Irlandia zachodnia: W krainie pierścienia

Skały i bagna, torfowiska i wrzosowiska, kamienne murki na miedzach i celtyckie fortece. No i deszcz 285 dni w roku. Connemara to dla Irlandczyków miejsce magiczne

- Nie ma piękniejszego miejsca na ziemi niż Galway. Nie mogłabym żyć nigdzie indziej - powiedziała Katarina, Czeszka mieszkająca tu od dziesięciu lat, kiedy wychodziłyśmy z lekcji angielskiego. Był koniec maja, lało, wiatr wywracał parasole. Zaproponowała, że mnie podwiezie. Na jej palcu błyszczał słynny pierścień Claddagh (prezent od męża): dwie dłonie trzymające serce zwieńczone koroną. Osoby stanu wolnego noszą pierścień sercem do koniuszka palca, małżonkowie i zaręczeni - odwrotnie.

Pierwszy pierścień Claddagh, irlandzki symbol miłości, przyjaźni i szacunku, powstał 400 lat temu w wiosce o tej samej nazwie, dziś to część Galway.

***

Od południa i zachodu oblewają Galway wody zatoki o tej samej nazwie. Na północ od miasta mamy torfowiska Connemary, a na wschód - wsie wśród zielonych pastwisk.

W wąskich uliczkach szeregi jedno- i dwupiętrowych kamieniczek, kolorowe witryny pubów, restauracji i sklepów. Zachowały się fragmenty średniowiecznych murów miejskich (część wyeksponowano w nowoczesnym centrum handlowym) oraz XV-wiecznego zamku Lynchów, bardzo wpływowego wówczas rodu, wtopione w zabudowę deptaka. Ten tworzą trzy ulice przechodzące jedna w drugą: Shop, High i Quay Street.

Galway, dziś centrum przemysłu medycznego i zaawansowanych technologii, należy do najszybciej rozwijających się miast w Europie (i, niestety, najdroższych w Irlandii) - w ostatnim dziesięcioleciu liczba mieszkańców niemal się podwoiła i wynosi 75 tys.

Miasto nigdy nie zasypia, sezon trwa tu przez okrągły rok. Tłumy turystów mieszają się ze studentami (jedna piąta mieszkańców) i uczestnikami kursów angielskiego. Kalejdoskop twarzy i języków.

Wszędzie napisy po angielsku i po irlandzku (to drugi urzędowy język). Mówi się, że Galway to stolica gaelickiej, czyli irlandzkojęzycznej Irlandii, nazywanej Gaeltacht. Jednak przemierzając uliczki tam i z powrotem, na próżno usiłuję usłyszeć słowa pokrewne językowi starożytnych Galów, czyli Celtów, którzy przybyli na wyspę ok. 700 r. p.n.e. Muszę wybrać się na Wyspy Aran i do Connemary (słynąca z łososi, torfowisk i niezliczonych jeziorek kraina geograficzna na północ od Galway), których mieszkańcy na co dzień posługują się tą mową.

***

Prom na wyspy Aran odpływa z portu Rossaveal, ok. 45 km od Galway. Jeżdżą tam autobusy (bilet 3 euro), ale ja wybieram autostop. Po drodze mijamy wioseczki i pastwiska poprzecinane niewysokimi murkami z kamienia. Murki biegną kilometrami, tworząc charakterystyczny pejzaż regionu (a przede wszystkim trzech wysp Aran; podobno - gdyby je zmierzyć - na największej z nich, Inishmore, ciągną się przez 4,8 tys. km). Wygrodzone poletka są maleńkie, tu i tam pasą się krowy, konie, owce.

- Widzisz, ile mamy kamieni, same skały. Jest z czego stawiać murki - mówi John, murarz, który mnie kawałek podwozi. - W połowie XIX wieku, w czasie Wielkiego Głodu, kiedy każdy kawałek gruntu był na wagę złota, pola niezwykle rozdrobnione, a rodziny liczyły nawet po dwadzieścioro dzieci, wszyscy pilnowali swojej ziemi i grodzili ją murem.

Po drodze przystanek w wiosce Spiddal. Pub, bank i dwa sklepy, dalej pensjonaty i domki wzdłuż szosy, z ogrodami dochodzącymi aż do plaży. Napisy angielskie ustępują irlandzkim (w tej części Connemary warto mieć mapę z nazwami w obu językach, bo łatwo zgubić drogę).

Podsłuchuję rozmowę w sklepie. Nic nie rozumiem! Do tej i innych wiosek na wybrzeżu wysyła się na wakacje dzieci, głównie z Dublina i Corku, żeby nauczyły się gaelickiego. Rząd Irlandii stawia na wskrzeszenie języka, który dla większości mieszkańców jest martwy - znają go jedynie z obowiązkowych lekcji w szkole.

Łapię kolejną okazję, aż do portu Rossaveal. Po drodze maleńka osada Rosmuc (parę chałup, pastwiska). Na początku XX stulecia w jednym z domów mieszkał poeta Pádraig Pearse, sygnatariusz Deklaracji Niepodległej Republiki Irlandzkiej z 1916 r. Odczytał ją przed gmachem poczty głównej w Dublinie, rozpoczynając tym samym powstanie wielkanocne - największy zryw w walce o niepodległość kraju (Anglicy stłumili je w ciągu tygodnia, przywódców rozstrzelano; niepodległość nadeszła dopiero w 1937 r.).

***

Po czterdziestu minutach na promie - Inishmore. Długa na 15 km, 900 mieszkańców.

Na piesze wycieczki jest za duża. Droga okalająca wyspę i praktycznie jedyny szlak liczy 50 km. Można skorzystać z turystycznego busa i za niewielką opłatą objechać ją z przewodnikiem albo wybrać się na przejażdżkę bryczką. Ja wypożyczam rower (10 euro za dzień).

Wąska droga biegnie od wioski i portu Kilronan aż do malowniczej laguny. Patrząc na biel piasku i szmaragdowe fale, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jestem na egzotycznej plaży. Wrażenie znika, kiedy zanurzam rękę w wodzie. Podobno dzięki opływającemu Irlandię Golfsztromowi przez cały rok jej temperatura jest niemal taka sama - ok. 10 stopni.

Po godzinie spokojnej jazdy - fort D n Aengus, kamienna twierdza na najwyższym na wyspie klifie (90 m). Trzy półkoliste, koncentryczne mury otwarte na Atlantyk. Mogły powstać ok. 700 lat przed naszą erą (początek ekspansji Celtów - indoeuropejskiego ludu, którego język i kultura zdominowały przedchrześcijańską Irlandię). Przez kilka stuleci fort był stolicą wysp Aran. To jeden z najciekawszych obiektów celtyckich w Europie. Z wrażenia dostaję gęsiej skórki.

Podchodzę do krawędzi klifu i kładę się na brzuchu, obok mnie turyści z Hiszpanii. Widok oszałamia i budzi respekt. Spoglądanie w dół na bałwany uderzające o skały niemal przyprawia o zawrót głowy. Po drugiej stronie Ameryka - myślę, patrząc na bezmiar Atlantyku.

Poza twierdzą D n Aengus na wyspie jest jeszcze kilka mniejszych fortów z epoki brązu i żelaza. Są też zabytki z czasów wczesnego chrześcijaństwa (ok. V-XII w.) - kapliczki i kościółki, a na wschód od wioski Eoghnanacht, 20 min rowerem za D n Aengus, grobowiec św. Brendana (mnich i podróżnik żyjący w VI wieku, założyciel wielu klasztorów w Irlandii i Szkocji, na Aran spędził parę lat) oraz cmentarz z IX w. Podziwiam kamienne chatki o bielonych murach - kryte strzechą, okna i drzwi najczęściej czerwone, czasem niebieskie lub zielone (sporo ich w całym hrabstwie Galway; niektóre są zupełnie nowe - zbudowane na wzor starych).

W porcie Kilronan staję przed sklepem ze swetrami (po 60-100 euro). Są grube, mięsiste, o wyszukanych splotach - warkocze, zygzaki, bąble. Sztuka wymyślnych wzorów jest przekazywana od pokoleń. Każdy splot ma swoje znaczenie: "drabina życia" symbolizuje pielgrzymkę do szczęścia, "drzewo życia" ma zagwarantować powodzenie, "linie małżeńskie" wyobrażają wzloty i upadki wspólnej drogi...

Z powodu tych swetrów cudem łapię ostatni prom o 17 (wcześniejszy był w południe). Kiedy odbijamy od brzegu, żałuję, że nie zobaczę zachodu słońca nad Atlantykiem.

***

Żeby lepiej poznać Connemarę, kupuję bilet na wycieczkę objazdową (20 euro) i o 10 rano ruszam autokarem z Galway.

Krajobraz staje się coraz bardziej surowy. Mijamy bagna i torfowiska, by wreszcie wjechać w góry. Choć wysokie zaledwie na kilkaset metrów, robią niesamowite wrażenie - masywne, gołe, skaliste zbocza, tylko gdzieniegdzie zielenią się trawy (trochę przypominają Tatry).

Szosa bardzo wąska i kręta, autokar staje co chwilę, żeby jadący z naprzeciwka mogli nas minąć. Na skraju drogi owca karmi jagnię, nieco dalej pasą się słynne kucyki z Connemary (to jedyne miejsce na świecie, gdzie żyją na wolności). Łagodne, doskonale nadają się dla dzieci do nauki jazdy. Nieco mniejsze od koni, smukłe, z pięknymi, długimi grzywami, białe i w różnych odcieniach brązu. Wyglądają baśniowo na tle bagnistych łąk. W Clifden (będziemy tędy przejeżdżać) co roku w sierpniu odbywa się targ i pokaz kucyków.

Autokar staje obok opactwa Kylemore. Położony u podnóża góry tuż nad jeziorem neogotycki kamienny pałac zdobią dziesiątki wieżyczek. Z daleka wygląda jak z bajki. Zbudował go w XIX w. pewien Anglik, właściciel ziemski, jako wyraz miłości do żony. Dziś urzędują tu siostry benedyktynki, które prowadzą elitarną międzynarodową szkołę średnią dla dziewcząt.

Ponieważ nasz przewodnik niezwykle zachwala miejsce, daję się namówić na kupno biletu (ze zniżką 6,5 euro, bez - 11), by zwiedzić opactwo i jego ogrody. Niestety, z bliska pałac rozczarowuje. Szary i przytłaczający, wnętrzom brak duszy. Nawet ogród w stylu francuskim wydaje się zimny (może z powodu aż nazbyt doskonałej symetrii klombów i rabat).

***

Żegnam się z kierowcą autokaru i wędruję do położonej nieopodal osady Letterfrack, u podnóża łańcucha Twelve Bens. Niektóre wzniesienia łagodne, aż po czubek porośnięte zielonymi trawami, inne - skaliste. Najostrzej rysuje się Diamond Hill (450 m n.p.m.) na terenie Connemara National Park. Park - w sumie 2957 ha - obejmuje też bagna i wrzosowiska. Niestety, z powodu postępującej erozji na szczyt wchodzić nie można. Muszę zadowolić się łatwym szlakiem wytyczonym wokół Diamond Hill (w miejscach bagnistych przerzucono kładki). Wzgórze otaczają grząskie łąki porośnięte brunatnymi trawami i wrzosami.

W parku żyją jelenie o niebywałych rozmiarów porożu (dwukrotnie większe niż zazwyczaj). Zdaniem naukowców to zapewne wynik nietypowej diety, na którą składają się wierzbowe liście, wrzosy i rośliny bagienne zamiast traw. Niestety, nie dostrzegłam ani jednego...

W Letterfrack trwa akurat Bog Week - Tydzień Bagien. Świętuje się go koncertami muzyki ludowej. Na pierwszy, spontaniczny, natrafiam w przydrożnym pubie - rodzinne granie suto zakrapiane guinnessem (są i tańce).

Noc spędzam w The Old Monastery Hostel (13 euro). Co za niezwykłe miejsce! Kolorowe ściany, stare meble, lampy ze staroświeckimi abażurami, na parapecie śpi kot. I mnóstwo gości (zjechali na koncerty). Do północy słuchamy sentymentalnych songów i skocznej irlandzkiej muzyki. Rankiem w przytulnej jadalni pachnie kawą. Zasiadamy razem przy stołach, częstujemy się chlebem prosto z pieca i domową owsianką.

***

Rankiem wędruję w stronę wybrzeża, na półwysep Renvyle, ok. 3 km od Letterfrack. Mijam potok, który wpada do cichej zatoki. Nad oceanem zieleni góruje masyw Tully (428 m n.p.m), jego zbocza schodzą wprost do oceanu. W osadzie Renvyle, w domu o nazwie Renvyle House (dziś hotel) pod koniec XIX wieku żył Oliver St John Gogarty, chirurg i pisarz, uwieczniony w "Ulissesie" Jamesa Joyce'a jako "dumny i zażywny Buck Mulligan".

U podnóża Tully spotykam parę austriackich traperów (właśnie wrócili z Nepalu). Po godzinie docieramy na szczyt. Co za widok! W dole turkusowe laguny i białe plaże, wysepki i ocean po horyzont. Ostre słońce, gorąco.

Kiedy nieco później wsiadam do wycieczkowego autokaru, który objeżdża Connemarę, kierowca przyznaje, że takiej pogody nie było od trzech lat. Przypomina, że dni deszczowych jest tutaj aż 285 w roku.

Po drodze przystanek w Clifden, rozłożonym na wzgórzach XIX-wiecznym miasteczku. Dwie główne ulice, ryneczek i zatłoczone puby. W 1907 r. Guglielmo Marconi (pół Włoch, pół Irlandczyk, jego matka pochodziła właśnie z Clifden) przeprowadził stąd pierwsze telefoniczne połączenie z Ameryką. Tu w 1919 r. wylądowali pionierzy lotów przez Atlantyk - John Alcock i Arthur Whitten Brown.

***

Wjeżdżamy do Galway. Ciepły wieczór, na ulicach i w ogródkach jeszcze więcej ludzi niż zwykle. Nad rzeką Corrib, przy XVI-wiecznym Hiszpańskim Łuku (ta kamienna wartownia chroniła wyładowywane ze statków towary przed rabunkiem) tłumy młodzieży na trawie. Leje się guinness.

Rzeczywiście można zakochać się w tym mieście - myślę, klucząc uliczkami. Nie chce się wracać do domu, ląduję w pubie The Quays przy Quay Street. Czuję się trochę nieswojo, bo nie lubię chodzić sama na piwo. Chwilę później otacza mnie gromada przemiłych Irlandczyków z Dublina. Bawimy się do rana. Nie ma jak Galway - myślę, zasypiając.

Wiecej tekstów podróżniczych na turystyka.gazeta.pl

Galway i Connemara w sieci

http://www.galway.net

http://www.galway.ie

http://www.galway1.ie

http://www.goconnemara.com

http://www.kylemoreabbey.com

Więcej o: