Gdy jadąc na rowerach dookoła wysp, pytaliśmy farmerów, czy możemy rozbić namiot na ich ziemi, odpowiadali "nie"... i od razu proponowali nocleg w domu. A gdy budziliśmy się rano, śniadanie stało już na stole.
Ekspedycja do Australii okazała się niezwykle trudna, wymagała olbrzymiej mobilizacji i wysiłku, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Canning Stock Route to najdłuższy i jeden z najtrudniejszych szlaków terenowych świata, zginęło na nim kilkadziesiąt osób. Wiedzie przez niezamieszkane obszary, przecina cztery pustynie i wspina się na ponad 900 piaskowych wzgórz. Jest dłuższy niż droga z Warszawy do Rzymu. Powstał sto lat temu, gdy zaczęto tędy przepędzać bydło z zielonych pastwisk Kimberly na przeciwległy kraniec kontynentu. Warunki były jednak tak trudne, śmierć poniosło tak wiele ludzi i zwierząt, że wkrótce przestano zeń korzystać. Z 51 studni większość wyschła i rozsypała się. Teraz woda jest tylko w kilku miejscach, ale nawet tam zalecane jest jej filtrowanie. Pokonanie tej trasy rowerem bez wsparcia z zewnątrz uważano dotąd za niewykonalne. Poza prowiantem i kilkudziesięcioma litrami wody niezbędnymi do "przeskakiwania" między kolejnymi źródłami, mój ekwipunek ważył jedynie 5 kg. Nie było miejsca nie tylko na ulubioną lustrzankę, ale i na zapasowe ubrania, a nawet pastę do zębów - tylko rzeczy absolutnie niezbędne. Z dala od wygód cywilizacji doświadczyłem nie tylko granic własnej wytrzymałości, ale i niezwykłego spokoju, którego nie były w stanie zburzyć nawet największe trudności. Pustynia zawsze była dobrym miejscem do przemyśleń i refleksji nad tym, co w życiu naprawdę ważne. Mogę śmiało powiedzieć, że z tej wędrówki wróciłem innym człowiekiem.
11. dzień na Canning Stock Route. Poprzednie dni były bardzo trudne, jechałem przez piaszczyste wzgórza, w ciągu godziny pokonując najwyżej 4 km. W żółwim tempie wdrapywałem się na kolejne wydmy tylko po to, by po trwającym kilka sekund karkołomnym zjeździe zacząć następną wspinaczkę. Zaliczyłem kilka upadków, uszkodziłem konstrukcję nośną przyczepki, kilkakrotnie urwałem łańcuch, przebiłem jeden ze zbiorników, tracąc sporo wody. Szlak zdawał się coraz bardziej kluczyć, a na koniec straciłem część mapy. Miałem dość. I nagle, na dnie wyschniętego potoku, zobaczyłem zielone drzewo, a pod nim zagłębienie wypełnione czystą wodą. Wokół ćwierkały ptaki, latały owady. Wypiłem ile się dało, napełniłem wszystkie zbiorniki. Spędziłem tam prawie trzy godziny, doładowując psychiczne akumulatory. To był przełomowy moment wyprawy.
Irlandii w 2001 r. Miałem wówczas 19 lat, wybrałem się tam z przyszłą żoną. Mieliśmy 60 funtów na dwie osoby i bilet powrotny zarezerwowany na dwa miesiące później. Pierwszą pracę znaleźliśmy przy pieleniu szpinaku - chwasty dochodziły do półtora metra. Potem było już tylko lepiej - w ciągu kolejnych tygodni zarobiliśmy na nasz pierwszy bilet do Nowej Zelandii. Przed powrotem do Polski objechaliśmy Irlandię dookoła, pokonując niemal 1,5 tys. km na rowerach, które złożyłem z części znalezionych na złomowisku. To były chyba najdziwniejsze rowery, jakie jeździły po Zielonej Wyspie!
Kraków. Tam studiowałem. Uważam, że krakowski Rynek to jedno z najbardziej magicznych miejsc w Europie. Poza tym jestem przywiązany do Tatr i do wschodniej Polski, gdzie się wychowałem. Największy szacunek mam dla kultury i zabytków. Polska przyroda nie zachwyca w konfrontacji z innymi zakątkami świata, za to nasze dziedzictwo kulturowe wprawia w zdumienie.
rowerem i pozytywnym nastawieniem. Nie potrzebuję wielu rzeczy, by czerpać z podróży radość. Duża ilość bagażu ogranicza. Na Canning Stock Route wziąłem Pismo Święte - zminiaturyzowane wydanie ważyło 50 gramów. Nie spodziewałem się, że ta maleńka książeczka będzie miała dla mnie tak duże znaczenie.
nie zatrzymuję się w hotelach, ale znam miejsce, które najprawdopodobniej bije na głowę każdy kurort. To Killagura - bez wątpienia jedno z najcudowniejszych miejsc na Canning Stock Route, Aborygeni od wieków uważają je za święte. Dotarłem tam po 24 dniach jazdy przez pustynię. Potężny skalny wąwóz, w głębi którego przez cały rok bije źródło lodowatej wody. Wejść do niego można tylko pieszo, klucząc wśród zwalonych drzew i skał, przeciskając się wąską szczeliną. Wewnątrz rosną gigantyczne eukaliptusy, ściany zdobią rysunki Aborygenów, a wysoko pod skalnymi półkami wiszą gniazda dzikich pszczół. Woda tworzy krystalicznie czysty, naturalny basen. Trudno opisać atmosferę tego niezwykłego miejsca. To jak raj pośród piekieł.
na samym początku australijskiej podróży. Spotkałem Aborygena wracającego terenowym samochodem z polowania. Zatrzymał się i spytał, dokąd jadę. Gdy usłyszał, że do Wiluny, zdumiał się i powiedział: "To długa droga, potrzebujesz mięsa", po czym odciął kilka żeberek ze świeżo upolowanego kangura. Wieczorem upiekłem je na maleńkim ognisku, bez soli i przypraw. Jak dotąd był to najlepszy grill w moim życiu.
Wierzę, że wrażenia zależą od nastawienia, z jakim się przybywa do różnych miejsc - do każdego, w którym byłem, chciałbym jeszcze wrócić.
Mam to szczęście, że mieszkam teraz w Nowej Zelandii - tuż za progiem ciągną się dzikie tereny, które wciąż czekają na eksplorację. Korzystając z panującej na antypodach zimy, wybieramy się na wspinaczkę na zasypane śniegiem wulkany w Parku Narodowym "Tongariro.
Biała Pustynia - samotna wyprawa rowerem na biegun południowy. Chciałbym przejechać trasę, którą pokonała ekspedycja sir Edmunda Hillary'ego. Będzie to wymagało długich i szczegółowych przygotowań, nie jestem nawet pewny, czy projekt ogóle jest wykonalny. Ale jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
* Przez 33 dni samotnej jazdy Jakub Postrzygacz pokonał 2100 km