Wakacje na obcej planecie... Festiwal Burning Man w USA

Garnitury zamieniają na dziwaczne futerka i świecące płaszcze i przez tydzień żyją na pustyni w Nevadzie

* Tekst zwyciężył w konkursie portalu Gazeta.pl "Obieżyświat"

Środa wcześnie rano. Upał coraz większy, trudno dłużej wytrzymać w nagrzanym namiocie. Temperatura wkrótce przekroczy 40oC i tak będzie aż do wieczora, kiedy gwałtownie spadnie do 7-8oC. Na pustyni słońce praży niemiłosiernie, każdy kawałek cienia jest na wagę złota. Wiatr zamiast ochłody przynosi chmury pyłu, który wdziera się w każdą szczelinę, bez maski chroniącej usta i gogli na oczy trudno się poruszać. Konieczne są też grube swetry i kurtki, a raczej dziwaczne futerka i barwne płaszcze przyozdobione wymyślnymi światełkami. Przecież to najdziwniejszy festiwal w Stanach Zjednoczonych - Burning Man, barwne połączenie sztuki, autokreacji i zabawy.

Każdego roku na przełomie sierpnia i września na pustynię w Nevadzie przyjeżdżają tłumy ludzi. W ubiegłym roku - ponad 30 tys., choć to podobno oficjalne zaniżone dane, na tyle bowiem opiewa pozwolenie od lokalnych władz. Plotki głoszą, że mogło być ich nawet ponad 40 tys. Na siedem dni zamieniają komfortowe życie na surowe warunki pustynnego obozu. Wielu ma odpowiedzialną pracę, wielu jest bardzo bogatych. Co ich ciągnie do Black Rock City?

- Trudno wytłumaczyć komuś, kto nigdy tu nie był - mówi Dorota, 34-letnia zgrabna blondynka ubrana w połyskujący różowy stanik z futerkiem i obcisłe, mieniące się kolorami szorty. - Tu obowiązują inne reguły. Wystarczy spojrzeć na mnie. Czy poważna kobieta biznesu w "normalnym świecie" biega w takim stroju?

Dorota urodziła się w Polsce, ale od 20 lat mieszka w USA, jest menedżerem w małej firmie projektującej na zamówienie klientów różności, od skuterów śnieżnych po aparaturę medyczną. Pierwszy raz przyjechała na Burning Mana pięć lat temu z mężem. Od tego czasu zjawiają się co roku. - Namówili nas znajomi. Wielu z nich mieszka i pracuje w Krzemowej Dolinie. Słyszałam nawet, że niektórym sponsorują wyjazd firmy. W Black Rock City powietrze wręcz kipi od niezwykłych pomysłów. Taka inwestycja na pewno się opłaca.

Idziemy na kawę do wielkiego namiotu w centrum obozowiska. Kawa, herbata, lemoniada i lód to jedyne, co można tu kupić - obowiązuje całkowity zakaz sprzedaży i promocji czegokolwiek, co ma wartość komercyjną. Wprowadzono tu tzw. gift economy , czyli gospodarkę prezentów. - To coś zupełnie innego niż barter economy - wyjaśnia Dorota - Barter wymaga wzajemności: coś za coś. A tu jak chcesz, to dajesz: cukierki, drinki, własnoręcznie przygotowane ozdoby czy stroje, talizmany, cokolwiek. Dla samej przyjemności dzielenia się z innymi, bez oczekiwania na rewanż.

***

Po drodze mijamy dziwne obozowiska, niektóre przygotowane z artystycznym zacięciem. Nie do wiary, co ludzie potrafią wyczarować w ciągu kilku dni w prymitywnych warunkach: galeon na kołach, labirynt pełen tajnych przejść, piękny ogród z metalowymi kwiatami...

Ktoś wywiesił na przyczepie plakat z własną interpretacją siedmiu grzechów głównych: "Wiedza bez charakteru. Komercja bez moralności. Polityka bez zasad. Nauka bez człowieczeństwa. Szacunek bez poświęcenia. Bogactwo bez pracy. Przyjemność bez sumienia". Uprzejmie pozdrawia nas kobieta wąż i mężczyzna w rycerskiej zbroi. Na rowerze przejeżdża czarny anioł. Po chwili obok mnie zatrzymują się sanie Świętego Mikołaja. Czerwony pojazd z pudłami kolorowych prezentów, choinką i wielkim pluszowym miśkiem wygląda dość niezwykle - w środku siedzi dziewczyna w czerwonej czapce i zaawansowanej ciąży. - Ósmy miesiąc - mówi 32-letnia Hillary (pracuje w wyszukiwarce internetowej Google). - Przed przyjazdem zrobiłam badania. Lekarz powiedział, że mam unikać najgorszego upału i pić dużo wody, poza tym nie widział przeciwwskazań. A ja tak bardzo chciałam przyjechać, czwarty raz. Stąd pomysł sań. Zamiast chodzić czy jeździć na rowerze, mogę się swobodnie poruszać, siedząc w tym wygodnym pojeździe.

Przygotowanie sań zajęło Hillary i jej przyjacielowi ponad trzy miesiące. Wszystkie weekendy i wiele wieczorów spędzali w garażu, przycinając, malując i dopasowując poszczególne części. - Pracownicy hipermarketu budowlanego patrzyli na nas dziwnie, gdy trzeci raz tego samego dnia przyjeżdżaliśmy po kawałek sklejki czy elementy do silnika - śmieje się Hillary. - Ale było warto, ludzie do mnie podchodzą, zagadują. Czuję się wspaniale!

***

Zbliżamy się do namiotu w centrum. Tu na dwóch scenach cały czas odbywają się pokazy. W jednym kącie ktoś recytuje wiersze, w drugim lalkarz w rytm muzyki tańczy z kukiełką w latynoskim stroju. Każdy może wystąpić, co czasami oznacza ciężką próbę dla widzów. Ale nikt się tym nie przejmuje. Chcesz, to słuchasz, nie chcesz - idziesz dalej. Ludzie siedzą na porozrzucanych po całym namiocie kanapach, leżą na ziemi, rozmawiają, bawią się. Pod palmą fakir rozsypał potłuczone butelki. Śmiałkowie (których nie brakuje) mogą spróbować przejść po szkle. Dziewczyna o egzotycznej urodzie maluje henną hinduskie wzory na dłoni olbrzymiego chłopaka owiniętego sarongiem.

W kolorowym tłumie biega dwuletnia Marigold. Jej rodzice prowadzą firmę spożywczą w Nowym Meksyku (produkują sosy, salsy i dipy). - Przyjechaliśmy już piąty raz - mówi 33-letnia Maggie, mama Marigold. - Chcieliśmy pokazać małej inny świat, pełen sztuki i barwnych postaci. W Nowym Meksyku jest zbyt zwyczajnie i trochę nudno.

Maggie jest bardzo ładna. Ma ciemne włosy zapięte w kucyk, czarujący uśmiech i długie czarne kozaki. Studiowała literaturę angielską i poezję, myśli o pisaniu książek. Przed przyjazdem obawiała się, jak inni odniosą się do obecności małego dziecka. - Niepotrzebnie! Spotykamy się z mnóstwem przyjaznych reakcji.

Marigold wspina się na kolana mamy, a za chwilę ciągnie nas w stronę dziwacznego zwierciadła, które odbija rzeczywisty, a nie odwrócony obraz. Po raz pierwszy widzę jak wyglądam naprawdę

***

W Black Rock City czas płynie jakby wolniej. W dużej mierze to kwestia upału i wszechobecnego, barwnego chaosu. Kiedy człowiek uświadamia sobie, że nie ma szansy, by zobaczyć wszystko, opada napięcie i można się skoncentrować na pojedynczych postaciach czy konstrukcjach artystycznych. Wszędzie wolno wejść, wszystkiego dotknąć. Ludzie są otwarci, chętnie rozmawiają, choć nowe znajomości są na ogół powierzchowne.

Zapada zmrok. Miliony świateł i płynące zewsząd pulsujące rytmy tworzą niezwykły surrealistyczny klimat. Feeria barw może przyprawić o zawrót głowy. Czegoś takiego nie widziałam nawet w Las Vegas, świeci się dosłownie wszystko. Wśród dźwięków przeważa muzyka klubowa, ale słychać też ludyczne bębny, mocnego rocka czy przesłodzone popowe brzmienia. Ludzie zakładają nocne kostiumy. Im więcej neonowych światełek, lampek i błyskających pręcików, tym lepiej. W tłumie wyróżnia się 35-letnia Janet w srebrnym kosmicznym kombinezonie własnej roboty obwiedzionym szeregiem świecących tęczowo drucików. Postać z innej planety. Janet projektuje i szyje takie kostiumy zawodowo. - Moimi klientami są przede wszystkim artyści - wyjaśnia, bawiąc się drucikami.

