Gwatemala: Wszyscy święci piją gallo

W Todos Santos Cuchumatan jest czas, by prosić bogów o deszcz, o dobre plony, o zdrowie i szczęście dla siebie i rodziny. Jest też czas, który należy poświęcić zmarłym

Stary amerykański school bus przechyla się na zakrętach górskiej drogi. Ze stłoczonymi wewnątrz Indianami (i kurczakami) opadam to na jedną, to na drugą stronę w takt muzyki marimbas (ludowy instrument przypominający olbrzymi ksylofon). Kłęby spalin unoszą się nad kamienistą drogą, ilekroć zdobywamy kolejne strome wzniesienie 40-kilometrowej drogi z Huehuetenango, który pokonujemy ponad trzy godziny.

Im bliżej Todos Santos Cuchumatan, małej wioski w górach Cuchumatanes, tym więcej czerwonych portek miga między drzewami. Todos Santos to jedno z niewielu miejsc w Gwatemali, gdzie tradycyjny strój mężczyzn jest bardziej kolorowy niż kobiet. Noszą spodnie w czerwono-białe pasy, koszule z gęsto haftowanymi kołnierzami i kapelusz przepasany niebieską wstążką. Kobiety zadowalają się czarną, prostą spódnicą i fioletową bluzką.

Autobus wjeżdża w tłum zebrany na placu przed kościołem w Todos Santos Cuchumatan. Jest czerwono, jakby zakwitło pole maków. Trwa festyn z okazji El Dia de los Muertos, czyli Dnia Zmarłych. Święto trwa od 21 października do 2 listopada, ale najważniejszym dniem jest 1 listopada - Dzień Wszystkich Świętych (Dia de Todos Santos), kiedy celebruje się pamięć zmarłych dzieci. Dzień Wszystkich Dusz (2 listopada) dedykowany jest duszom dorosłych. Święto, choć oparte na kalendarzu chrześcijańskim, ma korzenie zarówno w antycznej kulturze Majów, jak i w katolicyzmie.

Na placu wokół diabelskiego młyna stoją stragany ze świątecznymi ciasteczkami. W rytmie skocznej muzyki wygrywanej na marimba piekielna maszyna co rusz unosi nową grupę rozkrzyczanych i odurzonych tubylców. Mieszają się zapachy piwa gallo (po hiszpańsku - kogut) i frytek, kurze udka skwierczą w tłuszczu. Idąc pnącą się w górę uliczką, omijam leżących na ziemi, zmęczonych piciem biesiadników.

Dom Doni Rosy jest jednym z ostatnich - wyżej, pod grafitowymi chmurami są tylko pola kukurydzy. Miniaturowa sauna przypomina murowaną psią budę, obok na wysokim postumencie stoi kamienny zbiornik na wodę. Tu robi się pranie, zmywa i myje zęby. Wejście do domu zasłaniają suszące się kolby kukurydzy. Kurczaki z przestrachem uciekają z izby.

- No hay problema , wszyscy się zmieszczą - mówi Dona Rosa, przesuwając drewniane łóżka. Jej drobna figura ginie w fałdach ciężkiej spódnicy i haftowanej bluzki. Jak większość Gwatemalek prezentuje w uśmiechu misterne złote koronki.

- Na śniadanie będzie czarna fasola - oświadcza po hiszpańsku, ale do synków, którzy z dwoma rudymi psami wbiegają do izby, zwraca się w nieco chrzęszczącym języku mam .

Indianie Mam na co dzień używają swej własnej mowy, po hiszpańsku zwracają się tylko do turystów (np. na targu) i do urzędników.

Gospodyni krząta się przy palenisku (tli się całą noc), odstawia wiadra pełne wody, jej nieznające spoczynku ręce tańczą wokół krosna. Indianki w Gwatemali nie mają łatwego życia. Wcześnie wydawane za mąż, często rodzą dzieci w wieku czternastu lat, tak długo, jak długo są płodne. Zawinięte w kolorowe chustki maluchy towarzyszą matkom w pracach domowych i na polu. W świecie potomków Majów przywileje należą się mężczyznom. To oni tańczą dziś przed Palacio Municipal. Podrygują, szeroko rozstawiając pijane nogi w rytm tej samej, rozbrzmiewającej od rana do wieczora melodii.

W kierunku cmentarza napływa wielobarwny tłum, nad kapeluszami powiewają latawce i wieńce z foliowych kwiatów. Przy nagrobkach pomalowanych jaskrawą olejną farbą piętrzą się góry bananów, świątecznych obarzanków i butelki z coca-colą.

- Zmarli nie jedzą smakołyków - skarży się starszy mężczyzna krzątający się przy kolorowym grobowcu. - A my tak się staramy. To radosne święto, cieszymy się, że nasi przodkowie są w lepszym świecie.

Rodziny spędzają na cmentarzach całe godziny, ofiarowując modlitwy i prezenty umarłym. To święto przypomina przyjęcie, na którym wspomina się ukochane osoby.

W dwa dni później biorę udział w indiańskim pogrzebie. W pobliżu szałasu z traw i kwiatów, w którym spoczywa zmarły. Orkiestra dmie w złote puzony, wiruję z grupą żałobników w tańcu przypominającym szalonego oberka. Zmarłym puszcza się latawce - w dolinie nad cmentarzem kołyszą się setki papierowych ptaków. Wraz z nimi myśli żywych ulatują ku niebu.

W noc poprzedzającą 1 listopada Todos Santos nie śpi. Monotonna muzyka wprowadza w trans grupę tancerzy w maskach. Pył wzniecany stopami wolno drepczących stóp osiada na twarzach. Żółty ptak pochyla głowę przed jaguarem. Pióra kołyszą się rytmicznie. Tańczący z zaplecionymi z tyłu rękami przesuwają się powoli wzdłuż okręgu, dostawiając jedną stopę do drugiej. Taniec nie zmienił się od czasów Majów.

Jednocześnie w małym, białym kościele odbywa się msza - ksiądz, ministrant i trzech uczestników. Mimo wysiłków misjonarzy i upływu czasu Majowie mają większe zaufanie do dawnych bogów. Prastary kalendarz Tzolkin wyznacza im odpowiednie dni na wszelkie okazje. Jest czas, by prosić bogów o deszcz, o dobre plony, dziękować za zbiory, modlić się o zdrowie i szczęście dla siebie i rodziny. Jest też czas, który należy poświęcić zmarłym. Modły do bóstw odwiecznie rządzących tutejszą przyrodą wciąż są integralną częścią życia wiejskiej zbiorowości. I mimo że większość z nich to katolicy, nie chcą opuścić dawnych bogów, którzy przez wieki nad nimi czuwali.

W jednym z ciasno stłoczonych domów w bocznej, stromo opadającej uliczce zbiera się kilkanaście osób. Przed głównym wejściem stoi duży głośnik, wewnątrz perkusja i gitara elektryczna. Płonią świece przed portretem przodka. Przyjaciele i sąsiedzi zebrali się na wspominki. Silne głosy wyśpiewują skoczne piosenki, przerywane od czasu do czasu melodyjną litanią. Głośnik wypluwa elektryczne dźwięki, które wciskają się w każdy zakamarek uliczki.

Wraz z nimi wślizguję się do domu Doni Rosy. Stawia przede mną miskę z gęstym sosem.

- To z bawolich wnętrzności - Indianka z dumą odpowiada na mój pytający wzrok. - Świąteczne danie. Dyskretnie dzielę się kolacją z psami.

Zasypiam przy odgłosach fiesty. Nawet ciepły śpiwór nie chroni mnie przed panującym na tej wysokości chłodem.

Rano, po obiecanej porcji czarnej fasoli i równie czarnej kawie podążam za tłumem. Na drodze między wzgórzami zebrali się chyba wszyscy mieszkańcy Todos Santos i okolicznych osad. Dzisiaj kulminacja świąt - skack koyl (wycisk dzikich koni) ku czci zmarłych dzieci.

Konie wcale nie są dzikie. Nie dotyczy to również jeźdźców (chyba że dziki jest synonimem słowa "pijany"). Jinetes (jeźdźcy) noc przed zawodami spędzają na ceremonialnym alkoholizmie. Wlewają w siebie hektolitry Gallo lub bimbru. Do czasu rozpoczęcia wyścigu wielu nie może samodzielnie dosiąść konia.

Mieszam się z tłumem i przepycham do barierek. Otaczają mnie spocone, nabrzmiałe twarze. Bosonogie dzieciaki zajadają lody, sprzedawane ze starej beczki. Młode matki dźwigają na plecach małe dzieci o szeroko otwartych oczach. Mężczyźni z zazdrością wpatrują się w zawodników.

Jeźdźcy w asyście rodzin i wielbicieli dochodzą na miejsce startu. Niektórzy kładą się na ziemi, by w otoczeniu zaniepokojonej żony i małych dzieci zdrzemnąć się choć przez chwilę.

Na zamroczonych alkoholem twarzach dżokejów maluje się duma. Start w zawodach to wielkie wyróżnienie, choć każdy może spróbować swoich sił. Wystarczy, że złoży przysięgę i zapłaci. Jeżeli mężczyzna umrze po ślubowaniu, jego syn musi je wypełnić.

Z napięciem czekam na rozpoczęcie wyścigu. Tuż przede mną uśmiechnięty jeździec odrywa zębami kapsel od butelki piwa, by po chwili wlać połowę jej zawartości do gardła. Młodzieniec w czerwonych portkach chrapie donośnie, ułożywszy się na głównej drodze.

Gwizdek rozpoczyna wyścig. Rżą konie, widownia wstrzymuje oddech. Jeźdźcy giną w tumanie kurzu, słychać tylko stukot kopyt. Po chwili rozlega się donośne "Soy hombre!" (jestem mężczyzną) i z pyłu wyłaniają się wzniesione ręce. To ci, którym udało się przetrwać gonitwę. Część zawodników spadła z koni, straż przyboczna pomaga im ponownie ustawić się na linii startu. Wyścig zaczyna się od początku i będzie trwał tak długo, jak długo wytrzymają jeźdźcy. Będą galopować między dwoma punktami, robiąc przerwę na piwo. Wygrywa najbardziej odporny na działanie alkoholu.

- Wielu spada z koni w czasie sprintu - tłumaczą mi Indianie. - Jeśli ktoś umrze w czasie wyścigu, to oznacza, że va a pasar un buen ano (będzie dobry rok).

Zmarłego uważa się za ofiarę złożoną światu Majów.

Nie wiem, czy ten rok będzie dobry. Nie doczekawszy końca wyścigu, wyruszyłam w dalszą podróż. Przemierzając Gwatemalę, jeszcze nieraz będę miała do czynienia z duchami przodków, świętymi o nieznanej proweniencji i tajemniczymi rytuałami. Potomkowie Majów jak przed wiekami komunikują się ze światem umarłych. Czy długo jeszcze?

Festiwal odbywa się od 21 października do 2 listopada. Do Todos Santos Cuchumatan dojedziemy autobusem (3 godz.) z miasta Huehuetenango

Więcej o Gwatemali

http://www.guatemalaweb.com

http://kostaryka1988.republika.pl

Więcej o: