Elżbieta Sieradzińska, tłumaczka, bibliotekarka, muzyk

Serce zostało w Mindelo, rodzinnym mieście Cesarii Evory, na jednej z dziesięciu zamieszkanych wysp archipelagu Cabo Verde. To kulturalna stolica tej afrykańskiej republiki, niegdyś ważny port przeładunkowy, świadek najmroczniejszych kart handlu ?hebanem?, opuszczone dziecko portugalskich mrzonek o wiecznej, kolonialnej potędze.

Dziś wciąż żyje w rytmie morn i colader - nostalgicznych pieśni, które zachodnie media nie bez powodu nazwały "oceanicznym bluesem".

Ciekawe jest to, że...

co roku pod koniec lutego odbywa się tam niezwykle huczny i barwny karnawał, miniaturka tego najsłynniejszego, w Rio de Janeiro. Podobnie jak w Brazylii, jego uczestnicy przygotowują się doń przez okrągły rok. Mieszkańcy Cabo Verde uwielbiają zabawę, muzykę i taniec, nic więc dziwnego, że te noce ściągają do Mindelo na wyspę Sao Vicente niezliczonych turystów. Spragnieni atmosfery karnawałowych uciech nad brzegiem oceanu i egzotycznej scenerii tu mogą zapomnieć, że nie stać ich było na wyjazd na drugą półkulę. Bo przecież Wyspy Zielonego Przylądka dzieli od Europy, chociażby od Madrytu, zaledwie parę godzin lotu!

Doleciałam tam...

trzema samolotami, bynajmniej nie z powodu zamiłowania do luksusu. Po prostu najpewniejszym środkiem transportu między wyspami archipelagu jest samolot. Nie zawsze można liczyć na nieregularne połączenia drogą wodną, zwłaszcza mocno sfatygowanymi łajbami.

Niezapomniany dzień miał miejsce...

pod koniec lat 70. w Saint-Guillem-le Désert w południowej Francji, u podnóża Sewennów, gdy do swego domu zaprosiła mnie znana w okolicy i poważana... eremitka. Wśród miejscowych wywołało to prawdziwe zdumienie: - Nikt nigdy u siostry Agnes nie był! - usłyszałam. Cóż, Polak Węgier dwa bratanki... Siostra Agnes była Węgierką, uciekinierką po wydarzeniach 1956 r. Jej dom okazał się zagospodarowaną grotą, górującą nad niewielkim ogródkiem. Drogę do groty siostra znajdowała w sobie tylko znany sposób, zacierając za nami i tak ledwie widoczne ślady. Wieczorny posiłek przyprawił mnie o rumieniec wstydu - bałam się, że zjadam przynajmniej tygodniową rację bardzo skromnej żywności. A odmówić nie wypadało. Zwłaszcza że siostra Agnes najpierw opowiadała, opowiadała, a potem, w nieskończoność pytała, pytała...

Najlepsze wakacje spędziłam w...

Nepalu. Himalaje śniły mi się po nocach, więc kiedy się w nich znalazłam, cieszyło mnie absolutnie wszystko. Długie marsze z widokiem na Annapurnę i kubek zwykłej herbaty z cytryną, zapach kadzideł i twarde deski do spania w hoteliku, zamarznięte skarpety i boląca noga po raftingu, wędrówki po nocnym Katmandu i oślepiające słońce nad Macchapuchre, niemożliwie rozklekotany autobus do Indii i podwójny rachunek za telefon. Wszystko prócz jednego: powrotu.

Podróżuję z...

najczęściej sama. Cel podróży nigdy nie jest przypadkiem, motywacje bywają dość osobiste, a termin często dobieram w ostatniej chwili. Trudno byłoby znaleźć kogoś, komu to wszystko by odpowiadało. A poza tym każda podróż to także spojrzenie w siebie. A to nie zawsze da się dzielić z kimś innym.

W Polsce lubię...

mój własny mały domek, bo nawet najwspanialsza podróż ma sens jedynie wtedy, gdy ma się dokąd i do kogo powrócić. A wraca się między innymi po to, by pośród szarej, czasem trudnej codzienności poczuć w pełni smak chwili, gdy w głowie pojawia się kolejna, choćby najbardziej nieprawdopodobna myśl: a może by tak pojechać do...

Mój ulubiony hotel...

Nie wiem, czy w jakimkolwiek hotelu byłam dwukrotnie. Ale gdybym miała do któregoś wrócić, wybrałabym Reval Hotel w Rydze. Nie żeby był jakiś szczególny... Po prostu jestem sentymentalna, a właśnie tam - nieoczekiwanie - usłyszałam najpiękniejsze słowo świata...

Niebo w gębie poczułam w...

małej szwajcarskiej miejscowości niedaleko Zermatt. Po całodziennej wędrówce, na surowym drewnianym stole pojawiło się fondue , wspaniała gorąca potrawa z roztopionego sera z czosnkiem. Maczany we wspólnej misie wiejski chleb, białe, lekko musujące sabaudzkie wino i widok na Matternhorn - osławioną legendą najpiękniejszą alpejską ścianę o zachodzie słońca - pozwoliły zapomnieć o otartych, mokrych stopach, palących ze zmęczenia policzkach i kończącej się szwajcarskiej wizie.

Na wyprawę zawsze zabieram...

małą zieloną żabkę z ceramiki. Boję się wody, więc często dodaje mi odwagi. A ponieważ jestem także zmarzluchem, wożę też kurtkę z goreteksu. Przydaje się nawet w tropikach.

Moja noga więcej nie postanie w...

Ba, to raczej pytanie do Cesarii Evory! Nie wiem, czy jest miejsce, w którym nie zechciałaby ponownie zaśpiewać, a ja najchętniej pojechałabym na jej koncert wszędzie!

Wkrótce będę w drodze do...

ambasady Kanady w Warszawie. Marzy mi się spacer po starym Montrealu - oczywiście po koncercie Cesarii (i nie tylko) na corocznym Montréal Jazz Festival.

Wymarzony cel podróży:

Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka. Ostatnie himalajskie królestwo, które wciąż broni się przed obcymi wpływami, m.in. wysokością wszelkiego rodzaju opłat, wiz, transportu i pozwoleń. Obawiam się jednak, że to tylko kwestia czasu. Niepowtarzalny ponoć urok tego buddyjskiego państewka wielkości Szwajcarii to dla wielu pokusa nie do odparcia. Chciałbym też wrócić na moje Cabo Verde - przecież widziałam dopiero trzy z dziesięciu wysp archipelagu. Chciałabym "wrócić", a nie "pojechać", bo przecież tam zostało moje serce.

Więcej o: