Bangladesz jest jedną z białych plam na mapie świata. Wiadomo o nim mniej więcej tyle, że jest biedny i przeludniony. W prasie i telewizji nie pojawia się nawet wtedy, kiedy spustoszy go kolejna powódź, cyklon czy głód. Wycieczek do Bangladeszu nie oferuje żadne biuro podróży. A jednak Bangladesz ma według mnie jeden wyjątkowy walor - paradoksalnie właśnie w takim kraju można najpełniej poczuć smak podróżowania. Bez napiętych planów, celów i oczekiwań można zwolnić tempo i spokojnie rozejrzeć się wokół siebie. W Bangladeszu przekonałam się, ile radości daje niespieszne przemieszczanie się z miejsca na miejsce, spotkania z ludźmi i podglądanie życia, które toczy się dookoła. Banglijska szara codzienność posiada rzadką i drogocenną cechę - autentyzm.
Banglijczycy nie zetknęli się do tej pory (i pewnie nie zetkną nigdy) ze zjawiskiem masowej turystyki. Podróżowanie po tym kraju nie jest proste, a załatwienie codziennych spraw bywa nie lada wyzwaniem. Szukanie hotelu, restauracji, dworca itp. to ciężki mozół. Ponieważ szyldy są najczęściej po bengalsku, trzeba zaglądać w każdy zakamarek i pukać do wszystkich drzwi. Reakcją na pytanie zadane po angielsku jest najczęściej bezradny i współczujący wyraz twarzy. Jednak wszelkie trudy z nawiązką rekompensuje satysfakcja, jaką daje wędrowanie z dala od utartych szlaków. W Bangladeszu zapomniałam, czym jest rutyna. Każdy dzień utwierdzał mnie w przekonaniu, że moja podróż jest czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym, a nie tylko powielaniem doświadczeń niezliczonych zastępów turystów, którzy byli tu przede mną i którzy przyjadą po mnie.
Jako niepodległe państwo Bangladesz istnieje od 1971 r. Dwadzieścia cztery lata wcześniej konflikt między hinduistami a muzułmanami podzielił Indie na dwie części. Z oderwanych prowincji zachodnich powstała republika islamska - Pakistan. Sztucznego i pośpiesznego cięcia dokonano również na wschodzie kraju w prowincji Bengal. Jego zachodnia część, ze stolicą w Kalkucie, pozostała przy Indiach, wschodnią zaś, ze stolicą w Dhace, włączono do Pakistanu. Na politycznej mapie świata powstał dziwaczny twór: państwo składające się z dwóch części odległych od siebie o blisko 2 tys. kilometrów. Łączyło je tylko jedno: religia, dzieliło niemal wszystko: język, kultura, historia. Narodziny nowego państwa spowodowały dramatyczny exodus hindusów z Pakistanu i muzułmanów z Indii oraz krwawe zamieszki, w których zginęły setki tysięcy osób. Wspólnota religii okazała się jednak spoiwem zbyt słabym. Bangladesz skazany przez rząd w Islamabadzie na status kolonii coraz głośniej domagał się secesji. Po dziewięciu miesiącach wojny domowej w 1971 r., podczas której uciekło do Indii 10 mln uchodźców, Bangladesz stał się niepodległym państwem.
Dziś to jeden z najbiedniejszych krajów świata. Jednym ze źródeł permanentnego kryzysu jest niefortunne położenie geograficzne. Wybrzeże nad Zatoką Bengalską rok w rok dewastowane jest przez powodzie i cyklony, raz na jakiś czas przybierające rozmiary apokalipsy. W 1991 r. cyklon zabił ok. 200 tys. Banglijczyków. Jeden z najstraszliwszych huraganów nawiedził Bangladesz w 1970 r. - zginęło pół miliona osób. Ta tragedia miała również skutki polityczne. Obojętność i opieszałość, z jaką Pakistan przystąpił do ratowania swojej wschodniej prowincji, wywołały potężny gniew i oburzenie i stały się katalizatorem niepodległościowego zrywu.
Blisko połowę Bangladeszu zajmuje delta Gangesu, Brahmaputry i Meghny - jedna z największych na świecie, zwana deltą śmierci. Latem poziom wody w rzekach i rozlewiskach podnosi się o ok. 10 metrów. Wielkie połacie kraju nikną wówczas pod wodą. Kiedy wody opadają, delta śmierci odsłania swoje dobroczynne oblicze. Ziemia użyźniona mułem naniesionym przez rzeki daje plony dwa, trzy razy w roku, co pozwala wyżywić olbrzymią rzeszę ludzi żyjących w tym niewielkim kraju. Przeludnienie jest wielkim problemem Bangladeszu. W kraju niemal trzykrotnie mniejszym od Polski mieszka dziś 140 mln ludzi. Gęstość zaludnienia sięga 1000 osób na kilometr kw. (w Polsce - 123). Większość Banglijczyków żyje na wsi. Miejskiego życia, naznaczonego zresztą pewnym prowincjonalizmem, zakosztować można właściwie tylko w Dhace i Chittagongu. Reszta kraju to jedna wielka wieś poorana tysiącami rzek, strumieni i kanałów. Banglijskie wioski przez większą część roku toną w szarościach. Monsunowe deszcze przyoblekają je w bujną zieleń i przeobrażają w krajobrazowe perły. Pamiętam laterytową ceglastoczerwoną nitkę drogi z Chittagongu do Cox's Bazaar wijącą się wśród soczystozielonych ryżowisk i palmowych gajów osnutych delikatną siwą mgiełką.
W moich wspomnieniach z Bangladeszu dominuje jeden obraz: woda. Zadziwiające, jakie kolory potrafi przybierać: od błękitów i ołowianych szarości Zatoki Bengalskiej po miedziane, kawowe i mleczne brązy wezbranych rzek. W porze deszczowej, kiedy Ganges i jego liczne odnogi występują z brzegów, życie zaczyna toczyć się na wodzie. Nad zalanymi wioskami powstają misterne konstrukcje z bambusa pełniące funkcję dróg. Monsunowe deszcze dają się we znaki również mieszkańcom miast. Pewnego dnia w stolicy po gwałtownej ulewie woda wezbrała po kolana. Na mieszkańcach Dhaki nie zrobiło to większego wrażenia, a widok eleganckich urzędników w garniturach, boso i z podkasanymi do kolan nogawkami brodzących niczym czaple w brudnej wodzie, nikogo, oprócz mnie, nie bawił.
Linie kolejowe i drogi nie tworzą spójnej sieci. Brak mostów na rzekach zmusza do częstych przesiadek na prom. Łódź jest tu bardziej popularnym środkiem transportu niż jakiekolwiek cztery koła. W moim pamiętniku z podróży znajduję emocjonujące opatrzone mnóstwem wykrzykników opisy przepraw promowych. Przesiadanie się z autobusu na prom i z powrotem zawsze wystawia nerwy na ciężką próbę. Trzeba kurczowo trzymać się pasażerów ze swego autobusu - jeśli choć na moment spuścimy ich z oka, zginiemy w tłoku, zamęcie i chaosie. Za to widoki, jakie roztaczają się z pokładu, nie mają sobie równych. Mętne wody unoszą flotyllę łodzi, barek, tratw i kutrów o różnych kształtach i gabarytach, a pośród furkotu różnokolorowych żagli toczy się zwyczajne życie: ludzie śpią, piorą, gotują, jedzą i handlują.
Pod względem ilości i klasy zabytków Bangladesz nie może konkurować z Indiami, Birmą czy Nepalem. Brak atrakcji turystycznych w konwencjonalnym rozumieniu tego pojęcia zmusił mnie do innego spojrzenia na rzeczywistość. Przestałam gonić za pięknem, a zaczęłam baczniej przyglądać się szarzyźnie i brzydocie. Całą uwagę skierowałam na to, co na pierwszy rzut oka wydaje się mało pociągające: tonące w brudnej wodzie ulice czy przeraźliwie zatłoczone promy i autobusy. Nie zawiodłam się. Banglijska powszedniość ma tę samą właściwość co Tadż Mahal w Agrze czy Durbar Square w Katmandu: zadziwia i wprawia w osłupienie.
Z arcydziełami architektury może śmiało konkurować obskurny dworzec autobusowy Gabtali w Dhace. Na dworcowym placu rozgrywają się fascynujące widowiska, które nie tylko dostarczają uciechy i rozrywki, ale też trafnie charakteryzują banglijskie realia.
Gabtali to siedziba kilkudziesięciu konkurujących ze sobą firm przewozowych. Każda zatrudnia brygadę naganiaczy, których zadaniem jest przechwytywanie klientów (czasem robią to już kilka kilometrów od dworca). Praca naganiacza wymaga specjalnych predyspozycji. Może ją wykonywać wyłącznie osoba śmiała, pewna siebie i waleczna, a ponadto obdarzona charyzmą, talentem aktorskim i donośnym głosem, by móc na środku placu w pozie śpiewaka operowego zachwalać ofertę swego biura. Konkurencja jest tak silna, że rutynowa obława przybiera czasem dość zaskakujący obrót.
Miałam okazję obserwować pojedynek stoczony na dworcu Gabtali przez dwóch naganiaczy o mężczyznę, który chciał kupić bilety. Rozpoczął się hałaśliwym szturmem na rykszę, którą mężczyzna, jego żona i dziecko przyjechali na dworzec. Z pierwszego starcia zwycięsko wyszło dwóch naganiaczy. Szybko stało się jasne, że żaden nie ustąpi i że walczą nie tylko o klienta, ale i o laur zwycięzcy. Obaj niczym lwy bronili swojej zdobyczy, próbując siłą przeciągnąć ją na swoją stronę. Najbardziej było mi żal samego klienta. Najpierw zdezorientowany, potem wyraźnie przerażony, zasłaniając się teczką próbował bronić się przed popychaniem i szarpaniem za koszulę. W końcu - gorąco i żywiołowo dopingowany przez gęstniejącą z minuty na minutę publiczność - zdołał wyrwać się i uciec. Obaj naganiacze jeszcze przez kilka minut zawzięcie się spierali.
Nie mniejszych emocji dostarcza jazda autobusem. Banglijski autobus jest lepszy niż roller coaster. Kierowca traktuje drogę jak tor wyścigowy, a swoją pracę - jak okazję do efektownych popisów. Jak w amoku, z włączonym klaksonem, gna przed siebie na złamanie karku. Z niedowierzaniem patrzyłam, jak z obłąkańczym uśmiechem i nie skrywaną satysfakcją wymija slalomem inne pojazdy. Często nie zatrzymuje rozpędzonego autobusu i tylko lekko zwalnia, skazując pasażerów na wskakiwanie i wyskakiwanie w biegu. Kierowcy zawsze sekunduje konduktor, który oprócz sprzedawania biletów, ma za zadanie wspomagać klakson - stoi w otwartych drzwiach pędzącego autobusu, krzyczy i pogwizduje na idących poboczem ludzi albo łomocze w karoserię kijem lub dłonią. Jeśli to nie pomaga, spycha nogą z jezdni pieszych oraz wlokące się wózki i riksze. Kiedy konduktorowi znudzi się taka robota, zaczyna popisywać się wspinaniem na dach. W statystykach dotyczących kraks drogowych Bangladesz zajmuje pierwsze miejsce.
