Południowa Grenlandia. Lodowe góry tańczą w fiordach

Na wyspie nie ma dróg, więc podróżuje się statkiem lub samolotem. Chcąc zobaczyć jak najwięcej, zdecydowałem się na wersję mieszaną - z dodatkiem własnych nóg

Po dwóch godzinach od startu w Kopenhadze boeing 757 Air Greenland przeleciał nad największym lodowcem Europy islandzkim Vatnajökull, po czym minął "wyspę lodu i ognia", wciąż kierując się na zachód. Zobaczyłem wyłaniające się z gęstych białych chmur ostre szczyty gór Grenlandii. Gdy wylądowaliśmy w Narsarsuaq, chmury rozproszyły się, świeciło słońce. Był lipiec, ciepło i przyjemnie, choć termometr wskazywał tylko 11 stopni C. Z lotniska asfaltowa droga wiodła do portowego nabrzeża, skąd popłynąłem na drugą stronę fiordu do malutkiej grenlandzkiej osady Qassiarsuk.

Aktualna pogoda na Grenlandii

***

Na falującej turkusowo-szmaragdowej wodzie unosiły się gdzieniegdzie biało-niebieskie góry lodowe. Fiord otaczały ponure góry częściowo porośnięte mchami, mieniące się wszystkimi odcieniami zieleni. Pola były pełne białych drobnych kwiatków podobnych do rumianku, różnych gatunków białych wełnianek, żółtych jaskrów i niebieskich dzwonków. Kamienie pokrywały mchy i porosty lśniące na pomarańczowo. Dziwnie przyjazna wydała mi się ta surowa Grenlandia , o której dotąd tylko czytałem.

Obok Qassiarsuk leży Brattahlid, gdzie przeszło tysiąc lat temu stanął pierwszy chrześcijański kościół na Grenlandii. Ruiny, a właściwie ślady po nich, mieszają się z niedawnymi rekonstrukcjami. Oglądając je, myślałem o historii Wikingów, dla których Grenlandia była domem przez 500 lat, którzy stąd dopłynęli do kontynentu amerykańskiego kilkaset lat przed Kolumbem. Nad osadą góruje nadnaturalnej wielkości pomnik syna Eryka Rudego Leifa Erikssona (ok. 970 - ok. 1020) uważanego za prawdziwego odkrywcę Ameryki.

Noc była wyjątkowo widna, wstałem więc bardzo wcześnie. Nad fiordem nisko wisiały białe gęste chmury. Ale nie padało i było, jak na Grenlandię, dosyć ciepło - 7 stopni. Wróciłem do Narsarsuaq, gdzie czekał na mnie "Sarfaq Ittuk", na którym miałem spędzić ponad trzy dni, zawijając do kilku portów południowego i zachodniego wybrzeża.

***

Płynęliśmy u wybrzeży Grenlandii wzdłuż fiordu Eryka wyglądającego jak ogromny wąwóz z obu stron ograniczony nagimi skałami, gdzieniegdzie tylko pokrytymi mchami i porostami. Woda z zielonkawej robiła się coraz ciemniejsza, góry jak ugniatane ciasto miejscami unosiły się gwałtownie, aby za chwilę zacząć łagodnie opadać. Lodowe bryły wyczarowane przez naturę, białe, niebieskie, przechodzące w czerń, prawie przezroczyste posuwały się do przodu, przemieszczały, choć z perspektywy statku zdawały się nieruchome. W ich kształtach odkrywałem unoszącego się w powietrze smoka, rybaka na małej łódce, biegnącego psa, łódź podwodną...

W Narsaq na statek weszła kolejna grupa pasażerów, wszyscy byli stałymi mieszkańcami Grenlandii . Jedyne, co ich odróżniało od turystów, prócz ciemniejszej skóry i lekko skośnych oczu, to ubranie - my, wychodząc na pokład lub na spacer, zakładaliśmy kurtki i polary, oni zazwyczaj chodzili w podkoszulkach i dresach. Za Narsaq teren się spłaszczył, pojawiły się zielone pagórki, niektóre dosyć wysokie, łagodnie schodzące w stronę mijanych fiordów.

Qaqortoq, koleje miejsce dłuższego postoju, to jedno z większych miasteczek południowej Grenlandii. Pięknie położone, kolorowe i zadbane, z domkami jednorodzinnymi (przy niektórych oranżerie) i z osiedlami dwupiętrowych bloków. Ale najbardziej zaskoczyła mnie - jedyna na całej wyspie - fontanna niedaleko portu. W tym surowym miejscu wyglądała nierealnie, ale była i działała!

Podczas postojów z górnego pokładu statku spuszczano za pomocą dźwigu kontener-budkę-kasę biletową i bramkę, przez którą przechodzili wszyscy pasażerowie. Jeśli zaś osada, do której wpływaliśmy, była tak mała, że statek nie mógł zacumować w porcie, zamiast kontenera na wodę spuszczano motorówkę, która odwoziła chętnych na brzeg i zabierała nowych pasażerów.

Po opuszczeniu Qaqortoq wypełniony pasażerami statek (cudzoziemcy stali się niewiele znaczącą grupką) skierował się na północ i płynął bez zawijania do portów przez osiem godzin. Wokół pojawiały się coraz większe góry lodowe - za każdym razem wzbudzały mój zachwyt. Mijaliśmy wyspy, półwyspy, przylądki, ogromne bazaltowe i granitowe pustynie, niezamieszkane ani przez ludzi, ani (jak mi zdawało) przez ptaki. Tu także przyroda okazała się mistrzynią rzeźby - kształty wyczarowane w kamieniu były równie piękne, równie nieprawdopodobne jak te z lodu.

Płynęliśmy cały czas wzdłuż linii brzegowej, obserwując zmieniający się krajobraz. Pogoda ze słonecznej, choć bardzo wietrznej, zaczęła się zmieniać. Najpierw pojawiła się gęsta mgła, a potem nagle Atlantyk wzburzył się, statkiem zaczęło rzucać. Przez całą noc płynęliśmy w mgle i chmurach. Późnym wieczorem zawinęliśmy na kwadrans do maleńkiej osady Arsuk - po wyładowaniu korespondencji i zabraniu kilku osób, ruszyliśmy dalej.

***

Rankiem przypłynęliśmy do Paamiut. Wczesna pora, a może całonocne kołysanie sprawiły, że nie było chętnych do zejścia na ląd. Zgodnie z informacjami kapitana w ciągu pierwszej doby zrobiliśmy ok. 380 km (ok. 200 mil morskich). Kapitan na wieść o tym, że jestem Polakiem, powiedział mi, że w 2000 r. "Sarfaq Ittuk" był remontowany w Stoczni Remontowej w Gdańsku.

Góry lodowe, mimo że kierowaliśmy się na północ, prawie znikły. Widać je było od czasu do czasu jedynie przy samym brzegu, w zatokach i fiordach, jakby chciały się tam schronić, licząc na to, że uda im się przetrwać dłużej...

Choć Atlantyk jedynie kołysał, wielu turystów źle to znosiło, w czasie posiłków zostając w kajutach. Grenlandczycy - dorośli, a także ich nastoletnie dzieci - palili papierosy, rozmawiali, żartowali. Wczesnym popołudniem "Sarfaq Ittuk" zawinął (znów tylko na kwadrans) do osady Qeqertarsuatsiaat, a potem popłynęliśmy w stronę stolicy Grenlandii Nuuk.

Kolor wody zmieniał się od ciemnogranatowego do prawie czarnego. Pomiędzy wysepkami woda stała nieruchomo, ale gdy oddalaliśmy się od brzegu, zaczynało kołysać. Dziób statku z głośnym pluskiem przecinał fale, co wzbudzało zachwyt biegających po pokładzie dzieci.

Wieczorem, choć słońce było wciąż wysoko nad horyzontem, dotarliśmy do Nuuk. Termometr wskazywał 5 stopni C, a góry otaczające miasto przykrywał śnieg. Statek opuścili wszyscy Grenlandczycy, nagle zrobiło się pusto i cicho.

W Nuuk obejrzałem blok zamieszkany przez 1 proc. wszystkich mieszkańców Grenlandii (ok. 600 osób), największy port jachtowo-motorowy na wyspie, jedno z trzech na Grenlandii skrzyżowań z sygnalizacją świetlną, budynki mieszkalne, w których kary więzienia odsiadują skazani za drobne przestępstwa (odsiadywanie polega na obowiązku wracania na noc). W Grenlandzkim Muzeum Narodowym (Hans Egedesvej 8, bilet ok. 20 koron, http://www.natmus.gl ) spore wrażenie zrobiły na mnie zmumifikowane, kilkusetletnie ciała odnalezione na tych terenach i eksponowane w szklanych skrzyniach oraz największa na świecie prehistoryczna muszla. Przed muzeum chłopcy przygotowywali się do corocznych zawodów, ćwicząc w kajakach grenlandic turn over, czyli obroty wokół własnej osi, oczywiście z zanurzaniem się w wodzie, która miała 2 stopnie C.

***

W Maniitsoq byliśmy o ósmej rano, świeciło słońce, było bezwietrznie i bardzo ciepło. Mijane góry z łagodnie falujących stawały się coraz ostrzejsze, coraz bardziej dzikie i niedostępne - przepięknie odbijały się w nieruchomej wodzie. Pokryte śniegiem zbocza, kilkusetmetrowe ściany, piargi zsuwające się wprost do fiordów i błękitne, rozświetlone słońcem niebo - widoki nie do opisania.

Przed Kangaamiut stało się to, na co czekałem od początku podróży. W oddali zobaczyłem nad wodą niewielki obłoczek pary. Za nim przesunął się fragment grzbietu i płetwa ogonowa. Stałem jak oniemiały. Nawet mało zaciekawieni krajobrazem Grenlandczycy skupili się przy jednej burcie (przez kilka chwil wydawało się, że statek się przewróci). Wieloryby nie zwracały na nas uwagi - wypuszczały kilka obłoczków pary, po czym pokazywały fragment grzbietu i płetwę. Po kilku minutach ta sekwencja uległa zmianie: na przemian widzieliśmy obłoczek pary (wydech) i piękną płetwę. Ruszając w dalszą drogę, statek kilkakrotnie włączył syrenę okrętową, która wyła głośno, wyraźnie i bardzo długo (do tej pory wychodziliśmy z portów bez sygnałów dźwiękowych). Myślę, że wieloryby zrozumiały, bo natychmiast znikły.

Płynęliśmy dalej otoczeni przez chmury i mgłę, więc nie zobaczyłem malowniczego Fiordu Wieczności i najwyższej góry zachodniego wybrzeża Naparutaq (2211 m n.p.m.).

Około godz. 16 przekroczyliśmy równoleżnik 66 33', czyli koło podbiegunowe północne. Dwie godziny później zawinęliśmy do Sisimiut.

Ledwo "Sarfaq Ittuk" przybił do nabrzeża, z oddali usłyszałem psie skowyty. W Sisimiut psy pociągowe widziałem przy prawie każdym domu, były charakterystycznym fragmentem krajobrazu jak śnieżne skutery czy łodzie w przydomowych ogródkach. Spacerując po Sisimiut w ciepłym słońcu północy, uświadomiłem sobie, że w żadnej z miejscowości nie było chodników - ruch pieszy i samochodowy odbywał się ulicami. Prawie wszędzie były taksówki, choć średnia długość dróg nie przekracza kilku kilometrów (najdłuższy odcinek - 30 km).

Cmentarze z identycznymi drewnianymi białymi krzyżami leżały na zboczach opadających w stronę fiordów. - Aby dusze miały ładny widok - powiedział mi jeden z Grenlandczyków.

***

W ostatnim dniu podróży krajobraz znowu się zmienił. Wróciły góry lodowe, tym razem kilkudziesięciometrowe. Mijałem ufortyfikowane zamki z wieżami, pałace, egipskie piramidy, skaczące do wody hipopotamy, lodowe amfiteatry... Wrażenie było jeszcze większe, gdy uświadomiłem sobie, że nad powierzchnię wystaje jedynie 10-15 proc. góry, a reszta, pewnie jeszcze dziwniejsza, znajduje się pod wodą (w Sisimiut widziałem ogłoszenie o kursie nurkowania pod lodem).

Znów pojawiły się wieloryby. Znów z dreszczem emocji obserwowałem obłoczki pary unoszącej się nad wodą, znów wieloryby pokazywały płetwy ogonowe, zanurzając się delikatnie i z gracją, ale też brzuchy, uderzając bocznymi płetwami jak łapką na muchy o powierzchnię wody.

Minąwszy Aasiaat, wpłynęliśmy na wody zatoki Disco w stronę Ilulissat i fiordu Jacobshavn. Na jego końcu znajdował się lodowiec o tej samej nazwie, sprawca jednego z najbardziej fascynujących zjawisk przyrodniczych na Ziemi (i mojej tu obecności), twórca wszystkich mijanych gór lodowych. Im bliżej Ilulissat, tym więcej było pływających gór, aż w pewnej chwili powierzchnia zatoki tak gęsto pokryła się bryłami lodu, że statek zwolnił i dalej sunął bardzo ostrożnie.

Po 80 godzinach i pokonaniu 1300 km dotarłem do Ilulissat, gdzie z dużego, solidnego "Sarfaq Ittuka" przesiadłem się na niewielki drewniany kuter (z trudem mieściło się na nim dziesięć osób). Przez dwie godziny płynęliśmy na drugą stronę fiordu. Kuter trzymał się kilkadziesiąt metrów od pionowych białych ścian - widziałem, jak od jednej z nich oderwało się kilkanaście ton lodu i z hukiem runęło do wody, wywołując sporą falę. Płynąłem, obserwując tzw. usta lodowca - miejsce, gdzie góry lodowe opuszczają fiord o długości 45 i szerokości 6 km i ruszają na wody zatoki Disco, a potem dalej.

W Ilimanaq, osadzie liczącej ok. stu mieszkańców, spędziłem trzy następne noce w domku o traperskim standardzie. Nie było kanalizacji i bieżącej wody, za toaletę służył blaszany kubeł, ale widok z okna rekompensował wszystko. Miałem przed sobą głęboki błękit wody zatoki Disco, który zlewał się z jasnobłękitnym niebem oraz setki małych i dużych gór lodowych tańczących na wodach zatoki.

W Ilimanaq komary atakowały nie pojedynczo, a w ogromnych grupach. Krótkie lato powoduje, że chcą dobrze wykorzystać każdą chwilę życia. Psy wprost nimi oblepione nie reagowały, a miejscowi opędzali się jakby od niechcenia.

Obejrzałem osadę, zjadłem kolację w pełnym świetle dnia (słońce tu nie zachodzi od 27 maja do 18 lipca) i poszedłem spać, wiele sobie obiecując po wędrówkach wzdłuż fiordu Jacobshavn.

***

Prawdziwy atak komarów zaczął się na trekkingu, na który wyruszyłem rano. Planowana trasa biegła wzdłuż wybrzeża w stronę fiordu wypełnionego spiętrzonymi górami lodowymi i pakiem (dryfujący lód), dalej wzdłuż fiordu, a w drodze powrotnej przez niewysokie górki leżące w pewnym oddaleniu od zatoki Disco. Pogoda była piękna, ciepło, bezchmurne niebo, lekki wiatr, i tylko tysiące muszek i komarów psuło przyjemność podziwiania wspaniałych widoków. Maszerowałem po czarnych kamieniach pokrytych przemarzniętymi mchami, po polach takich mchów, które pod stopami chrzęściły jak śnieg, po zielono-brunatnych trawach i porostach. Od czasu do czasu pojawiały się grzyby podobne do koźlaków, arktyczne borówki z zeszłorocznymi suchymi owocami, białe wełnianki, wierzby wielkości mojej stopy - typowa roślinność tundrowa. Pagórki, wzniesienia, dolinki przywodziły na myśl rozlaną gorącą czekoladę, zastygłą w dziwnych kształtach. Mijałem kamienne kopce, spod których wystawały ludzkie kości - kilkusetletnie groby pierwotnych mieszkańców tych ziem.

Ze szczytów widok był jeszcze piękniejszy niż ze statku. Z jednej strony zatoka Disco, z drugiej Lodowy Fiord pełen monumentalnych gór lodowych. W uszach dźwięczała cisza przerywana tylko hukiem pękającego lodu.

Po całodziennej wędrówce odnalazłem w Ilimanaq budynek socjalny ze wspólną dla wszystkich mieszkańców pralnią i prysznicami - za 10 koron można się było moczyć do woli.

Przy każdym domu stały budy z psami uwiązanymi na łańcuchu, ale wieczorne i poranne wycie dobiegało też od strony zatoki. Jak powiedział mi gospodarz, większość psów zaprzęgowych na okres lata wywozi się na pobliskie wysepki. Tam karmione co dwa dni resztkami ryb czekają na następny sezon zimowy. Dodał, że część ludzi nie chce karmić psów, które latem nie pracują i zabija je - żyją średnio pięć lat. Odchodząc od łaszących się i liżących mi ręce zwierząt, pomyślałem, że określenie "pieskie życie" nabrało tu dosłownego znaczenia.

Nazajutrz było bardzo zimno, sztormowo i deszczowo. Przemierzając okoliczne wzgórza, podziwiałem tańczące i kołyszące się góry lodowe i stalowe niebo. Komary i muszki znikły, ptaki nie latały, zmoknięte psy nie wyły - życie zamarło.

W osadzie przy przystani przyjezdnych witał duży napis "Welcome to Ilimanaq". Moim zdaniem powinien brzmieć "Welcome to Mosquito City", bo po dniu przerwy komary i muszki ożyły, odrabiając wczorajsze zaległości. Dla mnie nie miało to już znaczenia, ponieważ wracałem do Ilulissat.

Znów płynąłem między bryłami lodu po stalowoszarej wodzie. Góry stały się bielsze, pojawiły się na nich niebieskie smugi. Kapitan trzymał się w bezpiecznej odległości od dryfujących kolosów.

***

Z Ilulissat wybrałem się na wycieczkę helikopterem wzdłuż Lodowego Fiordu w stronę czoła lodowca. Lecieliśmy nad pagórkami pokrytymi ubogą roślinnością i poprzecinanymi niewielkimi oczkami wodnymi. Po wyjściu z helikoptera zobaczyłem Jacobshavn - Lodowy Fiord w całej okazałości! Podziwiałem widoki, obserwowałem stada fok wylegujących się na krach. Pokryta lodem woda wyglądała jak posypana chałwą, ale kawałki tej "chałwy" miały po kilkaset metrów wysokości i tylko niewielki fragment wystawał nad wodę (w tym miejscu fiord ma od 600 do 800 m głębokości). To jeden z najszybciej przesuwających się lodowców na Ziemi - pokonuje 20-30 m na dobę, a rocznie "produkuje" góry lodowe o łącznej objętości ok. 35 km sześc.!

Po południu spacerowałem po mieście, potwierdzając wcześniejsze spostrzeżenia: brak chodników, bałagan wokół domów, dziesiątki, a może setki psów na łańcuchach na skraju miasta (niewiele miało budę) - bardzo smutny widok. Zaszedłem na bazarek, a raczej do jatki. Na blaszanych stołach leżały różne rodzaje mięsa. Bez trudności rozpoznałem tylko focze, bo obok leżały focze łapki

Odwiedziłem miejscowe muzeum w sporej części poświęcone Knudowi Rasmussenowi, tutejszemu bohaterowi narodowemu (Ilulissat Museum, Nuisariannguaq 9, bilet 25 koron, http://www.ilumus.gl ). Na początku XX w. odbył wiele wypraw wzdłuż grenlandzkich wybrzeży, dotarł do Kanady i na Kamczatkę (skąd młoda władza radziecka go deportowała). Obejrzałem też z zewnątrz malowniczy XVIII-wieczny Zion's Church - jak większość tutejszych kościołów pomalowany był na jaskrawy kolor, tym razem czerwony.

Wieczorem wybrałem się do restauracji, by spróbować miejscowych specjałów - wybór padł na mięso wielorybie. Było dość włókniste, w smaku przypominało wołowinę, rybę i wątróbki - pozostanę przy swojej diecie (dwudaniowy obiad - ok. 200 koron).

Przed południem zrobiłem ostatni spacer wokół miasteczka. W sklepach z pamiątkami z przykrością stwierdziłem, że jest to chyba najdroższe z miast na wyspie. Sfotografowałem kolejny (po "Droga tylko dla skuterów śnieżnych") charakterystyczny znak drogowy - "Uwaga na psie zaprzęgi", i odleciałem na południe, do Kangerlussuaq (drugie międzynarodowe lotnisko na Grenlandii).

Aby skrócić kilkugodzinne oczekiwanie na lot do Kopenhagi, wybrałem się na musk ox safari , czyli na poszukiwanie wołów piżmowych (jedna z tutejszych atrakcji). Niestety, lejącego deszczu nie zniosły nawet woły piżmowe...

Co, gdzie i jak

Choć Grenlandia jest terytorium zamorskim Danii, nie należy do Unii Europejskiej, mimo to polscy obywatele nie potrzebują wiz

Waluta - korony duńskie, 1 korona = ok. 50 gr.; z kart płatniczych można korzystać tylko w większych miastach

Bilet lotniczy w obie strony - ok. 4200 koron, ale często są promocje i zniżki; narodowy przewoźnik lotniczy Air Greenland - http://www.airgreenland.com

Podróż statkiem wzdłuż południowo-zachodniego wybrzeża - bilet ok. 5 tys. koron, Arctic Umiaq Line, http://www.aul.gl

Wyprawę na dłuższe trasy należy zgłosić w miejscowej informacji turystycznej, tam też kupimy dokładne mapy zwiedzanych regionów

Noclegi: hotel - doba 600-900 koron (standard europejski); kwatery prywatne - 250-450; schroniska młodzieżowe - ok. 200 koron, rozbicie namiotu - od 100 koron wzwyż; wyznaczone pola namiotowe znajdują się tylko w kilku miejscach, m.in. w Narsarsuaq i Ilulissat; biwakowanie "na dziko" jest dozwolone, choć nie zawsze bezpieczne, głównie z powodu zmiennej pogody i dzikich zwierząt (wilki, niedźwiedzie polarne i woły piżmowe)

Trochę cen (w koronach): 6 jajek - 30, 1kg sera - 60, 1 kg mięsa - 30-50, 500 g herbaty - 25

Najlepiej wyjechać w lecie - koniec czerwca, lipiec, początek sierpnia. Zacząłem organizować wyjazd w styczniu i dzięki temu nie miałem kłopotów ani z samolotem, ani z zakwaterowaniem

W sieci

http://www.greenland.com

Więcej o: