Zmęczony długą wędrówką wśród skał surowego krajobrazu szkockiego Highlandu, marzyłem o miejscu, gdzie można by usiąść, zjeść bigos czy fasolkę po bretońsku, a może nawet wypić zimne piwo z beczki, czyli o schronisku na rozwidleniu szlaków (jak u nas). Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, za załomem kolejnego wzniesienia zobaczyłem rozległą dolinę. Niemal pośrodku stała na niej bielona chata pokryta czerwonordzawym dachem, opodal dwa nieduże kamienne budynki zabudowań gospodarczych. Ogromną łąkę przecinała wijąca się górska rzeka, która gdzieś w oddali, za kolejnym wzniesieniem wpadała do Loch Affric. Wystarczyło przekroczyć drewniany mostek.
Chata wyglądała obiecująco. Już niemal czułem na podniebieniu dobrze znany smak "górskiego" posiłku (kanapki ze szkockiego gliniastego chleba zostawię na kolację).
Ale... z komina nie sączy się nawet ślad dymu. Dookoła żywego ducha, absolutna cisza. Obchodzę kamienne budynki. Wiekowe spróchniałe bramy są otwarte, dawno nikt tu nie zaglądał. Podchodzę do białej chaty. Jedyny ruch to powiewające na wietrze pajęczyny w małym oknie pod dachem. Od drugiej strony witają mnie odrapane białe okna i drzwi (zamknięte). Rozglądam się dookoła i dopiero teraz widzę dwie duże zwierzęce czaszki na parapecie zakurzonego okna, na progu leży kolejna. O ścianę oparte jest potężne poroże z białą czaszką jelenia, obok leżą kolejne rogi. Dziwne miejsce. Tubylcy nazywają je Athnamulloch. Usiadłem na progu i wyciągnąłem kanapki...
Historię Athnamulloch wyjaśnia niewielka plansza na kamiennym postumencie. Budynki stojące pośrodku gór to dawna, działająca do 1950 r. bacówka. Sterczące z ziemi resztki pni świadczą o tym, że na całym terenie rosły drzewa, głównie szkocka sosna. Zostały wycięte przez mieszkańców bacówki, powalone przez wiatry lub zniszczone przez owce czy jelenie. Odbudowa pierwotnego drzewostanu jest dla leśników opiekujących się tym terenem rzeczą pierwszoplanową. Nie będzie tu więc mojego wymarzonego schroniska, a jedynie (!) las, który znowu, jak dziesiątki i setki lat temu, towarzyszyć będzie długim górskim wyprawom do malowniczego Kintail i dalej, na poszarpane wodami oceanu zachodnie wybrzeże.
Glen Affric to teoretycznie dolina otoczona górami munro, czyli szczytami wyższymi niż 1 tys. m n.p.m., z przepływającą przez nią rzeką Affric River, łączącą dwa piękne jeziora. Teoretycznie, bo praktycznie tak nazywany jest cały obszar w połowie drogi między Inverness a zachodnim wybrzeżem - od wioski Cannich po rejon Kintail. Jeśli ktoś planuje jednodniowy wypad w to miejsce, to najlepiej dotrzeć tu samochodem. Autobus z Inverness dojeżdża do Cannich w południe i wraca po trzynastej, a stąd do Loch Affric jest kilkanaście kilometrów.
W Inverness wypożyczyłem więc samochód (superpromocja - 16 funtów za dzień, jeśli bierzemy auto na trzy dni) i pognałem malowniczą, choć niebezpieczną A83 wzdłuż jeziora Loch Ness do wioski Drumnadrochit, sławnej z odwiedzin potwora z Loch Ness czy z ruin potężnego zamku Urquhart. W wiosce skręcam w prawo (A831) na Cannich, by tu, na rozwidleniu dróg, skręcić w lewo na Glen Affric. Kilka mil i zagadka, przy której zatrzymują się wszystkie samochody. Wielka drewniana tablica na rozstaju dróg z wieloma nazwami i kierunkowskazami, z których niewiele wynika. Spoglądamy na siebie z dziewczyną, która wysiadła z samochodu jadącego za mną, by przyjrzeć się tablicy, i uśmiechając się, mówimy: "Prosto? Prosto!". Jedziemy więc prosto. I to jest dobry kierunek.
Droga, wąska już od Drumnadrochit, za Cannich jeszcze się zwęziła. I była coraz bardziej kręta, przez las i pod górkę (jeśli ktoś planuje wypad rowerowy z Cannich, życzę dużo zdrowia!). Z każdą milą robi się piękniej. Zza zakrętów wyłaniają się ośnieżone szczyty munro, las z mieszanego przechodzi w sosnowy (piękne okazy sosny szkockiej). Droga opada w stronę górskiej rzeki i kusi przystankiem przy skalnych kaskadach Dog Falls. I znów wspina się w górę, oferując w pewnym momencie widok niebywały: w dole, porośnięte na brzegach sosnowym lasem, wije się błękitne, srebrzące się milionem iskierek jezioro Loch Benin a'Mheadhoin. Od zachodu zamyka je pasmo gór z najwyższym Carn Eigr (1183 m n.p.m.). Przylegające do jeziora wzniesienia opadają stromymi stokami do jego brzegów. Przepiękne miejsce.
Jadę drogą nad jeziorem aż do momentu, gdy kończy się dla ruchu publicznego, przechodząc w szutrową. Na niewielkim parkingu, wysoko nad rzeką między obiema jeziorami, stoi kilka samochodów i kierunkowskazy z pieszymi trasami (pierwsze i ostatnie, jak miało się okazać). Wybieram "Loch Affric" i trasę jego północnym brzegiem - pięć, sześć godzin marszu.
W coraz rzadszym lesie ścieżka biegnie prawym brzegiem rzeki, która rozlewiskami przechodzi w Loch Affric. I tu niespodzianka. Na samym jego początku, wśród ostatnich sosnowych zagajników, stoi nad brzegiem wody kamienna, szara rezydencja z wieżyczkami, tarasami i pięknie przyciętym trawnikiem dookoła. Jedyny budynek (nie licząc gospodarczych na dalekim horyzoncie) od rozwidlenia za Cannich. Od tego miejsca ścieżka pnie się w stronę surowych, porośniętych górską roślinnością szczytów. Z każdym krokiem coraz szerzej otwiera się nadzwyczajna panorama gór i skrzącego się w dole jeziora. Siadam na potężnym głazie ponad ścieżką i długo kontempluję widok, do którego obejrzenia namawiało mnie wielu Szkotów. A był to dopiero początek trasy, która, to wznosząc się, to opadając, okrąża leżące w dole jezioro. Ogrom krajobrazu i absolutny spokój gór. Słońce szybko przesuwa się w stronę zachodu. Przyspieszam kroku, bo do końca jeziora zostało sporo drogi, a muszę jeszcze wrócić na parking, najchętniej drugą stroną akwenu. A tu jak na złość trasa odbija od jeziora w stronę gór, zataczając wielki łuk wśród niewielkich wzniesień.