Janet ma doktorat z biomechaniki, ale po kilku latach pracy jako inżynier w firmie lotniczej zrozumiała, że chciałaby robić coś innego. Pierwszy świecący kostium uszyła jakieś sześć lat temu, a trzy lata później stroje stały się jej jedynym źródłem utrzymania. - Znalazłam swoją niszę. Przydaje się tu i artystyczna dusza, i wiedza inżynierska, bo każdy kostium to skomplikowane układy drucików i kolorowych lampek - opowiada.

Choć jej kostiumy są drogie - w końcu to małe dzieła sztuki - klientów nie brakuje. Najwięcej pracy ma tuż przed Burning Manem.

***

Nagle powietrze przeszywa oślepiający blask, po nim kolejny i jeszcze jeden. Błyskawice z maszyny tzw. Doktora Megavolt to sekret wydarty naturze. Nie można od nich oderwać wzroku.

W hucie szkła w wielkim piecu wytapia się szklane talizmany z logo imprezy. By dostać jeden, trzeba na kartce napisać życzenie i wrzucić do pieca. Nieco dalej dźwięczą dzwoneczki karuzeli z konikami. Trafimy tu łatwo, jak zresztą wszędzie w Black Rock City. Wystarczy zrozumieć prosty system organizacji miasteczka. Obozy powstają na kilku okręgach wokół figury człowieka. Każde miejsce ma adres określony przez dwie współrzędne - jedną jest godzina, np. 4.30, a drugą nazwa każdego okręgu. Nazwy się zmieniają, zależą od tematu przewodniego festiwalu. W ubiegłym roku był nim Beyond Belief (nie do wiary), a ulice nazywały się Esplanade (esplanada), Authority (autorytet, władza), Creed (wiara), Dogma (dogmat), Evidence (dowód), Faith (zaufanie), Gospel (ewangelia), Reality (rzeczywistość), Theory (teoria) i Vision (wizja).

***

17 lat temu na plaży w San Francisco grupa przyjaciół zorganizowała szaloną imprezę dla kumpla porzuconego przez dziewczynę. Kulminacyjnym punktem było spalenie kukły rywala. Stąd wzięła się nazwa festiwalu - Burning Man, czyli płonący facet. Co roku nad osadą góruje ogromna figura, która ostatniej nocy zostaje spalona wśród tańców i muzyki. Symboliczne oczyszczenie.

Ojcem i mózgiem całego przedsięwzięcia jest Larry Harvey, którego większość uczestników nigdy nawet nie widziała. Umówiłam się na spotkanie z jego najbliższą asystentką, 31-letnią Jessicą Bobier. - Burning Man to nie tylko ten festiwal - tłumaczy - Ja na przykład oprócz pracy organizacyjno-biurowej prowadzę także Black Rock City Arts Foundation. Ta fundacja zbiera pieniądze i finansuje wybrane projekty artystyczne w całym kraju. Burning Man to pewien sposób myślenia, a realizuje go każdy, komu się po prostu chce.

Biuro, które działa przez cały rok, koordynuje także inicjatywy lokalne i regionalne - spotkania, imprezy, happeningi. Na przykład Janet aktywnie uczestniczy w spotkaniach "grupy z San Diego", gdzie organizuje zajęcia ze sztuki tworzenia podświetlanych kostiumów. Dla niej Burning Man to "wakacje na obcej planecie", odczynek po wyczerpujących miesiącach projektowania i szycia.

- Tu z człowieka opadają warstwy narzucone przez społeczeństwo - mówi Dorota. - Mamy z mężem czas na głębokie, poważne rozmowy, lepiej się poznajemy, robimy plany na przyszłość.

A dla Jessiki festiwal to całe życie.

Festiwal w internecie

http://www.burningman.com (lektura obowiązkowa - Survival Guide)

Oceń ten artykuł
Więcej o: