W Energylandii można najeść się strachu, ale nie przez atrakcje. "Hitem" lody za 16 zł

Znacie ten mem: "Ale mam plan. Jaki? K... sprytny"? Takim tokiem rozumowania zaplanowałem wyjazd do Energylandii we wrześniu w dzień roboczy, gdy dzieci chodzą do szkoły, a dorośli nie biorą tak często urlopów. Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę, bo kolejek praktycznie nie było, a żadna atrakcja nie była mi straszna. Jednak jest coś, co sprawiło, że włos zjeżył mi się na głowie.

Budowę Energylandii obserwowałem w internecie z zapartym tchem już jako gimnazjalista. Jednakże moja noga stanęła w największym parku rozrywki w Polsce dopiero dziesięć lat później. Specjalnie zaplanowałem wycieczkę po sezonie, żeby nie tracić czasu w ogromnych kolejkach do atrakcji, które w wakacje są tam na porządku dziennym.

Bawiłem się znakomicie, a żadna atrakcja mnie "nie pokonała". Nawet kolejka górska Zadra, która jest jedną z najszybszych (121 km/h) i najbardziej stromą (90°) tego typu atrakcją na świecie. Pomimo tego przyszedł taki moment podczas pobytu, kiedy musiałem złapać się za głowę z przerażenia. Było to w momencie, kiedy zobaczyłem ceny w punktach gastronomicznych.

W Energylandii można najeść się strachu. Ale nie przez atrakcje

Po około dwóch godzinach szaleństwa zrobiłem się głodny i postanowiłem coś zjeść. Moją uwagę przykuł lokal z hot-dogami i kebabem. Pomyślałem sobie: "szybka przekąska" i dalej w drogę. Jednak zauważyłem też panujące w tym miejscu pustki. Po chwili zdałem sobie sprawę, dlaczego tak jest – ceny są po prostu przerażające!

Za najzwyklejszego hot-doga, do którego można dobrać "bezpłatne dodatki" takie jak keczup czy rukola, trzeba zapłacić aż 24 zł. Jednak w jeszcze większym szoku byłem, gdy dowiedziałem się, jaka jest cena popularnych napojów gazowanych. W Energylandii półlitrowa butelka kosztuje aż 14 złotych (!).

Do parku rozrywki można wziąć swoje jedzenie i picie, co jest dużą przewagą w przeciwieństwie do imprez, takich jak Open’er, ale szalejąc przez cały dzień na rozmaitych atrakcjach, człowiek szybko robi się spragniony i głodny. Swój napój wypiłem już po godzinie pobytu, więc zostałem zmuszono kupić najdroższą colę w swoim życiu.

Jednak największym "hitem" była dla mnie cena popularnych lodów na patyku. Po sporym wydatku na małą przekąskę nawet nie miałem ochoty już wchodzić do rozmaitych sklepików, ale wychodząc z parku, nie da się ich pominąć. Wtedy usłyszałem rozmowę dwóch chłopaków, którzy ekscytowali się cenami lodów Magnum, za które w Energylandii trzeba zapłacić aż 16 złotych. Nie zdecydowali się na zakup, ale byli bardzo rozbawieni.

Wszędzie jest drogo, ale to żadne wytłumaczenie

Spodziewałem się, że ceny będą wysokie, ale nie, że aż tak. W przeciwieństwie do wspomnianego Open’era, który wśród niektórych uchodzi za zabawę dla bananowej młodzieży, Energylandia to park rozrywki dla całej rodziny, a koszt biletu wstępu jest (moim zdaniem) adekwatny do oferty. Jednak w przypadku cen w punktach gastronomicznych właściciele obiektu chyba chcą po prostu odstraszyć swoich klientów i zachęcić do zaopatrywania się w wielkie butelki przed pobytem w parku.

Zauważyłem także, że w Energylandii jest dużo turystów zagranicznych, nawet z całego świata, dla których te ceny zapewne nie są zaskakujące, a może nawet niższe niż w Europie Zachodniej. Mimo wszystko uważam, że jest to czysty wyzysk. Przeczytałem, że właściciele parku chcą, żeby w 2024 roku park odwiedziły cztery miliony osób. Z takimi cenami za jedzenie śmiem wątpić w to, że tak się stanie. 

Przed publikacją tego artykułu poprosiliśmy o komentarz przedstawicieli Energylandii. Nie otrzymaliśmy jednak jeszcze żadnej odpowiedzi.

Więcej o: