Mówi się, że jest tam tyle świątyń, ile domów, i tyle bóstw, ilu mieszkańców (ponad milion). Panuje bałagan i dezorganizacja, brak ładu i składu, ale jest też mnóstwo przemiłych miejsc, kafejek, knajpek, pubów. Można w nich spotkać górskich przyjaciół z całego świata. To stąd wyrusza się w góry najwyższe, wymienia się doświadczenia, zdaje relacje z ostatnich wydarzeń, tam rodzą się nowe plany i pomysły.
to ten, w którym wchodziłem na Broad Peak w Karakorum w 1984 r. Dla mnie naprawdę bardzo ważny, rzeczywiście niezapomniany. Z bazy na wysokości 5000 m wszedłem na 8047 m w ciągu 16 godzin i tego samego dnia wróciłem do bazy. Można powiedzieć, że prawie biegłem do góry, a to naprawdę nie było wcale takie proste. Tej wysokości szczyty zdobywało się wtedy zespołowo i oblężniczo. Ja wyszedłem z bazy samotnie, samotnie wróciłem, co zajęło mi w sumie 21 i pół godziny. Było to moje drugie podejście; pierwsze nie powiodło się, przyszły chmury, mgły, bałem się iść dalej - zszedłem wówczas z wysokości 7200 m. Dopiero przy drugiej próbie się udało. Wartością tego przedsięwzięcia było to, że przełamałem istniejącą do tej pory barierę - było to pierwsze wejście na ośmiotysięcznik w ciągu jednej doby. Oczywiście najtrudniejsze było przełamywanie barier psychicznych. Dla mnie był to test sprawnościowy, fizjologiczny i psychologiczny. Ten dzień rzeczywiście wiele zmienił w moim życiu, uznano mnie wówczas za najszybszego himalaistę na świecie.
Nie bardzo wiem, co to są wakacje. A jeśli chodzi o najlepszą wyprawę, to odbyłem ją w 1996 r. na K-2 i na Nanga Parbat. Zdobyłem wówczas oba szczyty, ostatnie brakujące mi do Korony Himalajów. Zakończyłem te wakacje 1 września, czyli prawidłowo, wchodząc samotnie na Nanga Parbat. Można powiedzieć, że były to bardzo szczęśliwe wakacje - wszyscy weszli, nikt nie zginął.
W młodości jeździłem głównie w Tatry i Karkonosze. Tatry na każdym z nas - himalaistów - wywarły niezatarte wrażenie. Tam zdobywaliśmy pierwsze doświadczenia, a to jest zawsze najważniejsze. Tatry są naszą kolebką, tam wszystko się zaczęło. Są poza wszelką dyskusją. Moja pasja do gór sprawiła, że do 40. roku życia bardzo słabo znałem resztę Polski. Wstyd powiedzieć, ale w ogóle nie odczuwałem takiej potrzeby. Dopiero niedawno to się zmieniło. Na Warmię i Mazury po raz pierwszy pojechałem po 50. I zauroczyły mnie. Nigdy nie przypuszczałem, że jest tam tak pięknie.
Moje podróże prawie zawsze łączą się ze wspinaniem, dlatego wybieram nie walizkę, ale plecak, i nie parasol, ale kurtkę przeciwdeszczową. Plecak jest najważniejszy. Tam mieści się wszystko, co jest potrzebne do spania, jedzenia i wspinania.
Courtyard Hotel, oczywiście w Katmandu. Jest niezbyt drogi, położony w centrum miasta, ale jednocześnie nieco na uboczu, więc nie słychać największego hałasu. Właściciel jest Nepalczykiem, który studiował w Stanach Zjednoczonych, co wiele ułatwia. Panuje tam domowa, rodzinna atmosfera, zawsze spotykam mnóstwo przyjaciół. Hotel jest stosunkowo mały, ale pokoje są duże, a to jest ważne, bo ciągle przepakowuję olbrzymie ilości bagażu. Jest tam też pokój, który nazywamy pokojem zwierzeń. Niewielki, z wygodnymi fotelami, palą się świece, słychać mantry, gra muzyka. Można się tam dobrze przygotować do wyprawy.
Jeśli chodzi o jedzenie, to jestem dość wybredny. Moim ulubionym daniem są tybetańskie pierogi momo . Wyglądają podobnie do naszych, ale mają zupełnie inne nadzienie. Zawsze wegetariańskie, dość pikantnie przyprawione, aromatyczne, nieco gorzkawe, w smaku przypominają trochę naszą lebiodę. Momo gotuje się w wodzie lub na parze, albo smaży. Ja najbardziej lubię podgotowane na parze i potem lekko podsmażone. Najlepsze momo jadłem w Katmandu w knajpce Utse, którą znam od 20 lat. Wszystkich znajomych, z którymi jestem w Nepalu, zawsze tam zabieram. W Polsce nikt takich pierogów nie potrafi ugotować, nawet Nepalczyk, który mieszkał u mnie przez kilka miesięcy.
Niechętnie stawiam nogę na kontynencie afrykańskim. Wprawdzie są tam góry, ale nie udały się Panu Bogu. Mount Kenia, Kilimandżaro to góry wulkaniczne - z płaskowyżu wyrasta nagle taki wielki stożek. A wcześniej tylko busz, małpy, jakieś krzaki. Ni przypiął, ni przyłatał. W Himalajach są najpierw pola, potem pojawiają się przedgórza, góry mniejsze, wyższe i dopiero na końcu wyłania się ten wielki, biały łańcuch. Poza tym tamtejsza religia i filozofia współgrają z Himalajami. Ludzie są dzielni, przyzwyczajeni do pokonywania wielkiego wysiłku. A w Afryce idzie facet z radiem, trzęsie głową, gra muzyka. Rozumiem, że ludzie, którzy w Afryce rozpoczynali działalność mogą odnaleźć tam swoją ścieżkę, ale na takich, który w afrykańskie góry trafili po Himalajach, nie robią one wrażenia. Nie mówię, że moja noga nigdy tam nie stanie, ale jeśli, to niechętnie.
K-2 zimą. Już dwukrotnie podejmowałem próby i będę próbował dalej, następny raz za dwa lata. Ale najpierw muszę stworzyć mocny zespół. Nawet gdybym sam nie wszedł, lecz jedynie kierował taką wyprawą, to i tak uznałbym to za mój wielki sukces.
* Na Mount Everest, swój pierwszy ośmiotysięcznik, wszedł wraz z Leszkiem Cichym zimą 1980 r. - było to pierwsze w historii zimowe wejście na najwyższy szczyt świata. W ciągu następnych 16 lat zdobył Koronę Himalajów (jako piąty człowiek na Ziemi), m.in. również zimą Kangczendzongę z Jerzym Kukuczką oraz Lhotse, samotnie w noc sylwestrową w gorsecie, jaki nosił po uszkodzeniu kręgosłupa w kamiennej lawinie