Pewnego razu spadł śnieg. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie spadł w Rzymie, w dodatku 5 sierpnia - czegoś podobnego nie widzieli nawet najstarsi rzymianie. A żeby dziw był całkiem nad dziwy, ten śnieg i kościół (zbudowany na miejscu, które pokrył biały puch) wyśnił się dwóm osobom naraz, a jedną z nich był papież. Zdarzyło się to w roku 358 (a może 352?), śnieg spadł tej samej nocy, której się wyśnił, a kościół zaczęto wznosić kilkadziesiąt lat później. Budowa przyspieszyła po Synodzie Efezkim, na którym w 431 r. ogłoszono dogmat o Maryi jako Bożej Matce. Kościół na Eskwilinie, znany dziś jako Bazylika Santa Maria Maggiore, wywodzi się więc z kultu macierzyństwa Najświętszej Marii Panny. Z cichej nocy, w którą spadł śnieg, choć była to noc sierpniowa. Czy śnieg spadł na Eskwilin dlatego, że właśnie tam rzymianie czcili Junonę - opiekunkę rodzących, a Pan Bóg chciał, żeby czcili Maryję, to już kwestia wiary...
Kult Matki, jej Syna i Narodzenia Bożego rozwijał się na Eskwilinie szybko, aż wydało się naturalne, że właśnie tu winny trafić najcenniejsze bożonarodzeniowe pamiątki: deska ze żłobu i tkanina, w którą był owinięty Jezus. Stało się też oczywiste, że musi dla nich powstać kaplica. A kiedy powstała, zapewne w VII wieku, kościół przyjął nazwę Sancta Maria ad Praesepio (od praesepium , czyli "żłóbek"). Wkrótce zyskał jeszcze dumniejszy przydomek - Drugie Betlejem, i był odwiedzany zamiast tego pierwszego, prawdziwego, które z całą Palestyną przechodziło we władanie Islamu.
Historyczną datą dla kultu Narodzenia Bożego w Santa Maria Maggiore był rok 1291. Wtedy to padł ostatni bastion krzyżowców w Ziemi Świętej, a z nim nadzieja na pielgrzymki do Betlejem. Wtedy też papież Mikołaj IV powierzył słynnemu florenckiemu architektowi i rzeźbiarzowi Arnolfo di Cambio (ur. ok. 1232-45, zmarł zapewne przed 1310), uczniowi Nicoli Pisano i Cimabuego, stworzenie kamiennej szopki (1285-91). Mikołaj IV był franciszkaninem, bliski więc był mu sposób obchodzenia Bożego Narodzenia, który wprowadził święty Franciszek w 1223 r. w umbryjskim Greccio, a który jest wzorem dzisiejszych szopek - tak, jak dane je było przeżywać pasterzom. Stąd pewnie pomysł, żeby Arnolfo wyrzeźbił postaci, a także, by zaprojektował dla nich kaplicę. I pewnie tak było, że po jednej stronie, przy samym wejściu święty Józef zapraszał do środka, a po drugiej dwaj królowie szli z darami do żłóbka, podczas gdy trzeci...
I tu powiedzmy, że sens wizyty u żłóbka Arnolfa di Cambio jest w oczywisty sposób duchowy i artystyczny, lecz mocno wspiera go również wyzwanie, jakie dzieło to stawia wyobraźni. Nie zachowała się bowiem kaplica, do której wstawiono marmurowe rzeźby ani plan ich ustawienia. Co więcej, pod koniec XVI w., kiedy przeniesiono je do podziemi Kaplicy Najświętszego Sakramentu (zwanej też Sykstyńską), przepadła gdzieś Matka Boska z Dzieciątkiem, rzucając wyobraźni zwiedzających najtrudniejsze wyzwanie. Pomyślmy bowiem: mamy świętego Józefa, mamy dwóch królów stojących i jednego klęczącego, mamy wołu i osła. Gdzieś krzyżują się ich oczy, albo gdzieś błądzą, żeby się nie spotkać. Przed kimś się kłaniają, kogoś strzegą, czyjąś tajemnicą się cieszą, albo tylko ją odkrywają. Do kogoś przyszli, komuś chcą coś dać. A tego kogoś nie ma... Przepraszam - jest, ale... Kto zechce zobaczyć żłóbek, zobaczy Matkę z Dzieciątkiem, tyle tylko, że nie są one dziełem Arnolfa. Specjaliści mówią, że jego Maryja chyba nie siedziała, tylko leżała, a obok niej, w żłóbku, leżał Jezus, jak na mozaikach w Santa Maria Maggiore. I jeśli mają rację, to wół i osioł nie kłaniają się Matce i Dzieciątku, tylko wyciągają do Jezusa pyski i ogrzewają go swoim oddechem. A klęczący król nie jest królem pokornym, lecz królem czułym, który Dzieciątko chciałby pogłaskać, lecz wie być może już to, co po siedmiu wiekach zaśpiewa Fabrizio de Andre - że "starcy, którzy chcą głaskać dzieci, boją się wyrządzić im krzywdę...".
W dodatku, jeśli ktoś zachęci się moim opisem i przyjedzie, żeby po swojemu rozstrzygnąć zagadkę spojrzeń, ukłonów, czuwania i ciepła oraz poustawia w myślach posągi według własnego rozpoznania psychologicznej prawdy, niech lepiej nie przywiązuje się do tej wizji. Otóż rzeźby Arnolfa nie stoją w tej chwili w kaplicy, do której trafiły w XVI w. (ta jest w remoncie, i pewnie będzie jeszcze długo), lecz w muzeum przy Bazylice Santa Maria Maggiore. Widać je lepiej, ale sztuczne światło stwarza sztuczne sugestie. Jeśli powrócimy do nich w innym świetle, możemy nie odnaleźć pierwszych wrażeń...
Tak czy inaczej, mamy do czynienia z arcydziełem i gdybym miał wyznać, co robi na mnie w tej grupie największe wrażenie, powiedziałbym, że kamienność. Mam oko wprawne do żłóbka z plastiku, z fajansu, żłóbka na mozaikach, na rysunkach, w malarstwie. Do żłóbka w materiach miękkich. Czułość, jaką wyzwala noworodek w kamieniu, z taką siłą objawia mi się po raz pierwszy właśnie u Arnolfa. I ma to swój piękny, kamienny sens. I może sens ma tajemnicze zniknięcie Matki z Dzieciątkiem, bo Matki i Dzieciątka z kamienia nie są, za to twardzi jak kamień są ci, którzy czuwają przy nich lub idą, żeby złożyć im dary i pokłon.