Turyści wracali z tygodniowego pobytu w Chorwacji, którego organizatorem było biuro podróży Oskar. Autokarem jechało 50 osób, w tym dzieci i osoby starsze m.in. z Bielska-Białej, Wrocławia, Krakowa czy Warszawy. Gdy w minioną sobotę przed północą nagle autobus zatrzymał się na Węgrzech, sądzono, że to drobna usterka, którą szybko da się naprawić i podróż będzie kontynuowana. Niestety, okazało się, że awaria jest poważna, a autobus dalej nie pojedzie. – Zostaliśmy zostawieni sami sobie – relacjonowali turyści, którzy skontaktowali się z redakcją "Dziennika Zachodniego".
Do awarii doszło nocą. – Popsuty autokar został na autostradzie, a nas przetransportowano do stacji CPN oddalonej o ok. 4 km. Dzieci spały na trawie, na ławkach, na parkingu i przy stolikach na stacji. Na CPN odtransportowano nas koło północy i nasi kierowcy pojechali do kraju tymi autokarami, które nas ściągnęły z autostrady. Dopiero gdy zrobiliśmy szum i zadzwoniliśmy do rezydentów w Chorwacji i na linię alarmową, to około drugiej w nocy wrócił jeden z kierowców – mówi w rozmowie z Podróże Gazeta.pl jedna z uczestniczek wycieczki.
– To były bardzo trudne warunki. Pilota nie było z nami od początku. Potem się pojawił, był z nami, ale nie był w stanie powiedzieć, kiedy pojedziemy dalej. Dopiero około godziny 5 nad ranem powiedział, że musimy jeszcze czekać około pięciu godzin. Nie było jakiejś osoby decyzyjnej. Nie było koordynacji działań, dobrych decyzji – relacjonują Polacy.
W końcu podjęto decyzję, żeby na miejsce przyjechał inny autobus ze Splitu. Turyści relacjonują też, że nie mieli dostępu do bagaży, które zostały w zepsutym autobusie. Przekonują, że powinien zostać podstawiony inny pojazd lub powinni zostać skierowani do motelu. - Rozumiemy, że zdarzają się różne losowe sytuacje, ale to nie powinno wszystko tak wyglądać, że koczujemy na stacji benzynowej – zauważają.
Polacy w powrotną drogę wyruszyli w niedzielę 17 lipca, tuż przed południem. – Z pewnością będziemy się domagać zadośćuczynienia za to, w jakich warunkach przyszło nam koczować w oczekiwaniu na dalszą drogę do Polski – dodają.
Biuro podróży Oskar potwierdziło, że podczas powrotu z Chorwacji doszło do awarii autokaru i że trzeba było zorganizować transport zastępczy. Firma nie ma sobie jednak nic do zarzucenia. – W pierwszej kolejności pracownicy naszej firmy zajęli się ewakuacją pasażerów w bezpieczne miejsce, czyli na stację benzynową – tłumaczy "Polska Times" Mateusz Śmiglak z biura podróży Oskar.
Śmiglak odpiera zarzuty, że pilota nie było z podróżnymi. Zapewnia, że był z grupą przez cały czas, aż do chwili przyjazdu autokaru zastępczego. Nie zgadza się również z opinią, że turyści zostali pozostawieni bez opieki. Podkreślił, że pilot zbierał zamówienia na kawę, herbatę, napoje i posiłki, do których turyści mieli nielimitowany dostęp.
- Działaliśmy zupełnie inaczej, niż choćby linie lotnicze, które podczas częstych ostatnio problemów z lotami, reglamentują te świadczenia lub wcale ich nie zapewniają. Zdaję sobie sprawę, że każda tego typu sytuacja może być mało komfortowa dla pasażerów. Nie mogę jednak zgodzić się z tezą, że turyści zostawieni zostali sami sobie, nikt nie udzielił im wsparcia i nie zapewnił schronienia. Śledząc doniesienia medialne na temat problemów pasażerów samolotów, uważam, że sposób rozwiązania przez nas zaistniałej sytuacji zdecydowanie odbiegał od przyjętych standardów. Oczywiście in plus – dodał Mateusz Śmiglak.
Źródło: "Polska Times", Dziennik Zachodni