Kiedy uderza w nas powietrze i zapach danego miejsca, zaczyna się podróż. 15 października wylądowałam w miejscowości Sale, położonej 20 km od Rabatu, stolicy Maroka. Powietrze było gęste i wilgotne, temperatura sięgała 30 stopni, a otaczająca miasto mgła sprawiała, że można było poczuć się jak w łaźni parowej. Rabat powitał mnie jako miejsce, w którym tradycja miesza się z nowoczesnością. Stolica z drapaczami chmur, luksusowymi jachtami i imponującym budynkiem Grand Theatre zaprojektowanym przez Zahę Hadid. Później z każdym przejechanym w głąb kraju kilometrem Maroko odkrywało przede mną swoje kolejne oblicza. W świecie Maghrebu Tunezja uznawana jest za element żeński, a Maroko za element męski. Chociaż początkowo może wydawać się niedostępne i surowe, z czasem okazuje się, że to miejsce pełne ciepła i serdeczności. To miejsce, do którego po prostu chce się wracać. Opowiem wam o doświadczeniach, które zrobiły na mnie największe wrażenie.
Niezależnie od miasta na świecie, do którego się wybieramy, większość przewodników i blogów o tematyce podróżniczej za obowiązkowy punkt zwiedzania uznaje "zgubienie się w miejskich uliczkach". W przypadku Fezu i wąskich labiryntów, które oplatają miasto, nie jest to wcale takie trudne. Zresztą mogłoby to być ciekawe doświadczenie. Być może zagubiony wędrowiec trafiłby na opisywaną przez Tahara Ben Jellouna "ulicę jednego". W "Świętej nocy" pochodzący z tego miasta autor opowiada o zakochanych, którzy w pewnym mieście i w pewnej ulicy tak wąskiej, że ledwie przeciskał się nią jeden człowiek, wyznaczali sobie spotkania.
Wąskie uliczki w Fezie Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Każde wchodziło z innej strony, a gdy doszli do środka, żadne nie chciało ustąpić, szukając w tej zabawie okazji, by się dotknąć
- czytamy w powieści. Choć to fikcja, nietrudno wyobrazić sobie, aby w Fezie istniało takie miejsce.
Nie zgubiłam tam siebie, za to odnalazłam przestrzeń, która wygląda jak wyjęta z "Księgi tysiąca i jednej nocy" i nie ma w tym za grosz przesady. Riad Al Amine znajduje się XIX-wiecznej kamienicy. W jego wnętrzach mieszają się arabsko-andaluzyjskie motywy. Renowacja tych miejsc zajęła właścicielom trzy lata i zaangażowani byli w nią najbardziej cenieni rzemieślnicy w kraju. Widać to w dbałości o detale.
Riad Al Amine Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Marokańskie riady to charakterystyczne domy z epoki kolonialnej, które nie mają okien, za to zachwycają dziedzińcami z bujną roślinnością, często również fontanną — lub po renowacji — basenem. W czasach, kiedy powstawały, brak okien wynikał z potrzeby intymności. Nie chciano, aby ktokolwiek zaglądał do wnętrz mieszkań znajdujących się w budynku i oceniał majętność ich gospodarzy. Poza tym dzięki temu kobiety mogły swobodnie poruszać się w swoich domach bez zakrywania głowy.
Motywy te doskonale znamy z Andaluzji. Wynika to stąd, że w latach 929-961 w Kordobie władzę sprawował kalif Abd ar-Rahman i tym samym znajdował się tam najważniejszy ośrodek kultury świata muzułmańskiego. To właśnie mieszance motywów arabskich i hiszpańskich Andaluzja zawdzięcza swoje bogactwo kulturowe i atrakcyjność. Jeśli zakochaliście się w atmosferze tamtego regionu, to w Riadzie Al Amine, i w ogóle w Maroku, przepadniecie.
Riad Al Amine Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
W każdym zakamarku tego miejsca można podziwiać kolorowe arabeski, marokańskie lampy i odgrywany przez nie spektakl świateł. Wewnątrz znajduje się restauracja, pokoje dla gości, a także - znów - labirynt korytarzy i pomieszczeń, z których można wyjść do ukrytych wewnątrz ogrodów. Miejscowy muzyk przygrywa gościom restauracji na ud i na poczekaniu jest w stanie wymyślić piosenkę o każdym podróżnym. Nikomu nie przeszkadza to, że tylko autor rozumie jej słowa.
Restauracja jest czynna do ostatniego klienta, a obsługa ochoczo opowiada nie tylko o miejscu, ale również o przygotowywanych przez siebie specjałach marokańskiej kuchni. Dostaniecie tam m.in. słynny tadżin z kurczakiem w cytrynach i oliwkach czy aromatyczną, kleistą pastę dyniowo-miodową. Po posiłku szczęśliwcy mogą zostać zaproszeni na wycieczkę po obiekcie i podziwiać z jego dachu panoramę Fezu. Warto to zrobić szczególnie nocą.
Kolejną rzeczą, której trzeba doświadczyć będąc w Maroku, jest nocleg na pustyni. Ja z największą ekscytacją czekałam na ten punkt programu. Żeby dotrzeć do położonej na Saharze Merzougi musimy przeciąć Atlas i przejechać łącznie 470 km. Mijamy położone w górach miasteczka i wioski. Obserwujemy ludzi, którzy nauczyli się żyć w miejscach zupełnie nieprzystosowanych do życia. Każdy ma tam konkretną rolę do odegrania. Mężczyźni pilnują pasących się na polach kóz i owiec, dbają o uprawy, pracują, zapełniają lokalne kawiarnie prowadząc między sobą ożywione dyskusje i dbając o swoje interesy, odpoczywają na ławkach miast i na bezdrożach. Ubrane w haik kobiety noszą zakupy i zbiory, zajmują się dziećmi.
Maroko. W drodze na pustynię Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Jak podkreśla nasz przewodnik, strój kobiet wynika z tradycji danego regionu, nie religii. Islam mówi o skromnym ubiorze kobiety i zakrywaniu włosów podczas pojednania z bogiem, ale nie narzuca całkowitego zakrywania ciała. Widać, że w dużych miastach wiele dziewcząt już tego nie praktykuje. Widać też, że w Rabacie i Marrakeszu obie płcie idą obok siebie ramię w ramię. Król Muhammad VI wprowadza zmiany, dzięki którym sytuacja kobiet staje się coraz lepsza. Obowiązuje tam nowy kodeks prawa rodzinnego Mudawwanat alahwal al-shakhisiyya. Zgodnie z nim za rodzinę odpowiada dwoje małżonków, niedozwolone są małżeństwa z dziewczętami poniżej 18. roku życia, mężczyzna nie może już samodzielnie decydować o rozwodzie, a żona nie musi być posłuszna mężowi. Kobiety dostają stypendia na naukę na uniwersytetach, biorą udział w życiu politycznym, ekonomicznym i kulturalnym kraju.
Nowoczesność dotarła też na wydmy Merzougi. Przed noclegiem na pustynnym GLAMPINGU, każdy marzy o tym, żeby poczuć zew włóczęgi i wjechać wielbłądem na wydmę, a stamtąd podziwiać zachód słońca. Naprawdę marzy o tym każdy. Włoskie, francuskie, niemieckie i amerykańskie wycieczki również. Pół żartem, pół serio, możecie przybić sobie z nimi piątkę, stojąc w wielbłądzim korku na pustyni.
Merzouga Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Obecność innych nie przeszkadza jednak, żeby czerpać radość z tego doświadczenia. W końcu zatrzymanie się na chwilę pośród bezkresu czerwonych wydm to niecodzienne doznanie i każdy może celebrować je w taki sposób, jaki chce. Ubrani w tradycyjne berberyjskie stroje miejscowi prowadzą grupy na wielbłądach, a u celu ochoczo przechwytują od chętnych smartfony i zapraszają na instagramową sesję zdjęciową.
Stań tam i obejmij słońce, teraz podskocz"
- instruują. Niektórzy sypią przed ekran piasek, żeby dodać scenerii dramatyzmu. Jeśli liczycie na burzę polubień pod zdjęciami w mediach społecznościowych, możecie być spokojni, są bardzo profesjonalni.
Glamping na pustyni Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Do nowoczesnego obozowiska dociera się już samochodem terenowym. Nikt poza kierowcą nie wie, w jakiej lokalizacji jest położone. Driftujemy nocą przez piaszczyste wydmy, a kiedy dojeżdżamy na miejsce, wita nas czerwony dywan, gorąca herbata z miętą i miejscowi muzycy, którzy przygotowali na wieczór repertuar artystyczny. Namioty są większe niż niejedna warszawska kawalerka. W środku znajdujemy ogromne łóżko, strefę wypoczynkową z fotelami i stolikiem, a nawet łazienkę z prysznicem. Dla turystów nie brakuje wody na pustyni.
Chociaż cała otoczka robi wrażenie i widać, że dołożono wszelkich starań, aby przyjezdni czuli się bezpiecznie i komfortowo w pustynnych warunkach, najpiękniejsze przeżycie rozpoczyna się, kiedy gasną już światła i zapada cisza. Cisza, która tak bardzo kontrastuje ze zgiełkiem marokańskich miast. Nie można jej doświadczyć nigdzie indziej. Uświadamiasz sobie, że nie wiesz, gdzie tak naprawdę jesteś, a dookoła ciebie znajduje się tylko piach i rozgwieżdżone niebo. Twój telefon nie ma zasięgu, nic cię nie rozprasza. Usypia cię i budzi pustynny chłód. To po prostu trzeba przeżyć.
Wschód słońca na pustyni Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Z pustynnych piasków Merzougi przenoszę się na plan filmowy "Lawrence’a z Arabii". Jako kinomanka i fanka wszelakich filmowych ciekawostek przebierałam nogami na myśl o zwiedzaniu położonego w Warzazat Atlas Studio. To właśnie tam powstały hollywoodzkie produkcje jak "Gladiator", "Babel", "Prison Break", "Asterix i Obelix: Misja Kleopatra", "Królestwo niebieskie", wspomniany już "Lawrence z Arabii" i wiele innych. Dziś turyści z całego świata mogą podziwiać konstrukcje zrealizowane na potrzeby tych realizacji filmowych i oglądać cały świat skupiony w niewielkim marokańskim miasteczku u podnóża Atlasu Wysokiego.
Atlas Studio Warzazat Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Odkąd w 1983 roku postanowiono spieniężyć potencjał otaczającego Warzazat krajobrazu i założono Atlas Studio, powstało tam już ponad 200 produkcji filmowych i wyraźnie poprawiła się sytuacja ekonomiczna regionu. Miasto zyskało sławę na arenie międzynarodowej, a dzięki przyjeżdżającym do niego turystom i filmowcom, lokalni mieszkańcy znaleźli zatrudnienie jako tłumacze, pracownicy planów filmowych i różnych gałęzi turystyki. Dziś szczycą się tym, że w murach ich miasta pojawili się m.in. Samuel L. Jackson, Jean-Claude Van Damme, Ben Kingsley, Nicole Kidman, Brad Pitt, Jean Paul Belmondo i Leonardo Di Caprio.
Chociaż kariera gwiazdy filmowej nie była mi pisana, w Warzawood każdy może doświadczyć pięciu minut sławy i odegrać jedną z głównych ról w kultowej scenografii. Mi przypada rola Kleopatry. W ciągu kilku chwil przewodnik zamienia się w reżysera i ustawia wszystkich zwiedzających w równej linii, wręczając niektórym rekwizyty. Potem zwraca się do mnie:
Wejdź przez te drzwi i idź pomiędzy swoimi poddanymi. Musisz im machać. Potem przejdź z lewej strony, wejdź na podest i powiedz: "Welcome to my palace"
Atlas Studio Warzazat Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Ok, brzmi prosto. Posłusznie, choć z rozbawieniem wykonuję polecenia. Po pierwszej próbie przychodzi czas na nagranie sceny. Idę, a nasz reżyser niemalże niezauważalnie podąża za mną. Słyszę tylko soundtrack płynący z jego smartfona. Po wszystkim pokazuje mi efekt końcowy. I wiecie co? Poza moją grą aktorską, nie ma nic wspólnego z amatorszczyzną. Okazuje się, że używając przypadkowego urządzenia, jest w stanie stworzyć profesjonalny ruch kamery. Nie pytajcie, jak. Dla mnie nadal pozostaje to zagadką.
Ostatni punkt podróży: Marrakesz. Mogłabym opowiadać o wspaniałym Ogrodzie Majorelle czy muzeum Yves Saint Laurent, albo o kolorach, zgiełku i sprzedawcach na Dżami al-Fana, ale o tych punktach przeczytacie w każdym przewodniku. Opowiem zatem o kolejnym doświadczeniu z "bucket list", które udało mi się zrealizować na tym etapie wyjazdu. To lot balonem.
Z hotelu wyjeżdżamy, gdy jeszcze jest ciemno. Na miejscu wita nas warkot silników i pole, na którym rozłożone kolorowe płachty powoli nabierają kształtów. Jest chłodno, ale miejscowi podają nam na rozgrzanie miętową herbatę i placek pomarańczowy. Mamy wylecieć tuż przed wschodem słońca. Kiedy balon w końcu się podnosi, słyszymy z kosza nawoływanie: "Bonjour, please on borad". To Remi, nasz pilot.
Pomimo adrenaliny i niepewności, kiedy znajduję się już w balonowym koszu, udziela mi się panujący dookoła spokój. Balon bardzo powoli unosi się w powietrzu, a obecną dookoła ciszę przerywa jedynie dźwięk ognia. Patrzę na słońce, które wychodzi zza wierzchołków gór i pytam Remiego, co on właściwie tu robi. Jak to się stało, że żyje w Maroku.
Mój ojciec przeprowadził się tu 15 lat temu. Kiedy zmarł postanowiłem kontynuować to, co zaczął. Przez 3 miesiące w roku mieszkam we Francji, a resztę czasu spędzam w Maroku
- mówi.
Lot balonem Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Loty odbywają się dwa razy dziennie, z samego rana. Remi tłumaczy, że to ze względów bezpieczeństwa. Później wzrasta temperatura i robi się wietrznie. Nawet nie wiem, kiedy mija 40 minut i lądujemy na środku pola. Przybiegają okoliczne dzieci i z zainteresowaniem patrzą na grupę Polaków wyskakujących z kosza. Czekają też na nas samochody, którymi wracamy do miejsca wylotu. Tam wita nas śniadanie. W namiocie zastajemy stoły uginające się pod ciężarem owoców, lokalnego pieczywa, sera i warzyw. Oczywiście towarzyszy temu rytuał parzenia herbaty. Na pamiątkę dostaję certyfikat lotu z imieniem napisanym arabskim alfabetem.
Marokańskie śniadanie Klaudia Kolasa/archiwum prywatne
Chociaż to dopiero początek dnia, ten moment pozostanie w mojej pamięci jako koniec wyjazdu. Nie mówię jednak "żegnaj", a raczej "do zobaczenia". Bo jest mnóstwo powodów, żeby wrócić do tego kraju i dalej go odkrywać.