Z pierwszej podróży do Ladakhu, dawnego buddyjskiego królestwa w zachodnich Himalajach (dziś w granicach indyjskiego stanu Dżammu i Kaszmir), wróciłam przekonana, że znalazłam moją prywatną Shangri La. Ladakh, zwany często Małym Tybetem, zawładnął moim sercem do tego stopnia, że podczas kolejnych podróży w Himalaje nigdy nie miałam czasu na Mount Everest.
Pierwsze połączenia lotnicze z Leh, stolicą Ladakhu, uruchomiono w 1979 r. Latem (między czerwcem a wrześniem), kiedy w górach stopnieje śnieg, można dotrzeć do Ladakhu lądem, wybierając jedną z dwóch możliwych dróg. Pierwsza wiedzie do Leh ze Śrinagaru, stolicy Kaszmiru (ostatnio z powodu konfliktu w Kaszmirze jest rzadko uczęszczana). Można też wyruszyć z górskiego kurortu Manali - to jedna z najpiękniejszych i najtrudniejszych dróg świata. Pokonanie 485 km, które dzielą Manali od Leh, zajmuje dwa dni. Zdarza się, że drogę wyżłobioną w urwistych zboczach rozmyje deszcz lub topniejący lodowiec albo zatarasuje błotno-kamienna lawina. Podczas tej podróży może zdarzyć się wszystko. Pewnego razu musiałam przeprawić się z pomocą liny przez rwący, lodowcowy potok (ci, którzy w porę tego nie zrobili, musieli czekać trzy dni na naprawę drogi). Innym razem obserwowałam przegrupowanie wojsk indyjskich - setki wolno toczących się ciężarówek sparaliżowały ruch na wiele godzin. Złapanych gum i innych awarii nawet nie liczę. Po drodze autobus wspina się na cztery przełęcze, z których ostatnia - Taglang La (la to po ladakijsku przełęcz) - ma 5328 m. Na takiej wysokości, przy braku aklimatyzacji, długie godziny spędza się w odrętwieniu, a choroba wysokościowa czyni zupełnie obojętnym na bajkowe widoki za oknem. Mimo to zawsze wybieram autobus, który nad samolotem ma m.in. tę przewagę, że pozwala patrzeć, jak pejzaż, klimat i rysy ludzkich twarzy zmieniają się płynnie i powoli. Na górskiej drodze każdy kilometr zdaje się rozciągać i wydłużać, a podróż - nie mieć końca. Kiedy wreszcie z przełęczy Taglang zjeżdżamy 2000 m w dół w dolinę Indusu, czuję się tak, jakbym przejechała pół świata. W jednym z odgałęzień doliny, na wysokości 3505 m, leży stolica Ladakhu - Leh.
Przez wiele stuleci Leh było ważnym ośrodkiem na pielgrzymim i kupieckim szlaku z Indii do Tybetu, Chin i Azji Środkowej. Kiedy z Jedwabnego Szlaku zniknęły karawany kupców, a granice zostały zamknięte, region zaczął podupadać i wtedy stało się jasne, że jedynym dlań ratunkiem jest turystyka. Jednak ze względu na ostre zatargi graniczne z Chinami i Pakistanem władze Indii zdecydowały się na otwarcie Ladakhu dopiero w połowie lat 70. Przez większą część roku, kiedy drogi w Himalajach są zasypane śniegiem, Leh żyje własnym, niespiesznym rytmem. Na kilka letnich miesięcy z sennego miasteczka przeistacza się w gwarne centrum turystyczne. Spalone słońcem twarze, spłowiałe plecaki, trekkingowy ekwipunek rozłożony na werandach hoteli, suszące się w słońcu namioty, opowieści ze szlaku nad szklaneczkami indyjskiej herbaty nadają miastu ów nieuchwytny, magiczny koloryt dobrze znany wszystkim entuzjastom gór.
25-tysięczna populacja Leh składa się przede wszystkim z buddystów, ale nie brak i przedstawicieli innych wyznań. W centrum miasta stoi XVII-wieczny meczet - pamiątka po przymierzu, które królestwo Ladakhu zawarło z muzułmańskim Kaszmirem przeciw władcy Tybetu V Dalajlamie. Relacje z muzułmanami nie układają się wzorowo. Na początku lat 90. fala przemocy i terroru, która przetoczyła się przez aspirujący do niepodległości Kaszmir, przepłoszyła turystów, pozbawiając mieszkańców jedynego źródła dochodu. Przedsiębiorczym Kaszmirczykom najbliżej było do Leh, tu więc przenieśli swoje interesy. Rodowici Ladakijczycy podnieśli wrzawę, że przybysze odbierają im klientów. I mieli rację - Kaszmirczycy to urodzeni kupcy. Zanim w ogóle napomkną o dywanach, biżuterii i młynkach modlitewnych, które mają do sprzedania, pokażą nam zdjęcia swoich bliskich, opowiedzą o rodzinnym domu w Kaszmirze i napoją herbatą przyrządzoną na sposób kaszmirski (z cynamonem, rodzynkami i orzechami - pycha!). Mało kto ma wówczas sumienie wyjść ze sklepu z pustymi rękami.
Na wzgórzu w starej części miasta stoi pałac królewski zbudowany w XVI w. przez Soyanga Namgyala. Po zajęciu Leh przez wojska Gulaba Singha (patrz: Mały Tybet i jego historia), król Ladakhu udał się na wygnanie do wsi Stok, kilkanaście kilometrów od stolicy. Rodzina królewska mieszka tam do dziś, zaś starą, zrujnowaną siedzibę kupił i restauruje Archaeological Survey of India. Z pałacu zygzakowata droga prowadzi do gompy (świątyni) Tsemo. Warto się tam wspiąć choćby po to, żeby popatrzeć z góry na miasto. W morzu szarych, płaskich jak stół dachów widać zieloną plamę - to Changspa, peryferyjna dzielnica Leh, gdzie kwateruje większość turystów. W porównaniu z bezdrzewnym, zakurzonym i zgiełkliwym centrum miasta Changspa jest niczym inna planeta. Zieloną oazę przecinają szemrzące strumyki, za kamiennymi murkami ogradzającymi posesje kwitną kwiaty, kuszą drzewa morelowe obsypane owocami. Z Changspy ładny szlak prowadzi do gompy Sankar, w której stoi posąg Awalokiteśwary z tysiącem głów i tysiącem ramion. Awalokiteśwara (w sanskrycie: "Pan spoglądający w dół"), po tybetańsku zwany Czenrezigiem, to jeden z ośmiu wielkich bodhisattwów - figur otaczanych w Tybecie wielką czcią. Powodowany miłosierdziem bodhisattwa poświęca swoją nirwanę i ślubuje odradzać się tak długo, dopóki ostatnia cierpiąca istota nie dostąpi łaski oświecenia. Tysiąc głów i ramion Awalokiteśwary oraz jego miękkie, łagodne rysy symbolizują bezgraniczne współczucie, jakim darzy wszystkie żywe istoty. Kolejnymi inkarnacjami wielkiego Awalokiteśwary są Dalajlamowie.
Buddyzm przeniknął do Tybetu w pierwszej połowie VII w. za króla Srong-bcan-sgam-py, a zakorzenił się dzięki działalności mnicha Padmasambhawy, który założył najstarszą sektę buddyzmu tybetańskiego nyingma - Starą Sektę, zwaną też sektą Czerwonych Czapek. W XI w. wędrowny nauczyciel Ringchen Zangpo polecił wybudować w Ladakhu, Zanskarze i zachodnim Tybecie 108 klasztorów. W odróżnieniu od wcześniejszych pustelni zakładanych przez Padmasambhawę nowe klasztory tętniły życiem, były prężnymi ośrodkami religijnymi, naukowymi, artystycznymi i administracyjnymi. Pod ich wpływem kształtowała się kulturowa i religijna tożsamość Ladakhu. Niektóre z tych klasztorów (Alchi i Lamayuru w dolinie Indusu, Sani w Zanskarze) stoją do dziś. Na przełomie XIV i XV w. uczony mnich Tsongkhapa z północno-wschodniego Tybetu założył nową szkołę gelug , zwaną potocznie Żółtymi Czapkami, która przejęła większość klasztorów w całym Tybecie i do dzisiaj nieprzerwanie dzierży duchowy prymat. Legenda opowiada, że kiedy ten wielki reformator buddyzmu był przyjmowany do klasztoru, przy rozdawaniu szat zakonnych zabrakło dla niego - jako ostatniego w szeregu nowicjuszy - czerwonej czapki, zwyczajowego nakrycia głowy mnicha. Dostał więc pierwszy lepszy kapelusz - przypadkiem był on żółty. Tsongkhapa nigdy już się z nim nie rozstał, a żółć stała się kolorem zreformowanego Kościoła.
Lamajskie klasztory są jedną z największych atrakcji Ladakhu. Znajdziemy je we wszystkich zakątkach doliny Indusu i przy odległych szlakach karawanowych. Uczepione wysokich skał, zawieszone nad urwiskami przypominają fortece. Wszystkich, którzy chcą obejrzeć je z bliska, czeka długa i mozolna wspinaczka. Budynki klasztorne rozmieszczone są amfiteatralnie na kilku poziomach, stosownie do ich rangi i przeznaczenia. Pobielone wapnem pomieszczenia gospodarcze, kuchnia i cele mnichów tworzą fundament klasztornego kompleksu. Wyżej znajdziemy lhakhang - świątynię poświęconą bodhisattwom, założycielom sekt i tulku (inkarnacjom przełożonych klasztoru), w której odprawia się modły. Każdy klasztor ma co najmniej jeden lhakhang . Na samym szczycie wznosi się łatwo rozpoznawalny po ciemnoczerwonym tynku gonkhang - świątynia bóstw opiekuńczych, których zadaniem jest ochrona klasztoru i pobliskich osad przed demonami. Do świątyni buddyjskiej może wejść każdy bez względu na wyznanie, co jest zawsze miłym zaskoczeniem dla tych, którzy w Indiach spotkali się z zakazem wstępu do niektórych meczetów czy świątyń hinduistycznych. Gości obowiązują dwie zasady: zdjęcie butów i poruszanie się po świątyni zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Mnisi, zwłaszcza z klasztorów rzadziej odwiedzanych przez turystów, chętnie wcielają się w role przewodników. Zdarzały mi się zarówno wizyty w klasztornej kuchni połączone z degustacją campy (prażona mąka jęczmienna - podstawa diety Tybetańczyków), jak i audiencje u głównego lamy.
Większość klasztorów w Ladakhu należy do sekty Żółtych Czapek uznającej zwierzchnictwo Dalajlamy. Jednak największy ladakijski klasztor Hemis (45 km od Leh) jest we władaniu Czerwonych Czapek. Rywalizacja między obiema sektami nasiliła się w XV w., po uniezależnieniu się Ladakhu od Tybetu. W 1610 r. władca Ladakhu Singe Namgyal ufundował klasztor Hemis, który miał stanowić przeciwwagę dla ekspansywnej polityki V Dalajlamy i ograniczać wpływy mnichów z sekty gelug uważanych za "agentów" Tybetu. Rodzina królewska do dzisiaj utrzymuje ścisłe związki z klasztorem, w którym żyje 500 mnichów. Klasztor słynie przede wszystkim z dorocznego festiwalu, który odbywa się w piątym miesiącu kalendarza tybetańskiego (zwykle na przełomie czerwca i lipca), a upamiętnia dzień urodzin Padmasambhawy, założyciela sekty. Przez dwa dni mnisi wykonują rytualny taniec cam wywodzący się z przedbuddyjskiej religii bon i obrazujący zwycięstwo dobra nad złem. Raz na 12 lat rozwijana jest olbrzymia 12-metrowa tanka z wizerunkiem Padmasambhawy. W sezonie turystycznym Hemis przeżywa prawdziwe oblężenie. Od szumu migawek i różnojęzycznej wrzawy najchętniej uciekam na strome zbocza za klasztorem, gdzie pośród starych zabudowań klasztornych i maleńkich glinianych czortenów mogę nacieszyć się ciszą.
64 km dzielą od Leh śliczną wioskę Alchi leżącą w sąsiedztwie jednego z najstarszych i najpiękniejszych klasztorów Ladakhu, założonego w XI w. przez Ringchena Zangpo. W XI-wiecznym Tybecie brakowało wprawnych artystów, Ringchen Zangpo powierzył więc dekorację świątyń 32 malarzom i rzeźbiarzom sprowadzonym z Kaszmiru. Główna, trzypiętrowa świątynia Sumtsek (sum po tybetańsku - trzy, tsek - piętro) została zbudowana na planie mandali. Jej ciemne, pachnące kadzidłami wnętrze zdobią malowane mineralnymi farbami freski - arcydzieła stylu kaszmirskiego, które dzięki półmrokowi panującemu w świątyni zachowały barwy i wyrazistość. Wiele świątynnych malowideł ma tematykę świecką. Portrety królów, dworzan i dam, sceny z polowań i dworskiego życia oczarowują elegancją linii, bogactwem ornamentyki, misternością detalu, starannością wykończenia.
Z Alchi warto przespacerować się na drugą stronę Indusu do wioski Saspol i zapytać o drogę do tysiącletnich grot medytacyjnych z pięknie zachowanymi freskami.
W latach 90. otwarto dla turystów malowniczą dolinę Nubry graniczącą ze spornym rejonem Aksai Chin anektowanym przez Chiny w 1962 r. U zbiegu Nubry i górnego Shyoku przycupnęła niewielka wioska Diskit. Najwyższym punktem na drodze z Leh do Diskit (108 km, dziewięć godzin jazdy autobusem) jest przełęcz Khardung (5606 m n.p.m). Niegdyś prowadził tędy szlak handlowy łączący Ladakh z Turkiestanem. Na przełęczy stoi pomalowany na niebiesko słup z napisem: "World's highest motorable road" (najwyższa droga samochodowa świata). Słup, mimo swej szpetoty i wątpliwej urody tła w postaci składowiska zardzewiałych beczek, jest oblegany przez turystów pozujących do zdjęć. Jednym z powodów, dla którego nie potrafię odmówić sobie kolejnej wizyty w Diskit, jest wspaniały XVII-wieczny klasztor zjawiskowo usytuowany na krawędzi huczącego kanionu. W klasztorze spędzam zwykle cały dzień. Wczesnym rankiem dźwiękami dzwonków i trąb rozpoczyna się pudża - buddyjskie nabożeństwo. Godzinną melorecytację świętych wersetów przerywa głośne, chóralne siorbanie tybetańskiej herbaty (z solą i masłem z mleka jaka). Załapuję się też na śniadanie. Kilkuletni mnich podchodzi do mnie z wiadrem campy . Wsypuję garść do szklaneczki z herbatą, mieszam palcem i... smacznego! Po pudży lubię przycupnąć w kącie klasztornego dziedzińca i obserwować codzienną krzątaninę mnichów. Mnisi z Diskit są bardzo gościnni, zawsze znajdzie się ktoś, kto zaprosi na herbatę i oprowadzi po świątyniach. Siadam na świątynnym progu i przestaję zważać na upływające godziny. Wolę patrzeć, jak posągi buddów i bodhisattwów rozświetla zakradające się przez otwarte drzwi słońce.
Unikatowa, fascynująca uroda Ladakhu najpełniej objawiła mi się podczas wędrówek górskimi szlakami. Jeden z najpiękniejszych wiedzie przez sąsiadujące z Ladakhiem pasmo gór Zanskaru. Przejście 350-kilometrowej trasy z Lamayuru do Darchy trwa trzy tygodnie i jest możliwe tylko latem (najlepiej w lipcu lub sierpniu). Pokonanie dziewięciu przełęczy, z których prawie wszystkie są ponad 4000 m n.p.m., z namiotem i zapasem jedzenia w plecaku dobitnie uzmysławia, że Himalaje to nie tylko zachwycające panoramy ośnieżonych szczytów. To przede wszystkim trud, mozół i codzienna walka z własną słabością.
Ladakh jest najsuchszym rejonem Indii. Letni monsun powodujący ulewy na subkontynencie zwykle nie jest w stanie przedrzeć się przez zaporę w postaci głównej grani Himalajów. Po jej północnej stronie rozciąga się suchy jałowy step, skalista pustynia poza dolinami rzek całkowicie pozbawiona roślinności. A jednak to wysokogórskie pustkowie pozostanie dla mnie jednym z najbardziej przyjaznych miejsc pod słońcem. Ladakijczycy oswoili je bowiem na swój własny, buddyjski sposób. Kiedy na bezdrożu widzę kopczyk ułożony z kamieni, nabieram pewności, że nie zabłądziłam. Kiedy na smaganej wichrami przełęczy dostrzegam plątaninę kolorowych flag z wypisanymi modlitwami, które wiatr unosi w przestworza, z ufnością ruszam w dół, wierząc, że ich dobroczynna moc pomoże mi bezpiecznie dojść do celu. Kiedy trafiam na gliniany czorten (rodzaj przydrożnej kapliczki - relikwiarza), wiem, że znaczy on drogę do wioski lub do klasztoru, w którym być może uda się znaleźć nocleg, a na pewno uda się napić herbaty i chwilę odsapnąć.
Bo Ladakh to nie tylko nadzwyczajna uroda krajobrazu - to przede wszystkim ludzie. W tym dalekim zakątku ziemi nigdy nie czułam się obca. Ladakijczycy nie dzielą ludzi na białych i kolorowych, Europejczyków i Azjatów, chrześcijan i buddystów. Od lat zastanawiam się nad fenomenem tej nacji. Dla buddyjskich mnichów nie ma nic dziwnego w tym, że w ich klasztorze o 5 rano zjawia się blondynka metr osiemdziesiąt i chce uczestniczyć w porannych modłach. O nic nie pytają. Nie traktują jak intruza czy profana, tylko szeroko otwierają drzwi świątyni i wskazują miejsce, gdzie można usiąść. Spotkania z tymi ludźmi pozostaną dla mnie jedną z najpiękniejszych i najbardziej budujących życiowych lekcji.
Ladakh leży na zachodnim skraju Wyżyny Tybetańskiej. Pierwszymi mieszkańcami tego pustynnego płaskowyżu przeciętego doliną Indusu byli Khampowie, wędrowni pasterze z Tybetu. Prawdopodobnie w X w. Tybetańczycy zaszczepili w Ladakhu lamajską odmianę buddyzmu. W ten sposób Ladakh znalazł się w sferze wpływów imperium tybetańskiego - ponad pięć stuleci był jego prowincją. W 1470 r. władzę przejęła niezależna od Lhasy dynastia Namgyal, która panowała do początku XIX w. W 1834 r. Ladakh został podbity przez maharadżę Dżammu Gulaba Singha. Jak się później okazało - aneksja ocaliła Mały Tybet od zagłady. W 1947 r. dawne buddyjskie królestwo wraz z całym prywatnym imperium maharadży zostało przyłączone do Indii i dzięki temu uniknęło tragicznego losu Tybetu, w którym władze chińskie od ponad pół wieku realizują swój przerażający plan eksterminacji narodu i kultury. W Ladakhu nikt nie burzy klasztorów, nie dewastuje świątyń i nie wtrąca ludzi do więzień. Dla tysięcy uchodźców tybetańskich stał się przystanią i azylem, dla Tybetu - ostatnią ocalałą skarbnicą jego wielkiego dziedzictwa kulturowego. W wiosce Choglamsar, największym skupisku uchodźców, Dalajlama ma swoją letnią rezydencję.