Przypominała nieco łódź podwodną lub volkswagena na szynach, wzbudzając zachwyt i będąc jednocześnie przedmiotem pożądania, ponieważ na przejazd nią stać było jedynie wybrańców. Wciąż jednak ma na koncie rekord prędkości. Zapraszamy w podróż pociągiem, który w historii polskiego kolejnictwa stał się legendą.
Tuż po odzyskaniu niepodległości stan naszego kraju prezentował się fatalnie. Skończyła się I wojna światowa. Polskę trzeba było tworzyć na nowo, odbudowywać zniszczone mosty i dworce, tworzyć nowe drogi i połączenia do miast, które przez ponad 120 lat znajdowały się, a to w zaborze niemieckim, rosyjskim czy austriackim. Dojechać pociągiem do z Warszawy do Poznania? Zapomnijmy. Ze stolicy do Lwowa? Trzeba się było uzbroić w cierpliwość. Dodatkową trudnością był fakt, że Polska odziedziczyła trzy różne systemy kolejowe. Wyzwań przed ówczesnymi inżynierami było wiele.
Kilkanaście lat później, w połowie lat 20. większość dużych miast było już połączonych siecią kolejową, jednak prawdziwa rewolucja nastąpiła w 1933 roku, gdy po torach zaczęła jeździć Luxtorpeda. Jak sama nazwa wskazuje, wsiadając na jej pokład, można było odbyć podróż nie tylko w luksusach, ale i w zawrotnej, jak na tamte czasy prędkości.
Torpeda podhalańska' w czasie jazdy próbnej (1933) Narodowe Archiwum Cyfrowe
Po fazie eksperymentów kierownictwo PKP zadecydowało o wypożyczeniu od austriackiego producenta Austro-Daimler-Puch jednego z najnowocześniejszych wtedy wagonów silnikowych i 1 sierpnia 1933 roku pociąg ruszył na trasę Kraków – Zakopane. Kształt, poziom i prędkość, jaką rozwijał sprawiły, że szybko przylgnął do niego przydomek "luxtorpeda" i tak też zostało. Po pozytywnym przejściu testu wagon odkupiono, a później zakupiono kolejnych pięć, w których polscy inżynierowie zwiększyli prędkość maszyny do 140 km na godzinę.
Nie wierzycie? Do tego przedwojennego wehikułu wciąż należy rekord prędkości na trasie Kraków – Zakopane. Stało się to w 1936 roku, a dystans ten superpociąg pokonał w 2 godziny i 18 minut. Z Warszawy do stolicy Tatr można było dotrzeć w 6 godzin. Na pewno jednak na tej trasie nie osiągał maksymalnej prędkości (140 km na godzinę), w górach, na krętych torach to byłoby przecież skrajnie nieodpowiedzialne. Historycy donoszą, że z Krakowa do Zakopanego jechał z prędkością do 50 km/h, na trasie Warszawa – Kraków 80 km/h, a ze stolicy do Łodzi osiągał nawet prędkość 100 km/h. Znawcy przyznają, że później do właściwie wszystkich wagonów spalinowych o aerodynamicznych kształtach przylgnęła nazwa "luxtorpeda", a na wspomnianych trasach jeździły te mniej luksusowe i superszybkie modele.
Luxtorpeda budziła podziw Narodowe Archiwum Cyfrowe
Prawdziwa Luxtorpeda budziła zachwyt: - Jako dzieciak podziwiałem luxtorpedę, jak sunęła mostem Średnicowym nad Wisłą z Dworca Wschodniego. Ludzie przystawali na jej widok i krzyczeli: Luxtorpeda! Luxtorpeda! Miała piękny aerodynamiczny kształt. W tamtych czasach to był szok! - wspomina na łamach "Rzeczpospolitej" Bogdan Pokropiński, autor książki o słynnym pociągu.
Trzeba jednak przyznać, że był to pociąg dla bogaczy. Bilet na trasie Zakopane – Kraków kosztował 120 zł, tyle ile zarabiał w miesiąc robotnik w fabryce. Maksymalnie mogło w nim podróżować 60 pasażerów. Jedni historycy rozpisują się na temat przepychu i zbytków, inni doszukują się braków. Dość powiedzieć, że na pasażerów czekały siedzenia obite skórą, stoliki nakryte białym obrusem, wazoniki ze świeżymi kwiatami.
Inni, chcąc odmityzować przedwojenny pociąg zwracają uwagę, że w pociągu nie otwierały się okna, a wentylacja oparta była o wywietrzniki w dachu, które funkcjonowały jedynie podczas jazdy – na postoju były bezużyteczne. Nikt też nie pomyślał o zamocowaniu firanek w oknach, co szczególnie latem mogło być mało komfortowe.
Luxtorpeda w Zakopanem, 1936 rok Narodowe Archiwum Cyfrowe
Mimo tych niedogodności Luxtorpeda była numerem jeden. Miała również inną zaletę. Kursowała na najdłuższej trasie kolejowej w przedwojennej Polsce – z Gdyni do Zaleszczyk (1314 kilometrów) i spełniała kolejne marzenie urlopowiczów, żeby spędzać czas w kurorcie dla elit. Nie tylko Sopot czy Jurata przyciągały ludzi z pierwszych stron gazet. Po odzyskaniu niepodległości Zaleszczyki - miasto z trzech stron otoczone leniwie płynącym Dniestrem, był popularnym miejscem gwiazd, artystów i polityków. Klimat Zaleszczyk obrósł legendą. Pisano, że to polski biegun ciepła. Na jednej z przedwojennych fotografii widać, że termometr (w słońcu) wskazuje 55 st. A mimo tego, jak pisano, "słońce tam nie parzyło, ale opalało". Nic dziwnego, że pobyt zalecano tam m.in. "uzdrowieńcom, wątłym, lżej chorym piersiowo, fizycznie i nerwowo osłabionym, pragnącym spokoju i odpoczynku". Ze względu na swoisty mikroklimat i wysokie temperatury reklamowano Zaleszczyki jako miejsce sprzyjające leczeniu nerek.
Zaleszczyki upodobały sobie znane osobistości: Maria Dąbrowska czy Maria Jasnorzewska-Pawlikowska. W wielkiej konspiracji szykowano także pobyt Józefa Piłsudskiego, a i tak się wydało. Marszałek przybył do kurortu pociągiem 5 września 1933 roku. Adiutant Mieczysław Lepecki pisał we wspomnieniach: "Zdradziły nas szybkie urządzanie willi, instalacje telefoniczne i wielkie zainteresowanie się miasteczkiem, okazywane przez władze administracyjne". Jak spędzał czas w kurorcie? Prosił, żeby nie organizować na jego cześć żadnych rautów czy ceremonii. Spotykał się m.in. z ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem oraz arystokratami z najbliższej okolicy. Pobyt Piłsudskiego nad Dniestrem był dla wielu osób wydarzeniem, ale nie dla wszystkich. Baronowa Stella Turnau z rodu Brunickich, której rodzina od XIX w. posiadała Zaleszczyki, ostentacyjnie zignorowała jego obecność, mówiąc, że nie przyjmie socjalisty w swoim domu. Kobieta popierała Narodową Demokrację.
I do Zaleszczyk wkradła się wojna. Po 17 września 1939 roku w okolicach miasta do Rumunii wycofywały się resztki wojsk polskich. Miasto znalazło się pod okupacją ZSRR, a od 1941 do 1944 roku znajdywało w granicach Generalnego Gubernatorstwa. Od 16 sierpnia 1945 r. Zaleszczyki weszły w skład ZSRR. Dziś należą do Ukrainy.
Wybuch II wojny światowej przerwał także rozwój Luxtorpedy w polskim kolejnictwie. Bomby podczas ataku dworca w Krakowie nie ominęły dwóch maszyn, które zostały doszczętnie zniszczone. Ten sam los spotkał dwie kolejne (w tym oryginalną austriacką), stojące na bocznicy w Skarżysku-Kamiennej. Dwie trafiły w ręce okupantów, które do 1945 roku jeździły z szyldem "Tylko dla Niemców" do Krynicy, Zakopanego, a nawet austriackich kurortów w Alpach. Komfort polskiego pociągu miał docenić Hans Frank, zwierzchnik Generalnego Gubernatorstwa.
A potem te "autobusy na szynach" zdobyli Rosjanie, jeden z nich został doszczętnie zniszczony i zamieniony na magazyn części. Drugi ocalony kilka lat dowoził górników do pracy w kopalni w Trzebini. Dziewięć lat po wojnie wizytówka przedwojennej kolei została pocięta na żyletki.