Utraconego raju. Spokojne wody jeziora i ślizgające się po nich śikary boleśnie kontrastowały z nerwowością ludzi na ulicach, posterunkami wojskowymi i zburzonymi domami.
nad jeziorem Manasarowar, gdy po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłam świętą górę Kajlas. Szczyt wyłonił się na chwilę z chmur. Nie złożyłam pokłonu, jak by to zrobił Tybetańczyk, ale stałam i patrzyłam jak zaczarowana. Nie mogłam się doczekać dnia, w którym zacznę swoją pierwszą pielgrzymkę wokół szczytu.
pokonując przestrzenie i przełęcze po prostu fantastyczne, drogami, które w zasadzie nie istniały. Po drodze wylądowałam na chińskim posterunku służby bezpieczeństwa - formularze do wypełnienia okazały się jeszcze bardziej fantastyczne od tybetańskich krajobrazów
na Bliskim Wschodzie. Oszałamiająca architektura (od pysznych meczetów, przez dawne bazyliki chrześcijańskie i zamki, po starożytne ruiny), wspaniałe jedzenie, noce na pustyni wśród rozśpiewanych Beduinów, podwodne ogrody Morza Czerwonego i niezwykła arabska gościnność.
odkrywać na nowo miasta, miasteczka i ich zaułki, bo wstyd cudze chwalić, gdy swego się nie pozna. Uwielbiam bieg Wisły w okolicach Warszawy i mogłabym tą samą trasą chodzić na spacery dzień po dniu. A jak już świat dopiecze, to są Bieszczady i Beskidy - lek na całe zło.
szeroko otwartymi oczami, z nosem przyciśniętym do okna w autobusie lub pociągu. Nigdy nie wiem, czy będzie mi dane wrócić do miejsc, które właśnie oglądam, więc staram się niczego nie uronić.
to każdy, w którym karaluchy nie są dużo większe ode mnie, nie zabierają mi poduszki i nie zrzucają z materaca. Rzeźbiony w orzechowym drewnie houseboat w Śrinagarze, kamienica w libańskim Trypolisie i świątynia Czcigodnych Drzew na stokach świętej góry Emei Shan - to szczególnie piękne miejsca, w których miałam okazję spać. Schroniska młodzieżowe w Chinach zaimponowały mi perfekcyjną organizacją. Najcieplej jednak wspominam wszystkie gościny w prywatnych domach, przede wszystkim w Iranie i w Turkmenistanie.
uzbeckiej Chiwie, gdy gospodyni naszykowała śniadanie, podając świeże lepioszki, miód, orzechy i kajmak, jedząc pierwsze daktylowe ciasteczka w Bamie, próbując słynnego gudźarackiego thali (choć w tym wypadku niebo po pięciu sekundach zamieniło się w palący czyściec), zajadając się kambodżańską zupą rybną i polskimi kwaszonymi ogórkami w Ułan Bator po miesiącu "jurtowej" diety na stepach.
notatnik, który zamienia się w dziennik z podróży, wypełnia się adresami i imionami spotkanych osób oraz długimi listami, których nigdy nie wysyłam. Zabieram aparat fotograficzny, dobrą książkę i kogoś bliskiego, bo niedzielone na pół cuda są dziesięć razy mniej piękne. Plecak tak lekki, jak to tylko możliwe. W końcu po co komu więcej niż dwie koszulki?
na posterunek policji w Gonbadzie, w północno-wschodnim Iranie, a przynajmniej taką mam nadzieję. Chociaż wypiłam tam najlepszą herbatę w życiu i nikt nie śmiał mi robić rewizji osobistej (jak to zdarzało się w Azji Środkowej), to najadłam się sporo strachu, nim zrozumiałam, że nie stracę bezpowrotnie wolności ani nawet aparatu i założonego filmu. Najwyraźniej w Iranie sądzą, że każda kobieta to szpieg - a przynajmniej taka, która robi zdjęcia naprawdę długim obiektywem.
Katmandu i sanktuarium Annapurny. Zaraz potem do źródeł Gangesu. A później kto wie? Może Indonezja? A może Mazury?
Cała reszta świata. Czy jest miejsce, którego nie warto odwiedzić? Marzy mi się Japonia, ale wymyka się z powodów boleśnie przyziemnych - finansowych. I Etiopia.