Gdyby istniały statystyki stopnia otwartości i komunikatywności obywateli, Bangladesz z pewnością znalazłby się w czołówce. Banglijczycy to ludzie ciekawi świata i zupełnie pozbawieni zahamowań w kontaktach z innymi. Obiektem i ofiarą ich ciekawości stanie się każdy, kto przekroczy granice Bangladeszu. W sprzyjających warunkach (np. podczas jazdy autobusem) bez skrępowania potrafią wpatrywać się w przybysza z zagranicy nieprzerwanie przez wiele godzin. W Bangladeszu bardzo łatwo zostać gwiazdą. Każde zdarzenie z udziałem turystów obserwują gromady gapiów. Kiedy pewnego razu wdaliśmy się w targi z rikszarzem, w ciągu kilku minut zatrzymało się koło nas tyle samochodów, riksz i rowerów, że na drodze powstał ogromny zator. Banglijczycy korzystają z każdej okazji, żeby zagaić rozmowę. Pytają o imię, nazwisko, wiek, status cywilny, rodziców, rodzeństwo, dzieci, zawód, zarobki, itp. Pewien Banglijczyk zapytał mnie kiedyś, kto w polskim parlamencie ma przewagę: hinduiści czy muzułmanie?
Szczególną słabość przejawiają względem turystów ze sprzętem fotograficznym. Nigdzie na świecie nie spotkałam ludzi, którzy z taką przyjemnością pozowaliby do zdjęć. Nasza jednodniowa wizyta w małym miasteczku Teknaf na południowym krańcu Bangladeszu zakończyła się zużyciem kilkunastu rolek filmu. Ledwie zdążyliśmy wysiąść z autobusu, kiedy podszedł do nas jakiś mężczyzna. - Islam Babul, nauczyciel w miejscowej Primary School - przedstawił się. Zaproponował, że oprowadzi nas po miasteczku. W zamian oczekiwał napiwku. Nie mamy pieniędzy? Nic nie szkodzi. Zadowoli się trzydziestoma taka (trochę więcej niż pół dolara), a najcenniejszą zapłatą będzie dla niego nasze towarzystwo. Pierwszym punktem programu była szkoła. Pan Babul wprowadził nas do ubożuchnej klasy, w której właśnie trwała lekcja. Nasze niespodziewane pojawienie się spowodowało wielkie poruszenie - wszystkie dzieci koniecznie chciały zostać sfotografowane: w ławkach i przed szkołą, w grupach i pojedynczo. Potem była wizyta w domu miejscowego bogacza, który posadził nas na poduszkach i poczęstował liśćmi betelu (rodzaj używki do żucia). Przedstawił po kolei wszystkich członków rodziny, a na koniec pokazał skarb, którego zazdrościło mu całe Teknaf: telewizor. Sesja fotograficzna u bogacza trwała godzinę. Pod koniec dnia (towarzyszyło nam już pół miasteczka), trafiliśmy na targ rybny. Musieliśmy sfotografować cały osprzęt rybacki i wszystkie gatunki ryb, po kolei podnoszone przez rybaków za ogony. Niezwykle wzruszający i ujmujący był zapał, gorliwość i duma, z jaką mieszkańcy Teknaf prezentowali nam swój skromny dobytek. - Bangladesh is beautiful! - wyznał mi kiedyś młody chłopak, zamaszystym gestem wskazując mętne wody rzeki zlewające się gdzieś na horyzoncie z ołowianym, monsunowym niebem. Banglijczycy kochają swój kraj, a niedostatek i czający się nieustannie cień katastrofy nie przeszkadzają im przyjaźnić się z życiem. Rabindranath Tagore, bengalski pisarz i filozof, noblista z 1913 r., napisał kiedyś wiersz, który po latach stal się hymnem narodowym Bangladeszu. Zaczyna się od słów: "Mój złoty Bengalu, kocham cię."
Bagerhat - wspaniałe XV-wieczne meczety z czerwonej omszałej cegły ukryte w zielonej scenerii tropikalnego lasu.
Dhaka - jak we wszystkich azjatyckich metropoliach współistnieją tu obok siebie dwa światy: drogie hotele, restauracje, sklepy, banki i ambasady w dzielnicach Gulshan, Baridhara i Banani oraz biedne, straszliwie zatłoczone i sparaliżowane monstrualnymi korkami Old City z zabytkowymi meczetami, fortem Lalbagh, XIX-wiecznym Różowym Pałacem Ahsan Manzil. Warto pospacerować po Shankharia Bazar (zwanej też Hindu Street) - malowniczej hinduskiej uliczce muzułmańskiej Dhaki, przepłynąć się łodzią po rzece Buriganga i zafundować sobie kurs jedną z 400 tysięcy pstrokatych przypominających miniaturki wozów cyrkowych riksz. Koniecznie trzeba udać się na Bangsal Road (znaną jako Bicycle Street) - to jedyne w swoim rodzaju centrum rickshaw art. (sztuki rikszarskiej), gdzie artyści-rzemieślnicy produkują ozdoby na riksze, z których słynie Dhaka: cukierkowe portrety popularnych polityków i gwiazd filmowych, skrzydlate konie, tygrysy, węże i pawie, girlandy sztucznych kwiatów, brokatowe aplikacje, kolorowe kokardy, frędzle i pompony.
Cox's Bazaar - popularna miejscowość wypoczynkowa nad Zatoką Bengalską ze 120-kilometrową plażą; XIX-wieczny klasztor buddyjski Aggameda Khyang.
Teknaf - niewielkie miasteczko nad Zatoką Bengalską z przepiękną plażą (od centrum ok. 5 km); w okolicy zielone ryżowiska, palmowe gaje, wioski rybackie z bambusowymi chatkami krytymi strzechą z liści palmowych i gościnni, otwarci ludzie, którzy chętnie pokażą nam, jak żyją.
Sylhet - "herbaciane ogrody" Bangladeszu.
Park Narodowy Sundarbans - największe na świecie, silnie zabagnione, pierwotne lasy namorzynowe, ostoja tygrysa bengalskiego, krokodyli i niezliczonych gatunków ptaków.
Chittagong Hill Tracks - wyżynne, porośnięte dżunglą tereny zamieszkałe przez buddyjskie (w większości) plemiona pochodzenia sino-tybetańskiego.
Waluta - taka, 1 dolar = ok. 66 taka.
Klimat - zwrotnikowy wilgotny, monsunowy. Pora deszczowa trwa od kwietnia do października; latem i jesienią częste powodzie i cyklony.
Ludność - Banglijczycy stanowią 98 proc. mieszkańców, pozostali to Biharczycy - muzułmanie przesiedleni z indyjskiego stanu Bihar po rozpadzie Indii w 1947 r. Ponad połowa ludności to analfabeci, przeciętna długość życia - 51 lat (jeden z najniższych wskaźników na świecie). Ponad 80 proc. mieszka na wsi.
Religia - islam wyznaje blisko 90 proc. mieszkańców, pozostałe 10 proc. to głównie hindusi.
Kuchnia - nie należy do wyrafinowanych. Je się sporo mięsa, a im bliżej morza, tym więcej ryb i krewetek. Najpopularniejszą potrawą jest dal - czyli gęsta zupa z soczewicy, którą podaje się z ryżem lub zbożowymi podpłomykami. Pełny posiłek w taniej jadłodajni (z dokładkami i herbatą) 5-7 taka, czyli ok. 40 gr.
Obowiązkowo trzeba się targować.
Bangladesz jest krajem muzułmańskim - w towarzystwie miejscowych można jeść tylko prawą ręką.
Niewskazane są szorty i odkryte ramiona.
Warto zabrać świeczki i latarkę (ciągle wysiada prąd) oraz moskitierę.
http://www.virtualbangladesh.com
http://www.lonelyplanet.com/worldguide/destinations/asia/bangladesh