Więcej historii z podróży przeczytasz na Gazeta.pl.
Kair jest największym miastem Bliskiego Wschodu. Mówi się, że liczba mieszkańców każdego dnia wzrasta o tysiąc osób. Według danych z 2023 roku mieszka tam prawie 22 mln osób. Dla porównania Polskę zamieszkuje 37,75 mln. To miasto, które tętni życiem i nigdy nie śpi. Klaksony taksówek, nawoływania do modlitwy, rozmowy mieszkańców na ulicy i sprzedawcy wykrzykujący nazwy swoich produktów wyznaczają jego rytm. Chociaż zwiedzanie go na własną rękę nie jest łatwe, ma swój urok i jest możliwe. Przede wszystkim dzięki dobrej komunikacji publicznej, dostępności i przystępności cenowej taksówek oraz gościnności i troskliwości miejscowych. W czasie podróży spotkaliśmy wiele osób, które po prostu chciały porozmawiać, wskazać drogę, zapytać, skąd jesteśmy. Pomagały nam na każdym kroku, nawet jeśli o to nie prosiliśmy. Jednak okazało się, że nie można ufać wszystkim. Pod obiektami turystycznymi spotkaliśmy osoby, które celowo wprowadzały nas w błąd, żeby pozyskać klientów.
Z centrum Kairu do Gizy dojechaliśmy metrem. Kiedy czekaliśmy na pociąg, zaczepił nas profesor z Uniwersytetu Kairskiego, wsiadł do przedziału razem z nami i wskazał, na jakiej stacji powinniśmy wysiąść. Kiedy on opuścił pociąg, ktoś inny przejął jego rolę i czuwał, żebyśmy nie przegapili naszego przystanku. Wszystko szło zgodnie z planem. Wyszliśmy z podziemi i planowaliśmy znaleźć taksówkę, która dowiezie nas pod piramidy. Po poprzednich doświadczeniach nie zdziwiło nas, że znowu ktoś do nas podszedł, żeby wskazać drogę. Początkowo zaufaliśmy jednak naszej intuicji. Wtedy zaczepił nas mężczyzna z małym chłopcem i potwierdził, że idziemy źle.
Powiedział, że pochodzi z Aleksandrii i jedzie z kuzynem do Gizy, żeby ten pierwszy raz w życiu zobaczył piramidy. Zaproponował, żebyśmy razem wzięli taksówkę i podzielili koszty po połowie. Zgodziliśmy się. Tylko że kiedy już prawie byliśmy na miejscu, zapytał, gdzie chcemy wysiąść: przy wejściu dla miejscowych czy na ścieżce turystycznej. No i to była pułapka.
Zapytaliśmy, jaka jest różnica. Mówił, że na ścieżce dla turystów są tłumy, wszyscy będą nas zaczepiać i będą w tym agresywni. Opowiadał o znacznej różnicy w cenie i w jakości zwiedzania. Złapaliśmy haczyk.
Po rozliczeniu się z taksówkarzem (zgodnie z planem zapłaciliśmy po połowie), zaprowadził nas, żeby kupić bilety na "egipską ścieżkę". Tam miły pan pokazał nam na mapie, jak będzie przebiegało zwiedzanie i zapytał, czy chcemy poruszać się na koniu, czy wielbłądzie. Twierdził, że musimy wybrać i że na ścieżce turystycznej też nie będzie opcji, żeby zwiedzać spacerem. Podkreślał, że do wejścia dla turystów jest daleko i że nie opłaca nam się tam wracać. A nawet jak wrócimy, to będziemy żałować.
Nikt z nas nie był wcześniej w Gizie, więc początkowo się zgodziliśmy. Zapłaciliśmy po 40 dolarów. Przyprowadzili nam konie i wtedy stwierdziliśmy, że jednak spróbujemy dojść do wejścia dla turystów i zwiedzać na nogach. Poprosiliśmy o zwrot. Niemożliwe, bo już zarejestrował wpłatę. Oczywiście, nie dostaliśmy paragonu i rejestracja była fikcją. Ostatecznie po negocjacjach potrącił nam po 5 dolarów od osoby.
Doszliśmy do oficjalnego wejścia i… okazało się, że było blisko, mogliśmy zwiedzać pieszo i zapłaciliśmy około 20 dolarów za osobę. Oczywiście, kiedy byliśmy już na terenie obiektu, próbowano namówić nas na jazdę koniem, wielbłądem czy dorożką, oferowano też pamiątki, ale wystarczyło stanowcze "nie", żeby sprzedawcy szukali innych klientów.
Dostaliśmy cenną lekcję na przyszłość, bo później analogiczna sytuacja miała miejsce pod Muzeum Egipskim w Kairze. Znów dwie osoby stwierdziły, że idziemy w złą stronę i nie będziemy mogli wejść do muzeum o 9:00, bo do 11:00 mają wstęp tylko szkolne wycieczki. Kiedy podziękowaliśmy za radę i poszliśmy mimo wszystko w stronę kas, niezrażony Egipcjanin znów do nas podbiegł: "Byłbym zapomniał. Jeśli macie czas, a macie, bo bilety możecie kupować od 11, to niedaleko jest świetna kawiarnia. Pokażę wam". Tym razem się nie skusiliśmy. Oczywiście, zwiedzanie od 9:00 było możliwe.