Nizina Sępopolska: W krainie smutnych dworców, ruin i bocianów

Okolice Sępopola i Skandawy polecam wytrawnym turystom, znudzonym blichtrem uznanych atrakcji

Na dworcu w Skandawie po torach można chodzić na palcach, zrobić szpagat, a nawet "jaskółkę", bez obawy, że nadjedzie dysząca spalinami lokomotywa ST 44-910, ciągnąc dziesiątki wypełnionych po brzegi wagonów. Tak było, kiedy przez przejście graniczne szeroką strugą płynęły do Rosji polska pszenica i węgiel. Ale to przeszłość. W latach 90. niemal z dnia na dzień Skandawa zamieniła się w zabitą deskami wioseczkę, jakich wiele w okolicy. "Za Niemca" był tu jeden z majątków rodziny Dönhoffów (wcześniej von Schliebenów) z jednopiętrowym pałacem projektu Karla Schinkla, tego od rekonstrukcji zamku w Malborku. Ślad po nim nie pozostał. Próby czasu nie przetrwa też pewnie kolejowa stacja graniczna z czasów komuny, której dawne znaczenie podkreśla wisząca na opustoszałym dworcu czerwona tablica z napisem: "Graniczna placówka kontrolna Straży Granicznej w Bezledach".

(W Bezledach to już inne życie - najważniejsze w Warmińsko-Mazurskiem przejście drogowe z obwodem kaliningradzkim przepuszcza rocznie ponad 3 mln osób.)

Okna stacyjki w Skandawie zabite blachą albo zabezpieczone kratami. Torowisko z wolna pochłaniają chwasty, szyny utraciły blask, semafory bezradnie opuściły skrzydła. Puste bocznice. Cisza dzwoni w uszach. Skandawa wypadła z gry. A pomyśleć, że pierwszy pociąg przemknął tą linią w grudniu 1871 r. W niespełna 80 lat później Rosjanie, którzy zapuścili się tu w 1945 r., rozszabrowali torowiska, a co się dało, łącznie z wagonami i parowozami, wywieźli jako łup wojenny. Na jakiś czas ruch zamarł. Później władze poszły po rozum do głowy i na nowo zaczęto układać szyny, bo trasa Legnica - Wrocław - Poznań - Toruń - Olsztyn - Korsze - Skandawa - granica państwa okazała się strategiczna, głównie dla Rosjan. To m.in. tędy pędziły eszelony z rosyjskim wojskiem na pogrom Praskiej Wiosny.

Do Skandawy jechaliśmy od Krymławek. Minęliśmy stary spichlerz i szpetne silosy popadające w ruinę. Wiodła nas droga gęsto wysadzana lipami, co na Warmii i Mazurach staje się rzadkością, bo trwa amok wyrąbywania przydrożnych alei - podobno drzewa rzucają się na kierowców. Potem były Modgarby, a w nich stary majątek - rozpadający się dwór i czworaki. Z asfaltu zjechaliśmy na brukowaną drogę wśród zarośli i chaszczy, by wylądować przed dworcem, z którego nigdzie nie da się odjechać. Polecam tę wycieczkę wytrawnym globtroterom i turystom znudzonym blichtrem uznanych atrakcji. Z roztkliwieniem będą zaglądać przez okratowane okna do wnętrza poczekalni, gdzie zobaczą opustoszałą przechowalnię bagaży, drewnianą zabudowę ścian, drucianą siatkę, wszystko wymalowane okropną żółtą farbą olejną. Nic tu po nas. Jedźmy do Drogoszy.

***

Drogosze (niegdyś Döhnhoffstadt), najpierw własność Wolfsdorffów, później von Rautterów, Dohnów, Dönhoffów i na koniec rodziny Stolberg-Wernigerode. Zatrzymujemy się przy XIV-wiecznym gotyckim kościółku z dobudowaną znacznie później kaplicą grobową Dönhoffów, co potwierdza tarcza herbowa z łbem dzika. Nad wejściem widnieje głowa mężczyzny w pokaźnej peruce. Panoplia z herbem na daszku, z obu skrzydeł patrzą zadumane postacie nadkruszone przez czas. W ogródku za metalowym płotkiem barokowa plebania. W porośniętym rzęsą stawie w niebogłosy skrzeczą żaby. Pojawia się pałac: lekki, jasny, z czterema kolumnami. Niespodziewany łyk piękna. Barokowy kształt eleganckiej rezydencji nadali Dönhoffowie, a konkretnie Bogusław Fryderyk, który zlecił robotę Johannowi von Collas. Ten uwinął się szybko, wznosząc pałac w latach 1710-14 (wzorował się na słynnym pałacu we Friedrichstein uznawanym za najwspanialszy w Prusach Wschodnich, też własność Dönhoffów).

W czasach świetności wnętrza wypełniały dzieła sztuki, w tym rzadkie wazy chińskie i flamandzkie arrasy. Był tu teatr i zbiory egzotycznych motyli. Podobno najciekawszym pomieszczeniem pałacu był hol i zarazem ogród zimowy, skąd jeszcze dziś schodzi się do parku o powierzchni ok. 70 ha. Dzisiaj wszystko zamknięte na trzy spusty, okna zabezpieczone przed włamaniem. Ktoś to kupił, ale nie ma dość pieniędzy (albo odwagi), żeby nawiązać do niegdysiejszej świetności. Rezydencja ogrodzona siatką, bramka na zasuwę i skobel. Jest też napis: "Wstęp na kompleks pałacowo-parkowy bez zgody właściciela wzbroniony". Patrzymy na podjazd z przystrzyżonym klombem, w którym można się dopatrzyć śladu po dawnej fontannie. Zawracamy, mijając zarośnięty i gulgoczący ropuchami stawek i domostwa, co tu dużo mówić, rzeczypospolitej fornalskiej. Jedźmy - nikt nie woła.

Po drodze mijamy Silginy, w nich piękne stare bauerskie gospodarstwo - okna zdradzają opuszczenie. Na wzgórzu za mostkiem rozpaczliwa ruina dworu. Próbuje ratować go jakaś fundacja, ale nieskutecznie. Dżungla czarnego bzu. Część ściany od strony ogrodu runęła, ukazując pokoje, klatkę schodową, resztę schodów. Dach na wpół zawalony. Za parę lat po budynku nie będzie śladu. W czasie wojny był tu przytułek dla psychicznie chorych. W pewnej książce przeczytałam, że w 1945 r. "doszło do spotkania pacjentów z żołnierzami Armii Czerwonej". W innej opisano, jak żołnierze wybili chorych co do nogi. Na resztkach dachu gniazdo bocianie, jedyny znak życia.

***

Nie wiem, od jak dawna bociany kochają Warmię i Mazury, ale to już długa historia. Ostatnio bociek stał się znakiem firmowym regionu, np. Żywkowo zasłynęło jako wioska bociania. Nie ono jedno. Na Nizinie Sępopolskiej ptaki te czują się znakomicie. Pojedźcie do Dzietrzychowa, do Lwowca leżących między Skandawą a Sępopolem. Za Silginami wioska Krelikiejmy - na każdej chałupie porządne gniazdo na stelażach, które od paru lat montują energetycy z ekologami. Powstaje solidna konstrukcja odporna na wichury, jakich nie brakuje w regionie nawet latem. Jedziemy szosą wąską, miejscami lepszą, miejscami gorszą. Z jednej strony burak cukrowy, z drugiej - rzepak młody "pała" (patrz: wieszcz - dzięcielina). Na skraju pola tablice z życzliwym napisem "Życzymy szczęśliwej drogi".

Dojeżdżamy do Lwowca. To prawdziwe zagłębie bocianów. Na niektórych domach nawet dwa gniazda. Gniazda na szopach, na słupach, a na kościele koncentracja: na wieży, na pinaklach, gdzie się da. Słychać klekotanie. Na gotyckim kościele Matki Boskiej Szkaplerznej doliczyliśmy się siedmiu gniazd! W porównaniu np. z katedrą w hiszpańskim Alfaro, gdzie bociany uwiły ok. 100 gniazd, brzmi to skromnie, ale jak na malutki kościółek i wioseczkę współczynnik "zabocianienia" wypada nieźle. Podobnie w pobliskim Dzietrzychowie, skąd już tylko 9 km do Sępopola.

***

Miasteczko leży pośród łąk u zbiegu rzek Łyny i Guber. Któż by pomyślał, że ta senna mieścina miała tak ciekawe i burzliwe dzieje, w których wojny na przemian mieszały się z epidemiami. Dżuma, która przeszła przez region na początku XVIII w., zabrała połowę mieszkańców Sępopola. Z dawnej świetności zachował się gotycki kościół, część murów i XIV-wieczna baszta.

Z Sępopola jedziemy do Prosny, od XVI w. do 1945 r. własność rodziny von Eulenburg. Zatrzymuje nas widok oryginalnej wieży w stylu romantycznego gotyku wyrastającej ponad drzewa. Aby do niej dojść, trzeba przedrzeć się przez zdziczałą zieleń i pokonać błotnistą ścieżkę. Choć neogotyk i w ruinie, ale cudo. Zachowała się tylko elewacja, wnętrza wypalone. Podobno pałac przetrwał wojnę, ale użytkowany przez PGR od 1945 r. powoli popadł w ruinę. Zachowały się piękne maswerkowe okna. Nad tym wieża z okienkami wspartymi na półkolumienkach. Podobno ta neogotycka elewacja skrywała wcześniejszą barokową zabudowę. Osobliwością pałacu miały być pięknie rzeźbione drewniane schody. Prawdziwy jest tylko starodrzew - liczące 200 lat dęby i świerki. Może jeszcze trochę pożyją, nie stoją przecież przy drodze.

Więcej o: