Krykieciarze umawiają się w soboty. Trenuje tu również drużyna narodowa, a kiedyś popis umiejętności dał nawet brytyjski książę Karol. To właśnie Brytyjczycy, którzy w latach 1814-1864 sprawowali protektorat nad wyspą, wpadli na pomysł, by pokryty równo przystrzyżoną trawą długi na ok. 400 m plac Spianada ("jeden z największych w Grecji" - słyszę) wykorzystywać jako boisko do krykieta. Pamiątek po nich jest zresztą więcej, jak choćby stojąca przy Spianadzie klasycystyczna Rotunda z 1816 r. - otoczony kolumnami pomnik ku czci zarządzającego wyspą brytyjskiego komisarza Sir Thomasa Maitlanda - czy wybudowany w XIX wieku ze sprowadzanego z Malty wapienia pałac św. Jerzego i św. Michała, niegdyś rezydencja owego komisarza, dziś siedziba urzędów i Muzeum Sztuki Azjatyckiej.
W upał najlepiej smakuje frappe - mrożona kawa. Najlepszą podają na tzw. Listonie - twierdzą miejscowi (zdaniem innych jest tu ona po prostu najdroższa). Mój kolega woli ciciabirrę - ostre w smaku, imbirowe niby-piwo, które można kupić wyłącznie w mieście Korfu. Rozsiadamy się w wygodnych fotelach i rozglądamy po eleganckich podcieniach. Dziś może tędy spacerować każdy, ale w czasach Republiki Weneckiej było to miejsce przeznaczone wyłącznie dla arystokratów wpisanych na listę uprawnionych (stąd nazwa Liston, od "listy"). Wenecjanie którzy w latach 1207-1214 i 1386-1797 władali wyspą, dbali także o jej obronność i wznieśli w mieście Korfu dwie potężne twierdze Starą i Nową (tak naprawdę obydwie powstały w XVI w., w odstępstwie zaledwie 30 lat). Pierwszą można zwiedzać, z jej szczytu świetnie widać miasto - pokryte czerwoną dachówką domy, wieże kościołów, zieloną przestrzeń Spianady; druga jako obiekt wojskowy jest dla turystów niedostępna, choć okalająca ją fosa zamienia się codziennie w targ.
Czas ruszyć w miasto. Łatwo się pogubić w labiryncie wąskich uliczek (niektóre mają zaledwie 80 cm!) i małych placyków. Nad głowami powiewa rozwieszone na sznurkach pranie. Większość domów pamięta jeszcze czasy weneckie (głównie XVII w.) - pomalowane na ogół na żółto, mają zielone okiennice.
Najwięcej turystów kręci się w pobliżu kościoła św. Spirydiona. Tę XVI-wieczną świątynię odnajdziemy bez trudu - nakryta czerwonym hełmem dzwonnica jest najwyższą wieżą na całej wyspie. Zmumifikowany patron wyspy spoczywa w srebrnym sarkofagu, co chwilę podchodzą doń pogrążeni w modlitwie Grecy i całują masywne wieko.
Za życia Spirydion nie miał z Korfu nic wspólnego. Ten pasterz z Cypru po śmierci żony oddał się całkowicie wierze, został biskupem Tremithus (miasto na Cyprze) i szybko zasłynął cudami. Działo się to w IV wieku. Kiedy w sto lat od śmierci znaleziono jego ciało w stanie nienaruszonym, zabrano je do Konstantynopola, ale w 1453 r. w obliczu najazdu Turków, postanowiono wywieźć w bezpieczne miejsce. W ten sposób Spirydion trafił na Korfu (wraz bizantyjską cesarzową św. Teodorą, która spoczęła w korfiańskiej katedrze Mitropoli).
Wyspiarze przypisują świętemu mnóstwo zasług, m.in. dwukrotne odwrócenie zarazy oraz obronę przed tureckim podbojem. Ponoć kiedy 11 sierpnia 1716 r. po długim oblężeniu osmańska armia weszła do miasta, rozpętała się taka burza, że Turcy zaczęli tonąć w spływających ulicami potokach. Ci, którzy przetrwali, uciekli w popłochu, twierdząc, że Korfu to wyspa przeklęta, a mieszkańcy długo opowiadali o postaci świętego, który się im ukazał, i z którego palców wychodziły pioruny. Nic dziwnego, że 11 sierpnia tym do dziś wielkim miastem przechodzi procesja, w której obnosi się po mieście ciało patrona. Swoją drogą Spirydion to najpopularniejsze na wyspie imię - w każdej rodzinie dostaje je jeden z synów.
Starówka Korfu nie jest duża, ale żeby zobaczyć i inne ciekawe zakątki stolicy trzeba się trochę nachodzić (miasto liczy 40 tys. mieszkańców). Na czas popołudniowej sjesty udaję się na tonący w zieleni półwysep Kanoni (nazwa od armat broniących tutejszego fortu zburzonego w XIX w.). Idę tzw. ulicą "by-passów" - starsi Grecy mało się ruszają, więc lekarze zalecają im obowiązkowe spacery długim nabrzeżem. Zmęczeni upałem turyści mogą też wsiąść w dorożkę.
Wreszcie jestem przy bramie rozległego parku otaczającego niewielki pałacyk. To Mon Repos - rezydencja zbudowana w 1824 r. przez brytyjskiego komisarza w prezencie dla żony. Kiedy w 1864 r. wyspa przeszła w ręce Greków, w Mon Repos zatrzymywała się królewska rodzina (kraj przestał być monarchią dopiero w 1973 r.). Dopiero od niedawna można ją zwiedzać, o czym większość książkowych przewodników jeszcze nie informuje. W pobliżu willi mamy pamiętające VI wiek p.n.e. pozostałości świątyni Artemidy oraz dwie piękne, choć malutkie wysepki, często pokazywane w folderach i pocztówkach. Na Wlacherne prowadzi 25-metrowa grobla, jedyną atrakcją jest urocza śnieżnobiała cerkiewka (no i samoloty przelatujące tuż nad głową, jako że niedaleko zaczyna się wybudowany na sztucznej grobli pas startowy lotniska). Na Pontikonisi można się dostać tylko łódką (od brzegów Kanoni dzieli ją 750 m). W tłumaczeniu nazwa oznacza "Mysią Wyspę" - od kształtu jaki przypomina z lotu ptaka (a właściwie przypominała, bowiem "ogon" w wyniku erozji przestał już istnieć) - czy też od mnóstwa myszy, które ją kiedyś zamieszkiwały. A według legendy jest to okręt Odyseusza zamieniony przez rozwścieczonego Posejdona w skałę, w odwecie za oślepienie syna boga mórz.
Największe wrażenie robi Korfu wieczorem, oświetlone i wciąż ruchliwe. Turystów jakby mniej - większość wraca na kolację do hoteli poza miastem lub szykuje się do nocnych imprez w dyskotekach, które także leżą poza centrum Korfu. Ulice zapełniają się wyspiarzami i nabierają bardziej greckiego klimatu. W końcu wieczór to najlepsza pora do spacerów i biesiad z przyjaciółmi.
Siadamy na ławce zajadając pysznego gyrosa , obserwujemy grających w karty mężczyzn. Nie chce się wracać do hotelu. A swoją drogą na obrzeżach miasta znajduje się źródło Kardaki - jeśli napijemy się wody płynącej z paszczy lwa św. Marka (symbol weneckiego panowania), to ponoć w ogóle nie będziemy chcieli opuścić wyspy...