Katastrofa promu "Jan Heweliusz". Mija 30 lat od tragedii. "Prom był tak przechylony, że szedłem po nachylonej ścianie"

30 lat temu na Bałtyku zatonął prom "Jan Heweliusz". 55 osób zginęło, jedynie 9 uszło z życiem. Za katastrofę oskarżono kapitana statku Andrzeja Ułasiewicza. Nie mógł się bronić. Zginął.

O promie "Jan Heweliusz", zwodowanym w 1977 roku w norweskiej stoczni Trosvik Verkstcd w Brevik na zlecenie Polskich Linii Oceanicznych, mówiono "Jan Wypadkowy". Do 1993 roku uległ 28 poważnym wypadkom. "Kiedyś się doigra" – szeptali pod nosem marynarze. 

Zobacz wideo Władysławowo i atrakcje dla turystów. Co oprócz plażowania?

W 1986 roku podczas rejsu wybuchł pożar. Na szczęście nikt z pasażerów i załogi nie ucierpiał. Po tym zdarzeniu prom został skierowany do naprawy do stoczni w Hamburgu. W jaki sposób naprawiono uszkodzony pokład? Zalano go betonem. A dokładnie wylano 60 ton. Specjaliści zauważają, że to właśnie z tego powodu pojawiły się problemy ze statecznością. Choć tuż po katastrofie w "Dzienniku Bałtyckim" cytowano Oddvara Vangnesa, jednego z konstruktorów "Heweliusza", który powiedział, że od samego początku "prom był niestabilny, ale 15 lat temu, kiedy był budowany, wszystkie wymagane normy bezpieczeństwa i stabilności były spełnione".

Sztramberk Urokliwe miasto w Czechach. Tu święta nigdy się nie kończą

Kapitan zgłasza usterkę. Armator każe wypływać

Gdy cztery dni przed tragedią, w trakcie cumowania w Ystad, załoga zgłosiła uszkodzenie furty rufowej, czyli klapy zamykającej wnętrze pokładu kolejowo-samochodowego, armator Euroafrica stwierdził, że usterka będzie naprawiana podczas postojów.

Mirosław Lewko, członek ekipy polskiego śmigłowca ratowniczego, wspominał, że kapitan chciał odwołać wyjście w morze i skierować jednostkę do portu. "Decyzja armatora jest jednak inna: załoga ma naprawić furtę we własnym zakresie. Po dwóch godzinach wytężonej pracy prowizorycznie udało się naprawić uszkodzenie".

12 w skali Beauforta

Prom w swój ostatni rejs wypłynął ze Świnoujścia 13 stycznia 1993 roku. Na pokładzie znajdowało się 29 członków załogi, 35 pasażerów, 28 samochodów ciężarowych i 10 wagonów kolejowych. O godz. 3.30 w nocy, już 14 stycznia na Morzu Bałtyckim rozpoczął się ogromny sztorm. Huragan uderzył z siłą 12 stopni w skali Beauforta. Wiatr, w porywach, osiągał ponad 200 km/h. 

Pasażerowie wyrwani z głębokiego snu próbowali uciec w piżamie, a nawet w samej bieliźnie. Tylko część członków załogi zdążyła założyć specjalne kamizelki ratunkowe.

- Boże, dodaj mi sił, żebym dostał się do skafandra ratunkowego, bo inaczej zostanę w tej kabinie jak w trumnie - wspominał marynarz Edward Kurpiel, jeden z uratowanych na antenie TOK FM.

Na szczęście się udało. "Naciągnąłem ratowniczy skafander na piżamę, 'w biegu' opuszczając kabinę. Wydostałem się z niej z trudem. Meble zablokowały drzwi. Musiałem się niemal 'przebijać'. Gdy wydostałem się na korytarz, prom był już tak przechylony, że szedłem po nachylonej ścianie. Abyśmy mogli wydostać się na pokład, koledzy u pokładowych drzwi zorganizowali linie pomocy. Podawano prowizoryczne liny (…). Na pokładzie załoga w warunkach wiatru wiejącego z prędkością do 160 kilometrów na godzinę, zapierającego dech, olbrzymich ryczących fal, starała uspokoić pasażerów: mówiono, jak zakładać ratownicze kamizelki, że najpewniejszym ratunkiem jest tratwa, że trzeba starać się jak najszybciej dostać do niej" - mówił Kurpiel, cytowany przez portal ciekawostkihistoryczne.pl.

Pół godziny później wiatr uderzył w burtę, przechylając "Heweliusza". Mocowania ciężarówek puściły, tiry zaczęły przemieszczać się po pokładzie. Prom stracił stateczność.

– I nagle słyszę, jak pękają łańcuchy, którymi pod pokładem przymocowane były tiry na stanowiskach. Prom zaczął - dosłownie w oczach - przechylać się na tę burtę, bo tiry zaczęły zjeżdżać na jedną stronę, a później wpadać do Bałtyku na dno. To jednocześnie był moment, w którym nadarzyła się okazja na ucieczkę. Udało się. Wsunąłem nogę w drzwi, korytarz był już w pionie, a ja musiałem iść po szocie, czyli po ścianie. Całe szczęście, że jeszcze było światło, bo w ciemnościach już nie udałoby mi się wyjść – wspominał w radiu TOK FM Edward Kurpiel.

Kapitan Ułasiewicz o godz. 4:30 nakazał wszystkim pasażerom i członkom załogi ewakuację. Nadano sygnał "Mayday". Nie podano jednak dokładnej lokalizacji. Służby ratunkowe wiedziały tylko, że tragedia rozgrywa się 16–20 mil morskich na wschód od wybrzeży niemieckiej wyspy Rugia.

Hagia Sofia Była chrześcijańska, muzułmańska i świecka. Budowla z niezwykłą historią

"Przyszło nam wyciągać z morza martwych ludzi"

Niespełna trzy kwadranse później, a dokładnie o godz. 5:12 "Heweliusz" przewrócił się do góry dnem. Przy sztormie o natężeniu 12 w skali Beauforta użycie szalup ratunkowych było niemal niemożliwe. Albo nie  można było ich otworzyć, albo przewracały je fale.

Gdy udało się rozłożyć dwie tratwy, schroniło się na nich 20 osób. - W pewnym momencie przyleciał niemiecki śmigłowiec. Zniżył lot i spuścił linę, zahaczając o tę drugą tratwę. Kiedy nagle przyszła fala, śmigłowiec podleciał do góry i ta tratwa obróciła się do góry nogami. Moi koledzy w kamizelkach ratunkowych zostali w niej uwięzieni. Nie mieli jak się wydostać. Krzyczeli, błagali: "pomóżcie, ratujcie". Ale nic nie mogliśmy zrobić. Dlatego uratowało się tylko dziewięć osób - wspominał Kurpiel na antenie TOK FM.

– Najbardziej żałowaliśmy, iż przylecieliśmy po czasie. Jesteśmy lotnikami-ratownikami, a przyszło nam wyciągać z morza martwych ludzi. Sądzę, że mogliśmy ich uratować – komentował zastępca dowódcy jednego z polskich helikopterów.

W akcji ratunkowej wzięły udział śmigłowce straży przybrzeżnej Niemiec, Danii, Szwecji i Polski, a także inne promy: Nieborów i Kopernik (bliźniak "Heweliusza") oraz holownik ratunkowy Arkona z Niemiec, a także polski statek Huragan.

W katastrofie zginęło 55 osób – 20 marynarzy i 35 pasażerów. Ratownicy odnaleźli 39 ciał. Uratowano 9 marynarzy. Na pierwszej opublikowanej liście podano o jednego ocalałego mniej. Brakowało na niej Edwarda Kurpiela. Żona i siostra marynarza najpierw płakały z żalu, a potem ze szczęścia, że mężczyzna jednak żyje.

Izby Morskie badają sprawę

Przez sześć lat Izby Morskie badały przyczyny wypadku. Ostatecznie Odwoławcza Izba Morska uznała, że prom nie powinien w ogóle wychodzić tego dnia w morze, bo nie nadawał się do żeglugi. Odpowiedzialnością obarczono też armatora - spółkę Euroafrica, który dopuścił prom do eksploatacji. Uznano także, że za katastrofę odpowiedzialny jest dowódca jednostki Andrzej Ułasiewicz, który podjął wiele błędnych decyzji. Jak wspominaliśmy, kapitan nie mógł się bronić, ponieważ sam zginął w katastrofie.

Specjaliści zauważają, że do katastrofy przyczynił się także wcześniejszy remont górnego pokładu oraz awaria furty rufowej. Tak wysokie burty promu sprawiły, że podczas sztormu statek zachował się jak żaglowiec po niekontrolowanym zwrocie. Gwoździem do trumny okazał się jeszcze 60-tonowy balast.

Bliscy ofiar skierowali sprawę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu 

Przez wiele lat bliscy osób, którzy zginęli w katastrofie walczyli o odszkodowania. Stowarzyszenie Wdów i Rodzin Marynarzy z promu "Jan Heweliusz" zakwestionowało stronniczość i nierzetelność śledztw Izb Morskich i złożyło w 2000 roku skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. 3 marca 2005 roku sędziowie trybunału uznali, że Izby Morskie w Szczecinie i Gdyni nie rozpatrzyły sprawy zatonięcia promu w sposób bezstronny. Zdaniem trybunału pogwałcona została jedna z zasad Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Przyznał także odszkodowania 4,6 tys. euro za straty moralne każdemu z jedenaściorga krewnych i członków rodzin ofiar katastrofy promu.

Teorie spiskowe 

Przy okazji katastrofy pojawiają się teorie spiskowe. Dziennikarz Marek Błuś, a także kapitan żeglugi wielkiej i wykładowca Akademii Morskiej w Gdyni, wskazywał, że prom był wykorzystywany do przemytu broni z Rumunii. Jego zdaniem, miało to potwierdzić zaangażowanie w śledztwo funkcjonariuszy WSI. Błuś uważał, że zacierali ślady.

Konrad Szelest w Tygodniku "Przegląd" przywołuje kolejną sensacyjną teorię. Niektórzy uważają, że w wagonach płynących na promie znajdowali się nielegalni imigranci. "Różnica w wadze ładunku podanej w dokumentach miała być spowodowana ludzkim 'nadbagażem' ukrytym m.in. w wagonach z meblami Ikei" - pisze Szelest i dodaje, że od początku stycznia 1993 roku aż do katastrofy "Heweliusza" przedstawiciele Ikei trzykrotnie informowali szwedzką policję, że w transportach, które przypłynęły z Polski, byli nielegalni imigranci. W wagonach pracownicy znajdowali koce, resztki jedzenia i ludzkie odchody. Policjanci w Ystad zatrzymali sześciu obywateli Rumunii, którzy próbowali się wydostać z terenu dworca morskiego. Podczas przesłuchania zeznali, że w Świnoujściu działała grupa, która za odpowiednią opłatą w dolarach przemycała Rumunów w wagonach kolejowych, które płynęły do Szwecji.

Rozwiązaniu tej i innych wątpliwości dotyczących katastrofy na pewno pomogłoby podniesienie wraku. Wciąż spoczywa w miejscu zatonięcia.

"Przez ćwierć wieku nikomu na tym nie zależało. Widocznie decyzja ta byłaby nie na rękę osobom, które na początku 1993 roku miały wiele do powiedzenia" - konkluduje Konrad Szelest.

***

Podczas pracy nad artykułem korzystałam z: Wikipedii, portalu ciekawoskihistoryczne.pl, TOK FM, Tygodnika "Przegląd".

Więcej o: