Do tragedii doszło w 2018 roku, jednak sytuacja wciąż pozostaje żywa w pamięci pasażerów. W kwietniu samolot linii Southwest Airlines wyleciał z Nowego Jorku do Dallas ze 149 osobami na pokładzie. Jednak ze względu na nieprzewidzianą serię zdarzeń piloci musieli awaryjnie lądować w Filadelfii.
W pewnym momencie lotu doszło do wybuchu silnika, którego odłamki rozbiły szybę i uszkodziły kadłub. Maski tlenowe wypadły z paneli nad głowami, a uszy podróżnych zaczęły boleśnie pękać. Piloci byli zmuszeni do rozpoczęcia awaryjnego lądowania. Jak donosił serwis cbsnews.com, tego feralnego dnia za sterami znalazła się kapitan Tammie Jo Shults, jedna z pierwszych kobiet-pilotów myśliwców w amerykańskiej armii. To właśnie ona zapanowała nad sytuacją i skierowała maszynę do Filadelfii.
Brakuje nam części samolotu, więc będziemy musieli trochę zwolnić. Czy lekarz mógłby spotkać się z nami również na pasie startowym? Mamy rannych pasażerów
- mówiła Shults, kontaktując się z kontrolerami ruchu lotniczego.
Na pokładzie zginęła jedna pasażerka - Jennifer Riordan, która została częściowo wyssana przez rozbitą szybę. Pomimo starań medyków kobiety nie udało się uratować. W szpitalu stwierdzono zgon. Na pokładzie obrażenia poniosło siedmiu innych podróżnych.
Tammie Jo Shults podzieliła się szczegółami zdarzenia w książce pt. "Nerves of Steel" ("Nerwy ze Stali"). W 2019 roku w rozmowie z magazynem "Elle" wyznała, że tego dnia zamieniła się zmianami z mężem. W trakcie zdarzenia poczuła przypływ adrenaliny, który pomógł jej w zachowaniu spokoju i szybkim myśleniu. Dodała, że po incydencie spotkała się z dużym seksizmem. Ludzie mówili, że nie odniosła sukcesu, bo "ktoś zginął w samolocie".
"Wylądowałam bezpiecznie i nie muszę się już nad tym rozwodzić. Ja to zrobiłam. Ludzie potrafią wyciągnąć fakty i sami je ocenić. Niech połączą kropki" - powiedziała. Więcej informacji na temat aktualnych wydarzeń znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl.