicą przejeżdża sznur transporterów opancerzonych, z lufami wycelowanymi w okna domów. Zatrzymaliśmy się w obdrapanym hoteliku. Gdy przed świtem rozległo się wołanie muezina, zrozumieliśmy, że już nie pośpimy. Wychodzimy na taras. A tu Ararat na wyciągnięcie ręki! Góra zazwyczaj tonie w chmurach, ale o wschodzie niebo jest jeszcze czyste. Zza szczytu prześwitują różowe promienie. I nagle - różowe złoto. To słońce wstaje od strony Armenii. Nieco później, znalazłszy się już w tym kraju, dowiemy się, że Ararat to dla Ormian święta góra. Mówiąc o niej, mają łzy w oczach. Przejeżdżając obok autobusem, przesiadają się na te miejsca, z których lepiej ją widać (a można dostrzec Ararat z każdego miejsca w północnej części kraju - i zawsze go nam pokazywano z dumą i wzruszeniem).

***

Armenię zaczęliśmy więc zwiedzać od wschodniej Turcji. Region dzisiejszego Kurdystanu był zamieszkały przez Ormian od II w. p.n.e., a swój rozkwit dawna Armenia przeżywała w IX i X w. I choć niepodległość straciła już sto lat później (a ostatecznie w 1375 r.), Ormianie zachowali w Imperium Osmańskim narodową i religijną odrębność. Nazywano ich Żydami Anatolii - dobrze wykształceni, mieszkali głównie w miastach, było wśród nich wielu bankierów, kupców, lekarzy i prawników.

Pierwszy z dziesiątków monastyrów, które mieliśmy zobaczyć, leży we wschodniej Turcji - na wyspie Akdamar na słonym jeziorze Wan, rozciągającym się na Wyżynie Armeńskiej, 1719 m n.p.m. Katedra św. Krzyża z X w. była od XII do XIX w. siedzibą ormiańskich papieży, katolikosów. Jej mury pokrywają z zewnątrz płaskorzeźby z biblijnymi scenami: wygnanie z raju, Dawid i Goliat, Zwiastowanie, chrzest Chrystusa Do środka nie weszliśmy - kościół był restaurowany (otwarto go tej wiosny). Sama wyspa Akdamar w letnie dni przypomina wielki piknik. Turcy przypływają tu kolorowymi turystycznymi stateczkami z maleńkiej przystani na brzegu Wanu (3 km). Rozstawiają grille, smażą baraninę i piją herbatę z wielkich termosów.

Wan przed pierwszą wojną światową był 80-tysięczną metropolią i centrum kultury ormiańskiej - od II w. p.n.e. leżał w samym sercu Armenii. Dziś to nowe, brzydkie miasto, do którego turyści trafiają po drodze do Dogubayazit lub monastyru na Akdamar.

Pięć kilometrów od centrum - Wan Kalesi, ruiny zamku na wysokiej skale. Pierwsze fortyfikacje powstały już w IX w. p.n.e. - była to stolica starożytnego państwa Urartu. Warto wspiąć się na skałę nie tylko dla prastarych ruin z jasnego kamienia. Ze szczytu widać jak na dłoni turkusową taflę jeziora.

Pod murami Wan Kalesi rozciąga się ogromne pole - dostajemy się tam przez dziury w zardzewiałej siatce. Równina sięga brzegów jeziora - zarośnięte pagórki, kamienne zwaliska, gdzieniegdzie ścieżki. I dwa stare, nieczynne meczety. Wokół żywego ducha.

Prawdę o tym polu poznamy dopiero w erewańskim Cicernakabert, muzeum ludobójstwa Ormian: pagórki kryją resztki ruin, a meczety jako jedyne nie zostały zrównane z ziemią przez armię osmańską. Stary ormiański Wan zniszczyła ona w 1915 r. W Cicernakabert wiszą zdjęcia sprzed tego wydarzenia i późniejsze. Zaś rok 1915 to data największej narodowej tragedii - wówczas Turcy rozpoczęli wyniszczanie tego narodu, liczba ofiar sięgnęła co najmniej półtora miliona. W Cicernakabert wiszą kopie aktów prawnych, którymi poszczególne państwa uznały fakt ludobójstwa Ormian. Polska uczyniła to w 2005 r. Do dziś nie zrobiła tego Turcja.

***

Ani leży tuż przy wschodniej granicy Turcji. Była centrum państwa ormiańskiego w czasach jego największego rozkwitu, w IX i X w. Jest dla Ormian tym, czym dla nas Wawel. Imię miasta bywa nadawane dziewczynkom (nastolatkę Ani spotkałam potem koło Dilidżanu w północnej Armenii; mówiła z przejęciem, że ujrzenie miasta jest jej największym marzeniem - gdy dowiedziała się, że tam byłam, patrzyła z podziwem i zazdrością).

Do Ani najlepiej dojechać z wschodniotureckiego miasta Kars taksówką (powinna kosztować ok. 50 lir, czyli ok. 110 zł). Droga prowadzi przez łąki, a masywny mur z brązowego kamienia widać już z daleka. Nad wielką bramą widnieje płaskorzeźba lwicy zwróconej do nas bokiem, z ogonem zawiniętym do góry. To dawny symbol Armenii, do dziś znajduje się w jej godle.

Leżące na Jedwabnym Szlaku Ani w IX w. było stutysięcznym miastem. Z jednej strony chronił je mur, z drugiej - urwisko wąwozu, którym płynie wartka rzeka. W 961 r. król Aszot III uczynił je stolicą. Podupadło po najeździe Turków Seldżuckich sto lat później, a trzęsienia ziemi i najazdy Tamerlana dopełniły reszty.

Na szczęście przetrwały kościoły. Wędrówkę zaczynamy od kościoła Odkupiciela z 1035 r. W latach 50. XX w. piorun odłupał dokładnie jego połowę. Stoi teraz rozkrojony, z prezbiterium patrzącym na pole. Resztki ledwo widocznych fresków blakną w palącym słońcu. Nieco dalej kościół św. Grzegorza Oświeciciela z XIII w., zwany Kościołem z Obrazami. Całe wnętrze pokrywają malowidła, zachowały się żywe kolory i wyraźny kontur. Mamy tu sceny z Nowego Testamentu i wizerunki świętych (oryginalnej polichromii nie widziałam już potem w żadnym armeńskim kościele, dominują surowe wnętrza ze sczerniałego kamienia). Katedra Ani, wysoka i majestatyczna, powstała w X w. Dach się zawalił, a przez kamienną podłogę w wielu miejscach przebija trawa.

Ani przez lata leżało na terenie granicznym, na paśmie ziemi niczyjej. Teraz słupy graniczne też widać jak na dłoni. Z tego powodu do 2004 r. trzeba było uzyskać w Karsie pozwolenie na odwiedzenie ruin. Granica turecko-armeńska jest zamknięta.

***

Wreszcie Erewan! Docieramy tu po trzech dniach podróży z Karsu przez Gruzję - pociągami, autobusami i marszrutkami. Choć to jedno z najstarszych miast świata (założone w VIII w. p.n.e.), śladów przeszłości nie zachowało się wiele. Centrum zbudowano na planie pierścienia, a w samym jego sercu pyszni się różowy Plac Republiki (dawniej Lenina). Różowy, bo taką barwę ma wulkaniczny tuf, z którego wzniesiono okalające plac monumentalne budowle: ratusz, Muzeum Narodowe, ministerstwo spraw zagranicznych i hotel Marriott. Część ma charakter modernistyczny, powstała jeszcze przed wojną, reszta już w latach 50. Mnóstwo zacienionych kawiarenek, a na środku placu stoją okazałe fontanny (proste, pozbawione rzeźb). Mieszkańcy przychodzą tu tłumnie o zachodzie słońca i do późna w nocy spacerują po głównej ulicy Abowian - głośnej, ruchliwej i pełnej sklepów.

Wspaniałe jest muzeum Siergieja Paradżanowa (1924-90) w starej willi z kamienia i ciemnego drewna. "Nasz geniusz filmu i sztuki" - mówią z dumą Ormianie o autorze filmów "Barwy granatu" i "Cienie zapomnianych przodków". W muzeum zobaczymy jego obrazy, a raczej kolaże stworzone z najróżniejszych materiałów: irysy to zielone połamane butelki z kielichami niebieskiej porcelany, smoki - rogowe spinki do włosów, a zdjęcia ubrane są w kwiaty i skrawki materiałów.

Oprócz muzeów warto odwiedzić pracownie artystów, którzy biorą udział w projekcie "Ukryte galerie". W jednej z księgarń znajdujemy album współczesnych ormiańskich malarzy. Na pytanie, gdzie można obejrzeć ich prace, sprzedawczyni odpowiada: - Umówcie się.

I rzeczywiście, w broszurce "Hidden galleries", dostępnej również w księgarni, znajdujemy numery telefonów. Tak trafiamy do pracowni Ararata Sarkissiana na strychu zwyczajnego bloku. Przyjmuje nas on sam i pokazuje najnowsze dzieła - wariacje na temat krojów pisma różnych kultur. Ogromne płótna zapełniają kolorowe ciągi liter alfabetu ormiańskiego, arabskiego, hebrajskiego i łacińskiego. Ararat maluje je na własnoręcznie czerpanym papierze (pokazuje sprzęt do jego wyrobu upchany na mikroskopijnym balkonie). Opowiada o Armenii i obdarowuje pięknymi albumami.

Nie możemy opuścić miasta nie obejrzawszy Matanadaranu (orm. dzieło rąk) - centrum konserwacji papieru i manuskryptów. Zgromadzono tu ponad połowę wszystkich istniejących ormiańskich manuskryptów - 25 tys. Reszta rozpierzchła się po świecie wraz z ormiańską diasporą. Najstarsze okazy sięgają początku V w., wtedy właśnie mnich Mesrop Masztots stworzył ormiański alfabet (miała to być recepta na przetrwanie narodu, gdy pod koniec IV w. Armenia utraciła po raz pierwszy niepodległość, podzielona między Persję i Bizancjum; potem zdarzyło się to jeszcze wiele razy). W małej salce można obejrzeć niektóre zabytki - od dwumetrowych ksiąg po arkusze wielkości dłoni, w okładkach ze skóry i złota, ażurowego srebra i rzeźbionej kości słoniowej.

Papież Ormian, katolikos, mieszka dziś w Eczmiadzynie pod Erewaniem (dojeżdża tam z centrum miejski autobus). Stoi tu obok siębie kilka monastyrów. Nad wszystkimi górują stożkowe kopuły i charakterystyczne okrągłe wieże. Katedra powstała w 480 r. w miejscu, gdzie w czasach pogańskich składano ofiary. Warto przyjść w niedzielę rano, gdy mszę celebruje sam katolikos. Nabożeństwo jest piękne: chóralne śpiewy, mnóstwo kadzideł, dźwięk dzwonów. W momencie Przemienienia ołtarz zasłania się kurtyną. Potem katolikos wychodzi przed nią, boso, i - klęcząc na poduszce - rozdaje wiernym komunię.

***

Ruszamy na wschód, oglądać Garni i Geghard. Garni słynie z ruin rzymskiej świątyni z I w. p.n.e., w której prawdopodobnie czczono Mitrę. Niestety, odbudowano ją bez wdzięku w czasach sowieckich - betonowe kolumny przypominają fronton socrealistycznego gmachu. Ale za to Geghard Monastyr z IV w. (główna świątynia kompleksu datowana jest na 1215 r.) leży na końcu głębokiego wąwozu. Dołem płynie strumień, po bokach strome skały porośnięte drzewami. Zanim powstał klasztor mnisi mieszkali w jaskiniach.

Już z daleka widać wieże przytulone do ciemnobrązowej skały. Kościół, mury i kilka budynków klasztornych to tylko część monastyru Geghard - wysokie kaplice wydrążone są też we wnętrzu góry (w czasie wojen tu właśnie ukrywano manuskrypty i cenne pamiątki). Z zielonej, zalanej słońcem doliny wchodzimy do głównej świątyni. Ciemne, wysokie wnętrze z czterema masywnymi kolumnami z czarnego kamienia oświetlają tylko długie, woskowe świece zapalane przez wiernych. Można dostrzec wyłaniające się ze ścian dziesiątki rzeźbionych krzyży i ornamentów. Idziemy dalej, do kolejnych sal. Jedna z nich to kaplica z wieczną lampką płonącą nad ołtarzem. Przez wąskie okno wpada smużka światła i wydobywa z mroku stare obrazy, czerwoną kurtynę przed ołtarzem i mszalne naczynia. W kolejnej sali ze skały tryska źródełko. Im głębiej w skałę, tym więcej zakamarków, ciemnych przejść i zapomnianych kapliczek.

Nocujemy w wysokiej jaskini z widokiem na monastyr Geghard (i księżyc w pełni).

Nazajutrz piątek - dzień, w którym pobożni Ormianie składają ofiary. Wokół monastyru gromadzą się tłumy. Pod niewysoką wiatą stoi gromadka mężczyzn. Ktoś przyprowadza na sznurku owieczkę - ucina jej głowę, tuszę wiesza na haku, obdziera ze skóry. Po chwili z zagajnika ponad monastyrem wyłania się rodzina ofiarnika - dzieci i kobiety - niosą nad głowami tace z pomidorami i ogórkami, naręcza lawaszu (kaukaski cieniutki chleb) i pachnące zioła. Są też trzej muzykanci - jeden gra na fujarce, drugi na harmonii, trzeci bębni i śpiewa. Nad strumieniem rozkładają grille i spożywają poświęcone mięso - ma to zapewnić pomyślność, sprowadzić błogosławieństwo. Bogate rodziny składają w ofierze barany i owce, uboższe - gołębie. Jeśli kogoś nie stać na kupno zwierzęcia, przynosi wianek kwiatów.

Z Geghard do jeziora Sewan droga prowadzi naokoło, przez Erewan. Doradzono nam jednak stary szlak przez Geghardzkie Góry biegnący przez zielone pastwiska (trzeba uważać na węże, wilki i dzikie psy), gdzie mieszkają tylko koczownicy w namiotach. Załadowaliśmy się na gruzowik - ciężarówkę, która po skałach i bezdrożach toczy się jak czołg. Płaskowyż nad Geghardem jest piękny - stada brązowych kóz i owiec o przypalanej sierści, w dali majaczy Ararat. Na wysokości 3 tys. m n.p.m. robi się rześko - mijamy strumienie z lodowatą wodą i jeziora, coraz bliżej do łagodnych ośnieżonych szczytów. - Tę górę nazywamy Krasnaja (Czerwona), ponad 3500 m, najwyższa w okolicy - przekrzykuje ryk silnika Raczek, nasz ormiański towarzysz. Pod Czerwoną Górą gruzowik jednak staje. - Dalej nie jedziemy - oznajmia kierowca i na pocieszenie wyjmuje zza pazuchy lawasz , kozi ser i pół litra wódki. - Przenocujecie i rano ruszycie do Sewanu, to już tylko 30 km.

Jak na zawołanie zjawia się śniady jeździec na nieosiodłanym koniu i zaprasza na nocleg do namiotu.

Tak trafiamy do Jezydów - ludu narodowości kurdyjskiej, półkoczowniczego. W Armenii żyje ich ok. 40 tys., czczą słońce. Według niektórych źródeł są zoroastrianami, według innych wyznają własną religię złożoną z elementów islamu, chrześcijaństwa i wierzeń ludowych. Wiosną porzucają wsie i na pół roku całymi rodzinami przenoszą się w Geghardzkie Góry - z namiotami, psami pasterskimi i stadem krów. Brezentowy, okrągły namiot to prawdziwe domostwo: solidny kredens, żelazne łóżka, stół, a na środku piec, w którym pali się krowim nawozem. Na piecu stoi wielki gar z mięsem, ziemniakami i papryką (zjemy po zachodzie słońca).

Nazajutrz ruszamy dalej pieszo. Jeden z pastuchów odprowadza nas na przełęcz za Czerwoną Górą, skąd widać w dali lśniącą taflę Sewanu. Trzeba przejść kawał drogi granią, pod którą leży śnieg, a potem dalej w dół, za kolejną przełęcz. Do wioski Goris, 15 km od Sewanu, droga prowadzi przez ukwieconą łąkę.

***

Sewan nazywają Ormianie swoim morzem. Liczy 1250 km kw. i jest jednym z najwyżej położonych jezior na świecie - 1916 m n.p.m. Są tu i dzikie brzegi z wioskami rybackimi, i kurorty, w których prominenci budują luksusowe dacze, i wreszcie wybrzeże turystyczne - z brudnymi plażami, postsowieckimi domami wczasowymi i mnóstwem kiczowatych straganów. Są też i monastyry, z których dwa najsłynniejsze leżą na półwyspie Sewan - św. Karapeta i Arakelosa z IX w. Wspaniały jest też Hayrawank (IX w.) na ruinach twierdzy z epoki brązu, na skale nad samym brzegiem jeziora.

Ile monastyrów jest w Armenii - tego chyba nikt nie zliczył. Biskup z diaspory ormiańskiej, którego spotkaliśmy w siędzibie katolikosa w Eczmiadzynie mówił, że przed czasami sowieckimi było 3 tys. księży i 2 tys. kościołów. Gdy Armenia odzyskała niepodległość w 1991 r., działało tylko 15 kościołów i 30 księży. Dziś jest nieco lepiej, ale większość monastyrów stoi zupełnie opuszczona - jak wspaniały kompleks klasztorny Tatew z X w. na południu kraju. Odwiedzamy go, zmierzając do Karabachu. W średniowieczu żyło tu prawie tysiąc mnichów i działał prężny ośrodek uniwersytecki (właśnie stąd pochodzi większość manuskryptów w erewańskim Matanadaranie). Teraz Tatew jest pusty. Aż strach spacerować po wymarłych celach, kamiennej kuchni, refektarzu i bibliotece - wszystko stoi otworem przez nikogo niepilnowane. Ostatni mnich opuścił Tatew w latach 60. Teraz zaglądają jedynie turyści, którzy przyjeżdżają wykąpać się w gorących źródłach 10 km od klasztoru (źródła tak naprawdę są letnie, ale kąpiel w mineralnej wodzie pod skałą o nazwie Czarci Most i tak jest godna polecenia).

Turyści robią sobie zdjęcia przy prastarej kolumnie zbudowanej jak wańka-wstańka - kamienny trzon tkwi w kamiennej misie i niestraszne mu trzęsienia ziemi. Nic też nie grozi pięknemu haczkarowi (święty kamień z wyrzeźbionym ormiańskim krzyżem - bogato zdobionym, o grubych ramionach) na jej czubku.

***

Jedziemy do Karabachu! Droga wije się przez żółte wypalone wzgórza - im dalej na południe, tym bardziej pustynny krajobraz. Marszrutka z wprawą lawiruje między krowami i owcami idącymi środkiem jezdni. Żadnego punktu granicznego nie ma - kierowca pokazuje tylko kamienny słup na polu i oznajmia: Eta uże Karabach .

Karabach formalnie należy do Azerbejdżanu, faktycznie jest ormiański. Uważa się za niepodległe państwo, jednak uznaje go tylko Armenia. Jego stolicą jest Stepanakert - tu mieści się parlament, w gmachu przypominającym rozwalającą się szkołę-tysiąclatkę, a obok, w czymś na kształt podupadłego dworu, ma siedzibę rząd. Trafiamy też do ministerstwa spraw zagranicznych (niewielka kamieniczka), gdzie urzędniczka wręcza nam informacje, jak omijać pola minowe.

Do Szuszi, reklamowanego w przewodniku jako "centrum kulturalne", jedziemy z książką Osipa Mandelsztama - w latach 20. XX w. pisał on o wrażeniach ze zwiedzania miasta tuż po wojnie. Teraz znowu jest tuż po wojnie (1988-1994 r., z Azerbejdżanem) - ruiny, leje po bombach, puste wypalone bloki. Domy mają balkony z ceraty, okna z folii, nieotynkowane ściany, wszędzie ślady po kulach. W Karabach bardzo inwestuje ormiańska diaspora - stąd nowiutkie drogi i odbudowana katedra. Ludzie są tu bardzo życzliwi. - Zaprowadzę was w miejsce, gdzie ważyły się losy Szuszi - mówi Andranik, nasz nowy znajomy. Idziemy na skraj miasta. Tu dopiero widać, że Szuszi rozsiadło się na wzgórzu, którego jedno zbocze stanowi stroma skała. Gdy podejdzie się bliżej, widać 200-metrową przepaść. W dole rwący strumień, dalej góry. - Podczas wojny tylko tej strony Szuszi nikt nie strzegł. Nasi żołnierze wspięli się tędy nocą i zdobyli miasto - wyjaśnia Andranik.

W Karabachu koniecznie trzeba odwiedzić z XIII-wieczny monastyr św. Jana Chrzciciela w Gandzasar. Był siedzibą tutejszego katolikosa, zanim ten nie uznał zwierzchnictwa katolikosa Armenii. Gandzasar miejscowi nazywają "ormiańską Szwajcarią" - piękne, dzikie, pokryte lasem góry, wspaniałe powietrze. Kamienny monastyr jest zachwycający - na portalach płaskorzeźby i kwietne ornamenty, w posadzce płyty nagrobne karabachskich katolikosów. A w głównej kaplicy przewodniczka pokazuje nam cud. - Widzicie zarysy aniołów po dwóch stronach ołtarza? - pyta. Rzeczywiście, na ciemnym kamieniu widać wyraźnie dwie jasne sylwetki. - Nikt ich nie namalował. Pojawiły się tu, gdy wybuchła wojna.

Ostatni przystanek w naszej podróży to Khor Virap. XVII-wieczny monastyr z brązowego kamienia leży tuż pod Araratem, a jego sylwetka na tle ośnieżonej góry to typowy widok z pocztówek. Ponoć z tutejszymi podziemiami wiążą się początki chrześcijaństwa w Armenii. Król Trdat III miał tu więzić Grzegorza Oświeciciela, kiedy jednak święty uleczył władcę z choroby, ten z wdzięczności przyjął chrzest. Tak Armenia stała się pierwszym państwem na świecie, z chrześcijaństwem jako religią panującą. Było to w 301 r.

Do Khor Virap docieramy tuż przed zachodem słońca. I znowu, jak w Dogubayazit, Ararat jest na wyciągniecie ręki, a jego śnieżna czapa tonie w pomarańczowych chmurach. Nagle rozlega się śpiew muezina z tureckiej strony - 100 m od nas zaczynają się zasieki i wieże pasa granicznego. A w świątyni Khor Virap wierni zapalają świece.

Armenia praktycznie

Wiza - 220 zł w Polsce, 35 dol. na granicy

Samolot z Warszawy do Erewanu - ok. 1500 zł, autobus do Erewanu ze Stambułu - ok. 45 dol.

Waluta: dram. 1 zł = 123 dramy.

Obiad w restauracji - ok. 1500 dram, chleb - ok. 200. Marszrutka z Erewania do Sewanu - 500 dram, do Garni, Eczmiadzin lub Khor Virap - ok. 250, do Karabachu - 5 tys. Bardzo dobrze podróżuje się autostopem.

Hotele w Erewanie - od ok. 40 dol. Nie ma schroniska młodzieżowego, można za to wynająć pokój lub prywatną kwaterę - pomoże w tym Biuro Informacji Turystycznej (w ofercie pokoje od 8 dol.). W innych miastach - ok.10 dol. Na prowincji można rozbijać namiot na dziko, spać w opuszczonych monastyrach (Tatew ma mnóstwo cel po mnichach) lub po prostu przyjąć zaproszenie poznanych Ormian. Ich gościnność naprawdę nie ma sobie równych.

Przydatne adresy

Biuro Polonii w Erewanie: ul. Komitasa 65-55, tel. 00 41 23 16 30, e-mail: polonia@arm.r.am

http://armenia.w.interia.pl - polski portal z podstawowymi informacjami

http://www.armeniainfo.am/about.php - ormiańska informacja turystyczna

http://www.armeniapedia.org - encyklopedia Armenii

http://www.wirtualni.org - wirtualna mapa miasta Ani

Więcej o: