W Zachodnim Syczuanie: Wędrówki z panem Li

Chengdu to dobry początek wspaniałej chińskiej przygody

Przed wyjazdem do Syczuanu sięgnęłam do nowego wydania "Dzikich łabędzi" Jung Chang, opowieści o losach trzech pokoleń kobiet we współczesnych Chinach. Dzieje się właśnie w Chengdu, stolicy Syczuanu, w zachodniej części Chin. Jest 1968 rok, trwa rewolucja kulturalna. Czerwoni Gwardziści zamykają syczuańskie herbaciarnie, "przybytki dekadencji". Jung, wtedy trzynastoletnia smarkula w czerwonej chuście, podchodzi do starego człowieka, który dopija herbatę. Speszona, bo jednak czuje niewłaściwość swojego zachowania, nakazuje mu iść do domu. "Do jakiego domu? Mieszkam w jednym małym pokoju z trzema małymi wnukami. Kiedy są w domu, przychodzę tutaj, by posiedzieć w spokoju" - słyszy.

***

Herbaciarnie w Chengdu otwarto ponownie dopiero w 1981 r., po 15 latach. Dziś jest ich mnóstwo: wytworne i ludowe, droższe i tańsze, nad brzegiem rzeki, w zakolu bambusowego zagajnika lub pod baldachimem gałęzi dużego drzewa. Mają wygodne bambusowe krzesła z oparciami startymi od używania. Serwują oszałamiający wybór herbat zielonych i jaśminowych. Rytuał jest zawsze taki sam. Do porcelanowego naczynia sypie się garść listków i zalewa wrzątkiem, potem herbata naciąga pod pokrywką. Zanim się skończy, pojawia się ktoś z obsługi i dolewa wody. W eleganckich lokalach z miedzianego czajnika o bardzo długim i wąskim dziobku wrzątek leje się z wysoka, precyzyjnie, cienką strugą. W herbaciarniach siedzą starzy i młodzi, piją herbatę, czytają gazety, grają w madżonga albo w karty, rozmawiają. Wokół stolików krąży czyściciel uszu z mnóstwem dłuższych i krótszych drucików zaopatrzonych w łaskoczące końcówki.

W herbaciarni zaczęła się moja podróż do Chengdu, stolicy prowincji o powierzchni półtora raza większej od Polski i prawie 90-milionowej ludności. W historii Chin Syczuan zwano Niebiańskim Królestwem, był symbolem obfitości. Tu narodził się taoizm, jedyna chińska religia. To w Chengdu po raz pierwszy w historii (w 618 r. p.n.e.) wykorzystano gaz naturalny, tu wprowadzono po raz pierwszy pieniądz papierowy.

Ze starożytności niewiele przetrwało. Chiny ("planeta Chiny", jak mówią niektórzy), mimo że mają za sobą cztery tysiące lat historii, nadal się rozwijają. Uniknęły sklerozy starych cywilizacji, nieustannie burząc i budując nowe na miejsce starego. Tak jest do dziś. Trzeba to zrozumieć, choć nierzadko serce boli.

Od końca lat 90. miasto przechodzi kolejną metamorfozę. Przygląda jej się z lekka osłupiały przewodniczący Mao z posągu na centralnym placu. Wyrastają szklane centra handlowe, osiedla apartamentowców, węzły komunikacyjne.

***

Coś jednak zostało ze starego Chengdu. Żeby to odnaleźć, potrzebny jest miejscowy przewodnik. W herbaciarni w parku Ludowym nad stawem z karpiami spotykamy pana Li, miłośnika Chengdu i gadułę. Prowadzi nas do ukrytych w zaułkach resztek starych rezydencji mandarynów. Przed rewolucją mieszkali w nich członkowie rządu nacjonalistycznego z rodzinami. Po 1949 r. dokwaterowano do nich biedaków. Eleganckie podwórka wewnętrzne, niegdyś miejsce wspólnego życia czterech pokoleń, dziś są zastawione węglowymi brykietami i obwieszone szmatami. Czytelna jest jednak sama konstrukcja, zachowały się piękne drewniane bramy i niektóre elementy snycerki.

Li prowadzi nas przez labirynt wąskich uliczek w jeszcze niewyburzonej niskiej części miasta. Kobiety tłuką w moździerzach syczuański pieprz, na sznurkach schną warzywa na marynaty pokrojone w krążki lub podzielone na listki.

Lamentując nad niszczeniem starej kultury, przewodnik zaciąga nas na syczuańską operę. W sali wynajmowanej od dyrekcji kolei emeryci słuchają jednej z setek historycznych opowieści o cesarzach, zbuntowanych mniejszościach, wyprawach i fortelach wojennych, sprytnych eunuchach i pięknych księżniczkach. Znają te historie od dziecka. Pekińska, syczuańska czy kantońska opera są niczym wielkie księgi kultury, z których przez wieki czytał niepiśmienny lud. W domu kolejarza nie ma przebieralni - uszminkowani aktorzy w jedwabnych kostiumach poprawiają makijaż na korytarzu. Opera istnieje dzięki panu Fu, biznesmenowi. Mecenas nie liczy na poparcie władz ani na ulgi podatkowe. Mówi, że kocha operę syczuańską i postanowił ją ratować. Skrzyknął aktorów z upadłych prowincjonalnych scen i stworzył zespół. Przychodzi na każde przedstawienie, krąży po przebieralni, rozmawia z aktorami. Jest szczęśliwy. Aktorzy uczyli się zgodnie z tradycją u starszych kolegów z poprzedniego pokolenia, ale sami już nie chcą być dla nikogo mistrzami. - Nie ma dla kogo grać - narzekają.

***

Kolejną herbatę wypiliśmy w taoistycznym zespole świątyni Qingyang. Pierwsza stanęła na początku naszej ery, ale - jak to w Chinach - była już tyle razy przebudowywana, że nie do końca wiadomo, co w niej stare, a co nowe. Ponoć właśnie tu mistrz Lao-Cy, twórca taoizmu i autor "Księgi Drogi i Cnoty" umówił się po raz ostatni z przyjacielem. Kiedy ten przybył, zamiast starca ujrzał chłopca z dwiema kozami na postronku. I w genialnym przebłysku zrozumiał, że chłopiec i Lao-Cy to jedna i ta sama osoba. Na pamiątkę tego zdarzenia w świątyni stoi posąg dwóch kóz z brązu.

W centrum kompleksu znajduje się ośmioboczna pagoda zbudowana zgodnie z zasadami taoizmu - bez gwoździ i kołków. W budynkach klasztornych nieopodal mieszka dziś 70 mnichów i mniszek, odzianych na czarno, z długimi włosami spiętymi w kok. Dzień spędzają na studiowaniu ksiąg i ćwiczeniach zapewniających długowieczność. Chętnie wdają się w pogawędkę, jeśli tylko ma się pod ręką tłumacza.

Taoiści leczą i wróżą. Z wiązki bambusowych pałeczek wytrząsam jedną z numerem i zapłaciwszy za odpowiadającą mu kartkę z losem, proszę wróżbitę o jego odczytanie. Przyszłość nie jawi się różowo - co za licho mnie skusiło, żeby zaglądać w wyroki niebios? - Typowe zachodnie myślenie - dogryza Li. - My, Chińczycy, staramy się poznać los, by go odmienić. Jeśli martwisz się o dzieci, zadzwoń do Polski (czego nie omieszkałam zrobić tego samego dnia).

Starych kompleksów świątynnych, w większości buddyjskich, zachowało się w Chengdu kilka, w tym najsłynniejszy Wenshou, boga mądrości.

W dzielnicy uniwersyteckiej pijemy tybetańską słonawą herbatę z dodatkiem masła (paskudztwo wyjątkowe, ale spróbować warto). Dookoła amarantowo i szafranowo od mnisich szat. W Chengdu znajduje się Uniwersytet Mniejszości Narodowych z katedrą tybetańską. Pół wieku temu komuniści podzielili historyczny Tybet, pozostawiając ogryzek, który nazwali Autonomicznym Regionem Tybetańskim ze stolicą w Lhasie, a pozostałe skrawki włączyli do sąsiednich prowincji chińskich. Ogromny szmat dostał się Syczuanowi. Ponieważ Tybet jest regionem pod specjalnym nadzorem, zainteresowanym radzę jechać do zachodniego Syczuanu.

W Chengdu Tybetańczycy, wysocy, o pięknych ogorzałych twarzach, mają swoje księgarnie, jadłodajnie, sklepy z dewocjonaliami buddyjskimi. Wieczorami śpiewają i tańczą... A jak, wie tylko ten, kto ich widział i słuchał.

***

Najlepszą herbatę piłam jednak nie w Chengdu, ale pod miastem, w Dujiangyan, gdzie nadal działa najstarszy system irygacyjny świata. W 272 r. p.n.e. (dynastia Qin) gubernatorem prefektury Shu, dzisiejszego Syczuanu, został ambitny trzydziestolatek Li Bin. Czasy były niespokojne. Król Qin szykował kampanię przeciwko władcy królestwa Chu. Nakazał Li Binowi zapewnić miastu Chengdu zaopatrzenie w wodę. Miejscowa nieuregulowana rzeka Min (dopływ trzeciej rzeki świata - Jangcy) nie miała stałego koryta i zalewała co roku równinę, a w porze suchej brakowało wody. Na rozkaz Li Bina dziesiątki tysięcy robotników przez cztery lata wybudowało pośrodku rzeki przegrodę w kształcie rybiego łba, wrzucając do rzeki podłużne kosze z bambusa wypełnione głazami. W ten sposób przedzielili rzekę na dwa nurty - zewnętrzny i wewnętrzny. Nurt zewnętrzny miał nawadniać dolinę Chengdu. Na jego drodze stała naturalna bariera - góra Jian. Li Bin nakazał robotnikom rozpalić ogień i rozgrzewać głazy, a następnie polewać je lodowatą wodą, aż pękną. Potem wiercono skały i rozbijano je kamiennymi młotami. Po ośmiu latach udało się wydrążyć przez górę kanał szerokości 20 m. Woda popłynęła nim w dolinę i rozprowadzona siecią kanałów nawodniła pola. Powstała jedna z najżyźniejszych dolin świata i podstawa pierwszego cesarstwa.

Patrzymy, jak koparki pogłębiają dno rzeki. Li Bin nakazał stale pilnować odpowiedniej głębokości koryta i usuwać rzeczny muł - nic mądrzejszego od tamtej pory nie wymyślono. Od jego czasów system irygacyjny rozbudowano dziesięciokrotnie. Nic dziwnego, że starożytnemu inżynierowi i jego synowi oddaje się boską część w pięknej starej świątyni Erwang na stromym stoku.

Siedząc na tarasie przed jedną ze świątyń, sączymy jaśminową herbatę, patrząc w dół na zbocze porośnięte sosnami, na mocno wygięte dachy świątyń zdobne w gliniane figury, na rzekę Min, na zaporę wodną i na wiszący most bambusowy. To niezwykłe miejsce UNESCO umieściło w 2000 r. na liście Światowego Dziedzictwa Kultury.

***

Nie można wyjechać z Chengdu, nie odwiedziwszy pand (od miasta co najmniej godzinę taksówką). Dawno by wyginęły, gdyby nie to, że są pod ochroną. Kapryśne zwierzę zwane przez Chińczyków xiongmao (misiokot) żywi się bambusami, których jest coraz mniej. Na dobitkę z trzystu gatunków bambusa lubi tylko kilka, a kiedy ich zabraknie, umiera z głodu. Z rozmnażaniem pand też marnie - misiokotom po prostu się nie chce, choć chińscy naukowcy dawali im nawet viagrę.

Krążę po Ośrodku Hodowli Pandy Wielkiej - misie nie lubią się pokazywać.

Nagle widzę je... Wielka panda leży tuż przy ogrodzeniu i bez przekonania skubie liście bambusa, ma w sobie coś z rozpuszczonego nastolatka. W wyobraźni przymierzam jej odwróconą do tyłu czapeczkę baseballową - pasuje. Widzę drugą i trzecią, jak zwinięte w kłębek przysypiają na platformach z gałęzi.

***

Chengdu ma też do zaoferowania najlepszą kuchnię w Chinach.

Łza się w oku kręci na wspomnienie wieczoru z Winnie, która wie wszystko o syczuańskim saganku. Ku mojej uldze bierze na siebie zamawianie. Na wózeczku obok stołu lądują ryby, baranina, móżdżek wieprzowy, warzywa, bekon, krewetki. Na środku stołu głębokie, podgrzewane palnikiem naczynie. W jego zewnętrznym kręgu piekło - ogniste syczuańskie chili w oleju, w środkowym sama łagodność - lekka zupa o delikatnym smaku. Według życzenia kelnerzy długimi pałeczkami wprawnie wkładają mięso, ryby i warzywa do piekła i do nieba.

Innego wieczoru powędrowaliśmy do restauracji specjalizującej się w potrawach z tofu, którego podstawą jest soja. Prawdziwa bajka dla oka i podniebienia. Z tofu można zrobić wszystko - dania miały smak ryb i mięsa, i nieporównywalną z niczym delikatność.

Dla odmiany nazajutrz spróbowaliśmy chłopskiego jadła. W glinianych półmiskach ogniste i solidne potrawy z ziemniaków (na wpół surowych), kurczak i bakłażan po syczuańsku (pycha!), mapo tofu, czyli świeże tofu na ostro (naprawdę ostro!) z czosnkiem, mieloną wieprzowiną i cebulą w sosie chili, czy gouba roupian - ryżowe chrupki zalane mięsnym sosem - i mayi shangshu (mrówki wspinające się na drzewo) - cieniutki makaron ryżowy z mielonym mięsem.

***

Na własną rękę odwiedziłam chatkę słynnego poety Du Fu z VIII w. (dynastia Tang), złotego okresu chińskiej poezji. Jego utwory tłumaczone na wszystkie języki świata są nadal szkolnym kanonem. Po chatce krytej strzechą nie pozostał nawet ślad. Na miejscu, gdzie stała, za dynastii Ming i Qing (XIV-XIX w.) wzniesiono kompleks świątyń i pamiątkowych holi z posągami. Całość mieści się na 20 ha zagajników bambusowych i chińskich ogrodów ze stawami i skałami.

A z Chengdu trzeba jechać dalej, w święte góry Emei i Leshan, do parku narodowego Jiuzhaigou, Kandingu i tybetańskiego Syczuanu zachodniego, albo do bambusowego lasu czy wiszących w górach trumien zaginionego narodu Bo na południu. Więc jedźmy...

Więcej o: