Jest siódma rano, sobota, środek marca. Winda pokonuje 10 pięter w błyskawicznym tempie. Na dole kłaniam się strażnikowi i już jestem na ulicy. Chcę się dostać na plac Ludowy położony w centrum. Zastanawiam się, czy wziąć taksówkę za 13 juanów (nie chodzi o pieniądze, to tylko 5 zł), czy nie przyjemniej byłoby się przejść. Podjeżdża niebieski volkswagen santana, inne taksówki w mieście to rzadkość. Nie wsiadam.
Idę w lewo. Słyszę plusk wody. Po drugiej stronie ulicy Chinka wylewa coś, w czym przed chwilą prała ubrania. Tak sądzę, bo nad jej głową wiszą koszule i spodnie. Widać, że podobnych prań mają za sobą setki, jeśli nie tysiące. Nie dziwi mnie to. Jednopiętrowy budynek, w którym mieszka, jest bardzo zniszczony - brunatne ściany, wybite szyby, połamane balkonowe szczeble. Przesuwam wzrok w prawo, w lewo i widzę kopie tego budynku. Nad nimi błyszczy w słońcu błękitny wieżowiec. Słońce dodaje chęci, by iść dalej. Rzadko jest taka pogoda o tej porze roku (przez ostatni tydzień padało).
Skręcam w ulicę Pekińską, która prowadzi na plac Ludowy. Miasto już się obudziło i włączyło swoją muzykę - klaksony. Kierowcy trąbią bez przerwy. Gdy tylko wchodzę na przejście dla pieszych, obrywa mi się po uszach tym nieprzyjemnym dźwiękiem. To, że podążam za zielonym światłem, nie ma znaczenia. To nie światła, nie znaki sterują ruchem drogowym. Wyznacznikiem jest każdy wolny centymetr asfaltu. Mijam kolejne zniszczone domki, na które z góry spoglądają piękne wieżowce. Wdycham wszędobylski zapach chińskiej kuchni i psioczę pod nosem na jego intensywność. Zatrzymuję się przy pięknym wieżowcu i robię sobie zdjęcie pod palmą. Gdyby nie tonalność chińskiego języka, pomyślałbym, że jestem w Las Palmas. Angielski słyszę nieco dalej. Podchodzę i zagaduję. Patrick wyjechał z Chin do Nowego Jorku, gdy miał 25 lat. Teraz pokazuje rodzinne miasto żonie i córce. Mówi, że chyba wsiadł w wehikuł czasu, bo ciężko uwierzyć, że miasto zmieniło się tak bardzo przez 16 lat. Gdy wyjeżdżał, była to jedna wielka farma.
Przy wyjściu z metra linii nr 1 mały placyk, a na nim nowoczesna rzeźba. Przedstawia podłużne kawały stali pnące się ku górze, rozwichrzone na wszystkie strony niczym trawa na wietrze. Nie wiem, co autor miał na myśli, ale rzeźba wydaje się dopełnieniem widoku zza niej. Spoglądam na trzy ogromne wieżowce, przy których Pałac Kultury jest pałacykiem. Trzy kolosy: błękitny, złoty i brązowy. W tych kolosach powstaje chiński cud gospodarczy. Przypominam sobie słowa kolegi, który mieszka tu od lat: "Tu nie ma komunizmu. To kapitalizm w chińskim stylu".
Plac Ludowy. Spokój, zieleń, przystrzyżona trawa, egzotyczne drzewka, palmy, staw. Między tymi darami natury Chińczycy w skupieniu ćwiczą tai-chi. 80-letnia staruszka pozuje mi do zdjęcia - jej szpagat robi się jeszcze bardziej imponujący. Znajomi starszej pani siedzą na ławeczce i raczą się poranną dyskusją. Są uśmiechnięci, pełni spokoju. Mija mnie niezwykle umięśniony biegacz. Kto wie, może to jakiś znany bokser? Nie myślę jednak, czy zobaczę go w telewizji, bo widzę właśnie to, co wcześniej widziałem tylko w telewizji. Dwie kobiety ubrane w czarny jedwab z czerwonymi lamówkami tańczą z gracją. Za partnerów mają lśniące szable. Za nimi dwaj starsi panowie ćwiczą kung-fu, bacznie przygląda im się młody chłopak. To tutaj normalne - jest mistrz i jest uczeń. Trochę dalej, przy stawie mistrz wędkarz i młody adept wędkarstwa. Podchodzę i pytam, czy mogę spróbować swoich sił - mistrz się oburza.
Oddalam się od centralnej części placu. Na uboczu, na podeście kolejny Chińczyk ćwiczy coś, co sprawia, że staję i patrzę przez kilka minut. Trzyma w rękach quasi-skakankę i w fenomenalny sposób przesuwa po lince kawałek drewna, który przypomina grzybka do cerowania. Pan Ling nie tylko przesuwa grzybek - podrzuca go i łapie z powrotem na linkę, a potem przekłada pod nogą. Zaczynam słyszeć dziwny dźwięk. Ling tak manewruje linką, że grzybek rozkręca się do zawrotnej prędkości. Tak zawrotnej, że świst słychać już bardzo wyraźnie. Ten mistrz nie ma ucznia. Postanawiam nim zostać, choć przez chwilę. Sekret leży w wyciętych w grzybku rowkach, w które wchodzi linka. Tajemnicę odkryłem, ale nic mi nie wychodzi. Sprzątaczki z pobliskiego muzeum zaczynają się radośnie śmiać. Jedna pochodzi i też mnie uczy. To rzadkie zjawisko w postaci mistrza Linga, polskiego ucznia i chińskiej sprzątaczki, bawiących się grzybkiem i linką, przyciąga japońskie turystki - bez opamiętania robią nam zdjęcia. Wczoraj byłem atrakcją w sklepie spożywczym. Na mój widok zaczęło krzyczeć chińskie dziecko. Dziś jestem atrakcją turystyczną na placu Ludowym.
Żegnam pana Linga i idę na śniadanie do Starbucksa. Po wczorajszych przygodach z chińską kuchnią z wielkim apetytem zabieram się do europejskiego śniadania. Najedzony mijam Wielki Teatr. Zachodnie uwielbienie do szklanych ścian majestatycznie łączy się tu z tradycją dachów zakręcanych do góry. Dzięki temu lubiący się chwalić mieszkańcy Szanghaju będą widoczni z zewnątrz, a wizytą w takim teatrze niewątpliwie można się pochwalić. Taka konstrukcja sprawia też, że nie dosięgną ich złe duchy. Chińczycy wierzą, że odbijają się one od dachu i wylatują z powrotem w powietrze niczym nasz mistrz z Wisły. Gdy stoi się przed Grand Theatre, wystarczy spojrzeć za siebie i oprócz kolejnej majestatycznej budowli można dostrzec fontannę zatopioną w wielkich zielonych polach świeżej trawy i żółtych kwiatów. Nie wiem, na co patrzeć. W szklanej ścianie ogromnego muzeum odbijają się kolosy z naprzeciwka. Ostatecznie jednak większą część mojego uwielbienia zdobywa fontanna. Chyba dlatego, że w Krakowie jest ich tak mało.
Fontanna przyciąga nie tylko mnie. Podchodzą do mnie Lucy, Linda i Francis - są z innej prowincji i przyjechali zwiedzać Szanghaj. Pytają, czy mogą się przyłączyć. Odpowiadam, że wolę przemierzać Szanghaj sam, ale nalegają - chcą szkolić swój angielski. Zgadzam się. Linda opowiada mi, jak modny zrobił się angielski w Chinach, uczą się go w szkołach podstawowych. Zadaje mi tysiące pytań, wreszcie proponuje wycieczkę na festiwal herbaty, który odbywa się gdzieś w centrum. Wchodzimy do pasażu handlowego, potem schodami w lewo do pomieszczenia, w którym witają nas urocze Chinki w tradycyjnych strojach. Zapraszają na festiwal herbaty Kung-Fu. Dziwią mnie i nazwa, i miejsce. Pół malutkiego pokoju wypełnia marmurowy stół z herbatami i czajniczkami. Jedna z Chinek rozpoczyna ceremoniał. Zaparza herbatę z żeń-szenia, wlewa ją do malutkich filiżanek i ku memu zdziwieniu wylewa na żabę (na stole stoi kilka figurek żab). Mówi, że to na szczęście. Piję. Dobre. Chcę następną, tym razem wybieram zieloną. Kiedy niechcący przewracam filiżankę, uspokajają mnie, że dzięki temu będę miał szczęście. Gdyby jednak było mi mało, Chinka daje mi jeszcze wisiorek. Tak, teraz jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Proszę o jaśminową. Ta herbatka ma postać dużej kuli. Polana gorącą wodą zaczyna pękać i ze środka wychodzi piękny kwiat. Tak zaparzoną herbatę Chinka wlewa do naczynia z namalowanym smokiem. Kolejna miła niespodzianka - smok zmienia kolor.
Oprawa ceremoniału robi ogromne wrażenie. Zachwycony pytam, czy mogę kupić te herbaty na prezenty dla bliskich. Nie czekam nawet pięciu minut i już cieszę się z pięciu herbatek zapakowanych w tradycyjne pudełeczka. Dostaję rachunek, ale patrząc na tysiące juanów, zastanawiam się, czy polewanie żaby nie przyniosło odwrotnego skutku. Właśnie zrozumiałem: to przemyślana od początku do końca gra, w której wygrywają chińscy aktorzy. Gra, która ma mnie kosztować ponad tysiąc polskich złotówek. Stawiam się, nie przekonuje mnie argument, że herbata pochodzi z najwyższych szczytów gór, że została ładnie zapakowana, że w Chinach to normalna cena. Płacę jedynie za pokaz, bajek ani herbaty nie kupuję. Za równowartość 100 zł udaje mi się wydostać z tej dusznej atmosfery i ląduję na ulicy.
Idę na Bund, nabrzeże, z którego rozpościera się piękny widok na Pudong - szanghajski Manhattan. Mijam po kolei: wypadek taksówki, kotły z pierożkami, zalaną ulicę (pękła rura), kłótnię z udziałem kilkudziesięciu osób, jeepa z działkiem przeciwlotniczym na dachu i znaczkiem mercedesa na tymże działku, aż w końcu dochodzę do Bundu. Ścisk niesamowity, za to widok imponujący. Za rzeką od lewej Oriental Pearl Tower i centrum konferencyjne w kształcie ogromnych globusów. Poniżej, na rzece Huangpu płynie statek stylizowany na okręt wojenny przyszłości. Całość tworzy futurystyczny widok. Uwagę przykuwa też ogromny wieżowiec Aurora, którego złociste ściany odbijają wszystkie budynki z drugiej strony rzeki.
Nad wszystkim góruje Jin Mao Tower, najwyższy budynek Chin, piąty na świecie. Obok buduje się jeszcze wyższy budynek. Koniec prac zaplanowano na okres olimpiady w Pekinie - trzeba się pokazać.
Nowoczesny Szanghaj robi wrażenie, chcę jednak odwiedzić miejsce bardziej tradycyjne - ogrody Yu Yuan. W miejscu, gdzie na mapie kwitną ogrody, znajduje się bazar. Jestem trochę zawiedziony, chociaż ma on swój urok. Handlowcy nawołują do kupna z ładnie wykończonych pomieszczeń pełnych chińskich ozdób. Kupuję prezenty: ręcznie zdobiony zestaw pałeczek z podstawkami (50 juanów). Jestem z siebie dumny, bo stargowałem cenę sześciokrotnie. Humor psuje mi pani, u której kupuję podkoszulki - takie same pałeczki chce mi dołożyć za 30 juanów. Kręcąc się po targowisku, przypadkiem trafiam na ogrody. Wchodzę w inny świat. Tradycyjne chińskie pawilony sprzed wieków, zawijane dachy, znad których groźnie patrzą wyrzeźbieni rycerze, egzotyczne drzewka, staw ze złotymi rybkami, płaczące wierzby i skały sprowadzone tu z najdalszych zakątków. Ogrody powstały ponad 400 lat temu na zlecenie wpływowych rodziców Yunduana z dynastii Ming.
Mija 10 godzin od wyjścia z domu. Opuszczam ogrody i łapię taksówkę. Na pytanie kierowcy, skąd jestem - odpowiadam "Bolan", czyli Polska. Zaczął wrzeszczeć "Boniek" i narzekać na chińskie drużyny (tak mi się wydaje, nie znam chińskiego). Po krótkiej, męskiej rozmowie o piłce kierowca krzyczy jeszcze głośniej: "Ławesa!". Poprawiam nazwisko byłego prezydenta i nie mogę wyjść z podziwu, że zna aż dwie osoby z Polski. Mylę się. Zna trzy. Chopin jest tu popularny, niedawno w Szanghaju odsłonięto pomnik naszego kompozytora. Czym jednak jest proste w wymowie nazwisko Szopen wobec nazwy Oświęcim - Chińczyk nie krzyczał Auschwitz, krzyczał Oświęcim. Ogromne wrażenie, jakie na mnie zrobił, znika momentalnie - tłumaczę mu, że Hitler nie był Polakiem. Schodzimy na tematy słodsze, jednak taksówkarz nie zna krówek znad Wisły. Dla kogoś patrzącego z boku nasza migowa komunikacja wspomagana okrzykami musi wyglądać ciekawie. Wysiadam na Taixing Lu.
*Autor jest twórcą pierwszego w Polsce serwisu dla importerów z Chin, BigChina.pl. W Szanghaju był po raz pierwszy.