Leży nad Jeziorem Rygielskim, blisko Łekna i szlaku cysterskiego, ale nie o jezioro chodzi. Chodzi o klimat wakacji na wsi, gdzie zna się każdą dróżkę, gdzie pędziło się krowy z pastwiska i jeździło konnym wozem. Chodzi o tych samych ludzi, którzy dziś wciąż chodzą do tego samego sklepu, w ten sam sposób piją piwo i siadają na schodach przed domami, tylko 30 lat starsi. To rodzaj czasu, który na świecie zamiera. Do dziś mieszka tam mój ojciec chrzestny Aleś, najstarszy organista w Polsce. Wciąż gra w cudnym drewnianym kościele zbudowanym w XIV w., z przepiękną XVII-wieczną polichromią. To jest moje miejsce, w którym czuję się bezpiecznie, jak u siebie. Kiedy kilka lat temu poważnie zachorowałem, pojechałem właśnie tam. Ciągle wracam myślami do Tarnowa, kupiłem w nim kawałek ziemi.
Zdarzył się w podróży, w Wągrowcu i był dla mnie przełomowy, zmienił i przewartościował moje życie. Dał mi nowe spojrzenie na otoczenie i na mnie samego. To był wstrząs. Ale tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć.
Palinuro i Czarnej Górze. Palinuro to mała rybacko-turystyczna miejscowość na wybrzeżu Cilento w południowych Włoszech (które ubóstwiam), ok. 250 km na południe od Neapolu. Morze, skaliste brzegi, wapienne pagórki, dzikie, w pewnym sensie surowe tereny, zabite dechami mieścinki. Młodzi uciekają stamtąd na północ, ale ja mógłbym tam żyć. Tysiąc lub mniej mieszkańców, ryneczek, paru dziadków, upał, nic się nie dzieje - oboje z żoną bardzo to lubimy. Siadamy w jakiejś kafejce, kupujemy kawę i wąchamy życie. Słońce praży, a my obserwujemy ulice i zaczynamy czuć klimat. Epoki się cofają - renesans, średniowiecze, krzyżowcy, elementy Bizancjum, antyk. Motywy się krzyżują i zostają w architekturze, w urbanistyce. Kościół jest z 1900 r., ale jest w nim coś z 1100 r. Wysiadujący na ulicach dziadkowie prawie też są z 1100 r. W dużych miastach tego się nie zobaczy. Spędziliśmy w Palinuro najlepsze wakacje rodzinne. Wynajęliśmy domek (kosztował dużo mniej niż porównywalny w Polsce) i włóczyliśmy się po okolicy.
A drugie wakacje były w ośrodku narciarskim Czarna Góra. Mając czterdzieści lat, nauczyłem się tam jeździć na nartach, o czym zawsze marzyłem. Kosztowało mnie to wiele wysiłku, ale miałem ogromną frajdę. Na Czarnej Górze (część Siennej koło Stronia Śląskiego w Kotlinie Kłodzkiej) były wtedy puste stoki, miejsce było odosobnione. Teraz jest już więcej ludzi, ale nadal sympatycznie.
małe miasta i ich mieszkańców, bo są otwarci, szczerzy, niezafałszowani, bez kompleksów. Lubię zatrzymywać się w miasteczkach, które napotykam, wejść do sklepu i kupić coś do jedzenia czy picia, tylko dlatego, by zamienić słowo ze sprzedawcą. Ludzie z małych miejscowości nie pędzą, dzień za dniem coś przynosi, a oni tym żyją. To widać na twarzach.
rodziną. A na narty wyjeżdżam z przyjaciółmi.
Gospodarstwo agroturystyczne Swojska Chata w Starym Gierałtowie koło Stronia Śląskiego. Byłem tam jednym z pierwszych gości. To stary dom przebudowany na cele turystyczne, w którym zawsze się zatrzymuję, jadąc do Czarnej Góry. Zaprzyjaźniłem się z gospodarzami, wiem, w którym miejscu chowają klucz, czuję się tam jak u siebie.
Wspomnienia. One są ważne.
Harrachowie (Czechy). To była kawiarnia z lat 70., w której dostałem miodownik - placek tak dobry, jak żadne pieczywo wcześniej ani później.
Szmaciany portfel. Wyjeżdżając na wakacje zawsze wymieniam portfel - przekładam rzeczy z codziennego do mniejszego, z materiału. Podczas wakacji chcę mieć inny, jest on wyróżnikiem tego, że jestem w niecodziennej sytuacji.
Neapolu. Zobaczyć Neapol i. więcej go nie zobaczyć. To wariackie, dzikie miasto, pełne pędu, pośpiechu, szybko jeżdżących samochodów, tysięcy motorynek, a każdy jeździ, jak chce. Na południu Włoch w godzinach popołudniowych życie zamiera, a Neapol cały dzień jest jazgotliwy. Zapamiętałem go jako brudny, śmierdzący, nieprzyjemny. Byłem tam raz i szybko uciekłem.
Czarnej Góry i Starego Gierałtowa, na narty. Wyrywam się jak mam wolny czas, nawet na dzień, półtora, dwa, by uciec od codziennych obowiązków i stresu. Tak to z neofitami narciarstwa bywa.
Południe Portugalii. Raz już tam byłem i zakochałem się w tym kraju. To miłość nie do końca jeszcze przeżyta i zbadana, więc chciałbym tam wrócić. Pojeździć po małych miejscowościach, kolorowych, bajecznych. Spotkać ludzi, w których czuję połączenie cech włoskich i polskich (są trochę podobni do nas, ale z dodatkiem ciepłego klimatu i dużej serdeczności), pojeść ich tradycyjnego, prostego jedzenia... Szukam zawsze światów swojskich, ale autentycznych, w których można wyczuć, jak było tam 100 czy 200 lat temu. Kiedy w rybnej restauracyjce jesz świeżo złowione i tylko na chwilę wrzucone na ruszt sardynki z wnętrznościami, wiesz, że są tu jedzone od setek lat.