Tak wyglądają wakacje z psem w Polsce. Nie trzeba jechać na Hel, żeby trafić do piekła

Jak wielu Polaków w tym roku pojechałam na urlop ze swoimi psami - do domku nad malowniczym jeziorem w Lubuskiem. Byłoby niemal idyllicznie gdyby nie to, że już na sam koniec wizyty, na dzień przed odjazdem, w sobotni poranek jeden z futrzaków się nam pochorował. Potrzebna była pilna wizyta u weterynarza, a znalezienie gabinetu, który by nas przyjął, to była misja (niemal) niemożliwa.

Prawie cztery godziny jeżdżenia od miejscowości do miejscowości, obdzwanianie już z samochodu ze słabnącym psem na kolanach nielicznych otwartych w sobotę gabinetów weterynaryjnych (ale w większości przypadków tylko do 13) w czterech pobliskich miastach i potężny łut szczęścia - tyle było potrzeba, żeby we wrześniowy weekend w południe znaleźć w jednym z miast obok Zielonej Góry weterynarkę, która zgodziła się nas przyjąć na wizytę w awaryjnej sytuacji. Urlop z pieskiem w Polsce to nie przelewki, bo w nagłych przypadkach dostęp do pomocy weterynarza może być dobrem naprawdę luksusowym i reglamentowanym. Nie chodzi nawet o pieniądze, tylko o to, żeby ktoś słabnące zwierzę po prostu przyjął i zbadał.

Zobacz wideo Dlaczego psy poruszają łapkami przez sen? Na to i na inne pytania odpowiada Bronek [Pracownia Bronka]

Pies a sprawa polska

Polska to kraj psiarzy. Te czworonogi mieszkają w mniej więcej połowie polskich gospodarstw domowych, co więcej - łatwiej ponoć już znaleźć u nas rodzinę z psem niż z dziećmi. Statystyki mówią też, że w Unii Europejskiej więcej psów na jednego mieszkańca przypada już tylko w Portugalii i Rumunii. Problem polega na tym, że choć tak je lubimy, to nie umiemy (a może jeszcze nie możemy) dobrze o nie zadbać. 

 - Polska jest jednym z krajów, gdzie jest najwięcej zwierząt w całej Europie. Mamy około siedmiu mln psów i ok. sześciu mln kotów oraz milion małych domowych zwierząt, jak króliki, chomiki czy świnki morskie. Niestety, nie dbamy o swoje zwierzęta tak jak mieszkańcy innych krajów. Np. w Niemczech 90 proc. zwierząt jest karmionych specjalnymi karmami, a w Polsce tylko ok. 30 proc. - stwierdził w 2021 roku w rozmowie z "Wyborczą" Wojciech Kamiński, dyrektor zarządzający siecią sklepów zoologicznych Maxi Zoo Polska. Jeśli w kwestii żywienia mamy jeszcze dużo do zrobienia, to w sprawie opieki medycznej nad zwierzakami potrzeba chyba rewolucji.  

Zwierzęta nie chorują w weekendy? 

Stacjonowaliśmy w typowo letniskowej miejscowości, w której większość infrastruktury jest nastawiona na turystykę. Około 10.30 okazało się, że nasz 10-letni kundelek, który jeszcze wieczorem radośnie biegał z piłką w pysku i ganiał za patykiem, wymiotuje już nawet wodą, którą dosłownie przed chwilą wypił. Pierwsza reakcja to oczywiście jazda do najbliższego miasta - w tym wypadku to był oddalony o około 10 km Świebodzin. Google podpowiedziało, że czynne są tam dwa gabinety, ale tylko do 13. Naiwnie więc liczyłam, że pomoc uda się znaleźć szybciej niż później. No i się pomyliłam. 

Jak się przekonaliśmy, to bardzo uprzejme ze strony mojego psiego pacjenta, że postanowił się rozchorować w sobotę późnym porankiem, bo mieliśmy szansę znaleźć jeszcze jakiś otwarty gabinet weterynaryjny w okolicy. Jeszcze nie wiedzieliśmy, jak bardzo igramy z czasem. 

W pierwszej z lecznic wyjątkowo nieuprzejma (by nie powiedzieć: wredna) lekarka nawet nie dała powiedzieć, co się ze zwierzakiem dzieje. Oznajmiła, że przyjmuje tylko na zapisy, ma pełną poczekalnię i na słaniającego się psa nawet nie spojrzała. Rzuciła na odczepne, żeby pójść do innych weterynarzy w mieście, których nazwiska osobom przejezdnym nic przecież nie mówią. Ale od czego jest internet. Nastąpiła relokacja do drugiego lekarza. Gabinet teoretycznie powinien być otwarty, ale pan weterynarz był na szkoleniu akurat i wywiesił kartkę, że przeprasza, ale go nie ma. No to grzejemy do miasta wojewódzkiego - w Zielonej Górze weterynarzy jest więcej, statystycznie więc szanse na powodzenie są większe. Z tym że dalsza jazda oznacza uciekający czas i nieubłaganie zbliżającą się 13. A to w soboty godzina graniczna, zdecydowana większość lecznic później już nie działa. 

W trzy osoby więc zaczęliśmy już w drodze obdzwaniać gabinety - najbezpieczniej było zacząć od tego, który działał tego dnia najdłużej, bo do 15. Po kilku minutach próbowania w końcu odebrała pani z recepcji, zreferowała nawet naszą sprawę lekarzowi. I tutaj pan doktor oznajmił: on ma pełną poczekalnię umówionych wizyt i trzy nagłe wypadki. Nie pomogły argumenty, że to też nagły wypadek. Mamy sobie jechać do Gorzowa Wielkopolskiego. Z samej Zielonej Góry autem to godzina i kwadrans jazdy - a my ciągle dojeżdżamy do miasta z innej strony. No, może pies wytrzyma, przykro nam, nic nie zrobimy.

Godzina jest już 12 z minutami, my jesteśmy w drodze do tej Zielonej Góry i mamy jeszcze pół godziny do celu. W kolejnej lecznicy telefon odbiera automat i informuje, że dziś to tylko zapisani pacjenci, a zapisywać można od poniedziałku. Teoretycznie jest w mieście całodobowa lecznica. Jak już się później dowiedziałam, prowadzi ją dość wiekowy weterynarz starej daty z żelaznym zestawem leków w przypadkach takich jak nasz. Coś albo zadziała, albo nie. Już w opiniach na Google przeczytałam, że pan doktor jako jedyny w całym województwie odbiera o każdej porze doby. Nie tym razem - głucho, cisza. Może zajmował się jakimś pacjentem. W ciemno nie pojedziemy, bo też już doczytałam, że zdarza mu się nie przyjąć, nawet jak ktoś już stoi pod drzwiami. Nie będziemy przecież ryzykować jeszcze bardziej. 

Na tym etapie do akcji już włączyliśmy rodzinę z Zielonej Góry - też wydzwaniali lekarzy na marne. Kolejnych kilka lecznic z Zielonej (jeszcze czynnych) na telefony nie odpowiadało. Oddzwoniła jedna (!) bardzo miła pani, która uczciwie powiedziała, że jak zdążymy przed 13, to przyjmie, ale musimy zdążyć (było to coraz bardziej wątpliwe), plus jeśli potrzebna byłaby operacja, żeby wyjąć coś z brzucha, to ona nie ma chirurga i najlepiej to byłoby pojechać do Wrocławia (ponad 2,5 godz. jazdy autem z Zielonej Góry), bo tam jest najbliższy dyżur całodobowy w klinice, do której można wejść z ulicy bez wizyty. Ewentualnie ten Gorzów albo Poznań (1 godz. 36 min. jazdy autem). Gdyby mój pies krwawił, to by nie dożył.

W międzyczasie współpasażer zaczął kwerendę internetowo-telefoniczną w pobliskich mniejszych miejscowościach. W jednej wszystko w sobotę było zamknięte, w drugiej nieliczne placówki działały też ledwie do 13. Ale dzwonimy i na ogół odpowiada nam cisza. Już powoli szykujemy się na kolejne dwie godziny w aucie. Nagle oddzwoniła do nas młoda lekarka z Nowej Soli. Wysłuchała, w czym rzecz i zgodziła się przyjąć już po godzinach oficjalnego otwarcia (bo do 13) i wyznaczyła spotkanie na 13.20. Trudno opisać ulgę, którą się odczuwa w takiej sytuacji.  

Oficjalnie mam ochotę więc weterynarkę z Nowej Soli ozłocić. Profesjonalnie i rzeczowo zebrała wywiad, dokładnie psa zbadała, dała kroplówkę i odpowiednie zastrzyki. Ba, przepisała tabletki na następnych kilka dni, wszystko elegancko rozpisała i wydrukowała, a tabletki wręczyła w podpisanych dokładnie kopertkach. Wisienką na torcie okazało się, że miała też na składzie tabletki na wymioty (Cerenia), których nie zdążyliśmy kupić przed wyjazdem u swojego lekarza. A to jak się okazało nie było to takie łatwe w tej okolicy. Już tłumaczę.

Pies na wakacjach i choroba lokomocyjna

Nie każdy pies dobrze znosi jazdę samochodem i tak się składa, że na moje trzy bestie jedna z nich panikuje w aucie gorzej niż przy noworocznych fajerwerkach - haftuje treściami żołądkowymi dalej niż widzi, przez co dla zasady unikamy motoryzacyjnych wycieczek. Nie wszędzie da się z trzema psami dojechać pociągiem, więc czasem trzeba do samochodu z nimi wsiąść. Jak można zatem pieskowi z chorobą lokomocyjną pomóc (poza aplikowaniem leków ziołowych na uspokojenie), kiedy aviomarin nie działa? Może zwierzę dostać magiczny wręcz zastrzyk, dzięki któremu nie wymiotuje w aucie - takiej usługi zaznałam w dwóch różnych gabinetach w stolicy. 

Figa ma chorobę lokomocyjną /Figa ma chorobę lokomocyjną / Archiwum prywatne

Na okoliczność powrotu dostaliśmy przykazanie, żeby dokupić później tabletki z tą samą substancją w dowolnym gabinecie. O ile w Warszawie to nie był w zeszłym roku kłopot, to w tym roku nie udało się nam ich zorganizować przed powrotem z urlopu. Pomyśleliśmy, że poszukamy w takim razie w Zielonej Górze, a później Świebodzinie. Na kilka sprawdzonych telefonicznie gabinetów w jednej placówce mieli tylko zastrzyki, a tych sprzedać nie mogli (a nie mogliśmy z uroczej miejscowości letniskowej z pieskiem przyjechać na zastrzyk, bo po pierwsze - w niedzielę nieczynne, po drugie, psina wyplułaby żołądek przed dojazdem do gabinetu). Reszta leku nie miała chyba wcale. Niemiła pani w Świebodzinie powiedziała np., że takie tabletki nie istnieją. I jak tu wierzyć w autorytet lekarza? Tym bardziej zatem wypada mi docenić lekarkę z Nowej Soli za empatię, profesjonalizm i doskonałe przygotowanie. 

Asertywne odmawianie czy odmowa udzielenia pomocy? 

Zajrzałam do Kodeksu Etyki Lekarza Weterynarii dostępnego na stronie Krajowej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej. Nie wydaje mi się, żeby komunikat "pani pojedzie do Gorzowa" naprawdę spełniał wymogi zapisu "Lekarz weterynarii, który nie może podjąć się leczenia lub musi odstąpić od leczenia chorego zwierzęcia, powinien wskazać właścicielowi lub opiekunowi zwierzęcia możliwości uzyskania pomocy u innego lekarza weterynarii". Nieszczególnie też moim zdaniem wpisuje się w zalecenia z tego samego kodeksu: "Lekarz weterynarii powinien wpływać na zapewnienie zwierzętom dobrostanu" i "Lekarz weterynarii przeciwstawia się niewłaściwym zachowaniom wobec zwierząt i korzysta z uprawnień przysługujących mu w tym zakresie".

Podobnie mówi zapis ustawy z dnia 18 grudnia 2003 r. o zakładach leczniczych dla zwierząt: "W przypadku braku możliwości świadczenia usługi weterynaryjnej zakład leczniczy dla zwierząt jest obowiązany do udzielenia posiadaczowi zwierzęcia informacji o możliwości uzyskania takiej usługi weterynaryjnej w innych zakładach leczniczych dla zwierząt". W tamtą sobotę tak naprawdę prawie nikt nie powiedział, u kogo pomoc znajdziemy. Jeśli padły nazwiska czy nazwy, to dla człowieka spoza regionu obce, a poza tym - nie zgadniecie - w soboty placówki były nieczynne. Nie wiem też, czy może np. przy lokalnym schronisku nie funkcjonuje przypadkiem lecznica, do której można się zgłosić z taką awaryjną sprawą. Ale nawet lokalni psiarze z Zielonej Góry nie wiedzieli nic na ten temat.

W ustawie z 2003 roku znajduje się także art. 24. 1.: "Rozkład godzin pracy zakładów leczniczych dla zwierząt uwzględnia potrzeby ludności". No i coś się tu nie zgadza, jeśli znalezienie czynnej lecznicy skłonnej przyjąć pacjenta to wyprawa na kilka godzin i kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset km jazdy. Osobna sprawa, że tak nie bardzo wiadomo, jak można uznać, że dane godziny otwarcia kliniki są wystarczające, a skoro nikt nie odbiera w lecznicy telefonu, to weterynarz się raczej nie dowie, że potrzebna jest jego interwencja. Doczytałam też, że "Właściwa terytorialnie okręgowa rada lekarsko-weterynaryjna w razie potrzeby ustala rozkład godzin pracy zakładów leczniczych dla zwierząt na danym terenie, uwzględniając dostępność usług weterynaryjnych w porze nocnej, w święta i w dni wolne od pracy". Oczywiście się nie znam, ale podejrzewam, że jednak konieczność odbycia dwugodzinnej podróży z cierpiącym zwierzakiem nie "uwzględnia potrzeby ludności". 

Pamiętam oczywiście wstrząsający reportaż Anny Kiedrzynek "Co piąty weterynarz myślał o samobójstwie", rozumiem, jak trudna, obciążająca i wymagająca to praca.  Ale co mają zrobić ludzie, którzy bezskutecznie szukają pomocy i muszą patrzeć na cierpienie zwierzaka, któremu sami nie potrafią ulżyć? W stresie nie jest najłatwiej szukać informacji, a naprawdę nie da się przewidzieć wszystkich sytuacji kryzysowych. 

Piesek na plaży. Nie dajcie sobie wciskać kitu

Przy okazji tegorocznego urlopu otarłam się o kolejną kontrowersyjną sprawę. Odwieczne pytanie: czy z psem można wchodzić na publiczną plażę? Pewien starszy facet postanowił mnie skarcić za to, że moje zapięte na smyczy kundelki stały na brzegu jeziora w wodzie w upał straszny, a regulamin zabrania kąpania psów i innych zwierząt. Rzecz niesamowita, ale łabędzie, kaczki i łyski nieszczególnie się tym jednocześnie przejmowały i nikt im nie tłumaczył, że nie mogą się tam kąpać. 

Mało sympatycznie wytykał mi zatem stróż rzekomego porządku polityczne afiliacje ("Jest pani z PiS-u i wszystko pani może", "Chamstwo!" etc.), ale akurat facetowi ze spuszczonym ze smyczy owczarkiem niemieckim, który radośnie się pluskał w wodzie kawałek dalej, uwagi nawet nie zwrócił. Dodajmy, że do sytuacji doszło już nawet po sezonie wakacyjnym - ratownicy (i linki wyznaczające teren strzeżonego kąpieliska) zniknęli z plaży tydzień wcześniej. A pieski im zupełnie nie przeszkadzały.

Bardzo żałuję, że z oburzenia napaścią słowną zapomniałam panu uświadomić, że gmina nie ma uprawnień do tego, by zakazać wstępu z psem na publiczną plażę, bo godzi to w podstawowe wolności obywatelskie - a "zwłaszcza w swobodę poruszania się i przebywania w miejscach publicznych". Tego jednak nie wiedzą często osoby piszące regulaminy korzystania z przestrzeni publicznego użytku. Rzecznik praw obywatelskich często interweniuje w takich sprawach: w tym roku informował na swojej stronie np. o przypadku z Ustronia Morskiego, gdzie zakaz wstępu tłumaczono wymogami przepisów o utrzymaniu czystości i porządku. Sęk w tym, że te zezwalają gminom ustanowienie regulaminu umożliwiającego wspólne korzystanie z przestrzeni publicznych takich jak plaże i parki, ale nie dają podstawy do tego, by wstępu komukolwiek całkowicie zakazać. W przypadku opiekunów zwierząt można zatem ustalić, że psy na plaży muszą być pod kontrolą opiekuna i mogą wchodzić np. tylko na smyczy czy ewentualnie z kagańcem.

Poza tym oczywiście należy po psie sprzątać, nie zakopywać niczego w piasku i zdecydowanie nie można zwierząt w naturalnych zbiornikach wodnych myć szamponami (ludzi zresztą też nie). Kiedy więc ktoś będzie was drodzy psiarze chciał przegonić z publicznej plaży, znajcie swoje prawa. Reszta to oczywiście kwestia zdrowego rozsądku i kultury osobistej. 

Z psem na wakacje? 

Z przykrością przychodzi mi szkalować rodzinne okolice, ale wiecie państwo - ja ze swoimi pieskami wróciłam do Warszawy, gdzie mam dostęp do kilku całodobowych klinik weterynaryjnych. A mieszkańcy Zielonej Góry, Świebodzina i okolic mają pod tym względem jakby przechlapane. 

Uczciwie podkreślmy, że pojezierze lubuskie jest nader malownicze, jezioro Niesłysz słynie z niesłychanie czystej wody i pięknych lasów naokoło. Można w okolicy wynająć sobie domek lub apartament, a do tego rower wodny i inne wodne sprzęty, jezioro nadaje się też do żeglowania na małych jachcikach. Spędziłam w dzieciństwie wiele wspaniałych tygodni w tej okolicy i jako już starzejący się millenials wracam tu z ogromną przyjemnością. 

Widok z wieży w ŁagowieWidok z wieży w Łagowie Archiwum prywatne

Zmotoryzowani mogą korzystać też np. z uroków Łagowa, które poza dwoma urokliwymi jeziorami ma do zaoferowania m.in. joannicki zamek i park krajobrazowy, a także program kulturalny w postaci tradycji festiwali filmowych. Można też podskoczyć do Świebodzina, żeby obejrzeć figurę największego Jezusa świata, albo oddać się studiowaniu uroków poniemieckiej architektury w klimatycznych miejscowościach rozsianych po województwie. Są w rejonie malownicze skanseny, bunkry i nietoperze, widokowo zachwycające trasy rowerowe i naprawdę mnóstwo pięknej zieleni. Nie zapominajmy także o Zielonej Górze i wrześniowym winobraniu, podczas którego można na deptaku degustować wina z lokalnych winnic (niektóre są naprawdę wyśmienite i nie bez powodu wygrywają medale na winiarskich konkursach). Ogólnie polecam, ale raczej nie na wizyty z pieskami. Chyba że je przekonacie, żeby nie chorowały po godzinach zamknięcia gabinetów weterynaryjnych i w weekendy.

Więcej o: