Po raz pierwszy daliśmy się namówić na wyjazd zorganizowany. Kraj: Grecja, Riwiera Olimpijska. Termin: koniec kwietnia/początek maja. Dojazd: autokar. Wyżywienie: własne. Warunek: pokój z widokiem na morze. Po przyjeździe do Paralii, typowej miejscowości letniskowej z małym portem rybackim i dużym (jak na warunki greckie) miastem Katherini w pobliżu, nastąpiło dzielenie kluczy do pokoi. Nasz był na parterze, po otwarciu drzwi balkonowych okazało się, że plaża podchodzi do naszego tarasu, a parę metrów dalej srebrzy się w słońcu Morze Egejskie.
Najpierw było pół dnia na promie (przed podpisaniem umowy z biurem podróży warto uściślić jego kategorię i rodzaj). Wyspaliśmy się tylko dzięki temu, że płynęliśmy przed sezonem i można było położyć się w poprzek na kilku złączonych fotelach (za to wracaliśmy na krypie pamiętającej początki motoryzacji i transportu morskiego).
Do Igumenitsy dopływaliśmy o brzasku - to była prawdziwa poezja! Górzyste wybrzeże, usiane dziesiątkami wysp i wysepek, zza których poprzez poranną mgiełkę przebijało się leniwie greckie słońce. Przepięknie!
Potem podróż autokarem przez góry Pindos - spore przeżycie, trochę z gatunku filmów grozy. Piękne panoramy wysokich gór (ponad 2 tys. m n.p.m.), przeplatane widokami małych wsi i miasteczek w dolinach.
Drogi, bez śladu barierek, pięły się nad przepaściami. O tym, że nie były bezpieczne, świadczyły leżące dziesiątki metrów niżej wraki samochodów. Jedynym zabezpieczeniem, jakie widziałem, były przydrożne kapliczki. To podnosiło na duchu.
Następny przystanek: Meteory. Miejsce zupełnie wyjątkowe, jeden z cudów naszej planety. Dwadzieścia kilka klasztorów zawieszonych na potężnych skałach wyrasta niespodziewanie na jednej z nielicznych w Grecji równin. Czynnych klasztorów zostało niewiele, w jednym mieszka tylko jedna mniszka. Nawet dzisiaj, przy użyciu najnowszego sprzętu alpinistycznego zdobycie pionowych skał nie jest proste. A wciągnięcie na ich szczyt materiałów budowlanych graniczyło z cudem! Warto zobaczyć to niezwykłe miejsce, zwłaszcza że dostęp do klasztorów jest prosty - kilkadziesiąt skalnych stopni i możemy porozmawiać z mnichem strzegącym tajemnych miejsc przed aparatem fotograficznym. Trzeba pamiętać, że kobiety nie mogą tu wejść w szortach (mężczyźni też), krótkich spódniczkach czy z odkrytymi ramionami. Mnisi wypożyczają (bezpłatnie) długie do kostek spódnice.
W miasteczku pod Meteorami zatrzymujemy się w warsztacie ikon połączonym ze sklepikiem z "pamiątkami z Grecji". Poczęstunek ouzo lub metaksą, coś słodkiego na przekąskę.
Wieczorem dojeżdżamy do Paralii, pod boski Olimp. Nie wiedziałem, że to potężne pasmo górskie z najwyższym szczytem 2917 m n.p.m. Sporo, tym bardziej że od podnóża gór do brzegu morza jest tylko kilkanaście kilometrów. Robią wrażenie ich ośnieżone wierzchołki, bardzo często przysłonięte tajemniczą zasłoną chmur, zawieszonych tuż u ich szczytu, właśnie tam, gdzie przebywają greccy bogowie. Warto wspiąć się nieco wyżej, niż dojeżdża autokar czy samochód - na końcu krętej asfaltowej drogi nie ma żadnej knajpki czy schroniska, a i widok z wysoka jest piękniejszy (pamiętajmy o dobrych butach, ciepłej kurtce i dokładnej mapie - to naprawdę są góry, a nie plaża).
Dzień kolejny - Saloniki, duże miasto portowe w Macedonii, krainie, która wydała na świat Aleksandra Wielkiego, zwanego Macedońskim, jednego z największych wodzów ludzkości. W wieku osiemnastu lat pokonał sprzymierzone wojska miast południowej Grecji, a w dwa lata później, jako władca Macedonii, rozpoczął podbój potężnego państwa perskiego, docierając aż do Indii.
Dzisiaj największą atrakcją miasta oprócz kilku zabytków, w tym bazyliki św. Demetriosa, największego obiektu sakralnego w Grecji, jest ogromne, orientalne targowisko i sklepy, w których tanio kupimy markowe wyroby bawełniane. Warto wcześniej ustalić dni i godziny ich otwarcia, bo dzień pracy Greków znacznie odbiega od naszego. Godziny południowe to czas spotkań, gry w karty, trik-traka czy innych rozrywek - oczywiście dla mężczyzn. Kobiet nie widuje się w "męskich" miejscach. Knajpki i restauracje, miejskie skwery i ogrody okupują mężczyźni.
Obrazek z restauracji: kelner podaje mi kartę, rozmawia ze mną, siedząca obok kobieta jakby nie istnieje, a zamówione potrawy najpierw lądują przede mną. Albo dyskoteka - cena wstępu taka sama dla wszystkich, ale po krótkim targu z bramkarzem panie wchodzą gratis. Wpadamy grupką około dziesięciu osób: na parkiecie tłum Greków. Greczynki (bardzo nieliczne) pochowane po kątach. Jakby tańczącym Grekom kobiety nie były potrzebne do zabawy. Ale gdy zobaczyli cudzoziemki - pół dyskoteki nagle oszalało! Nieodgadniony jest stosunek Greków do kobiet.
Na rynku w Katherini trafiliśmy na wielkanocny zwyczaj rozbijania gotowanych jajek pomalowanych na czerwono. Zabawa polega na tym, żeby uderzając swoim, poprzednio starannie wybranym i sprawdzonym na własnych zębach (twardość skorupki), doprowadzić do pęknięcia jajka drugiej osoby. Na centralnym placu miasta ustawia się rząd kilkunastu mężczyzn (a jakże!). Pierwszy z rzędu przechodzi wzdłuż szeregu, uderzając w kolejne jajka - zawodnicy z pękniętym odpadają. Na koniec zostaje tylko jeden i w nagrodę dostaje prawdziwy puchar! Wszystko transmituje telewizja. Dostaliśmy od uczestników zabawy po kilka jajek i cały wieczór walczyliśmy ze sobą o palmę pierwszeństwa.
Akropol - prawdziwa uczta duchowa. Z Paralii do Aten jest kilkaset kilometrów, więc wyjechaliśmy o niewyobrażalnie wczesnej dla Greków godzinie. (Na marginesie: kiedy nasz sąsiad poszedł o świcie do portu po świeże ryby, zastał tylko tubylca sprzątającego nabrzeże, który poinformował go, że rybacy wypływają w morze przed południem i świeże rybki będą wieczorem). Życie w miasteczku rozpoczynało się ok. jedenastej (z wyjątkiem piekarni i dwóch sklepików spożywczych), od pierwszej do ósmej, dziewiątej była sjesta. Dopiero potem warto było wyjść "na miasto".
I kiedy ostatni goście wychodzili z nadmorskich knajpek, my wsiadaliśmy do autokaru. Warto stawić się przed kasą Akropolu w momencie jej otwarcia. Przez pierwszą godzinę zwiedza się to przepiękne miejsce bez przeciskania się przez wielojęzyczny tłum, który wraz z upływem czasu coraz szerszą ławą wlewa się pomiędzy świątynie. A te tkwią niewzruszenie, spoglądając na nas z góry. Są niewyobrażalnie piękne i harmonijne. Znakomitym dla nich tłem jest białe, wspinające się na pobliskie wzgórza miasto i majaczący w oddali port w Pireusie z lazurowym morzem po horyzont. Osobnym rozdziałem Akropolu są piękne, zwiewne, kamienne dziewczyny, podtrzymujące strop świątyni - Kariatydy. Po prostu boskie. Ale potrzeba sporej wyobraźni, żeby "zobaczyć" świątynie i posągi greckie takimi, jakie były przed tysiącami lat - kolorowe, z wymalowanymi oczami, ustami, podkolorowanymi policzkami. Pastelowe kolumny i wielobarwne tympanony. Zgroza. Dzisiaj Akropol i greckie zabytki są białe, farbę przez wieki spłukały deszcze, wypaliło słońce, przewiał wiatr. I chwała im za to. Biała Grecja jest klasyczna, antyczna, boska. I niech tak pozostanie. Na wieki.
Zejście na Plakę, starą dzielnicę Aten przylegającą do Akropolu, też jest bardzo przyjemne. Wąskie uliczki pełne straganów, handlujących i turystów. Niezliczone urocze knajpki z sympatycznymi Grekami. Warto usiąść na dłuższą chwilę, posmakować miejscowych potraw (za bardzo uczciwą cenę), napawać się widokami i atmosferą miejsca. Na wyciągnięcie ręki mamy bizantyjskie kościoły, Agorę, Wieżę Wiatrów, antyczne ruiny.
W drodze powrotnej odwiedzamy Termopile, wąwóz, gdzie trzystu Spartan wychowanych w poczuciu honoru i patriotyzmu zginęło do ostatniego żołnierza, powstrzymując przeważające siły wroga.
Na ostatnią kolację wybraliśmy maleńką knajpkę nad brzegiem morza, do której wchodziło się przez kuchnię. Po tradycyjnym rytuale, kiedy kelner rozmawia tylko ze mną, ustalamy menu, z bardzo wyraźnym zastrzeżeniem, że interesują nas wyłącznie dania typowo greckie, oczywiście z sałatką grecką i tzatzikami. Do tego miejscowe wino. I świece. Też greckie.
Za oknami robi się coraz ciemniej, morze cicho szumi, popijamy wino. Po jakimś czasie kelner przynosi greckie specjały. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy jedną z potraw okazał się wielki panierowany schabowy! Chyba pora wracać do kraju!
A grecka sałatka jest dobra na wszystko i do wszystkiego! Myślałem, że gdy wrócę do domu, nie tknę grubo krojonych ogórków, grubo krojonych pomidorów, grubo krojonej cebuli, grubo krojonego sera feta, oliwek, a to wszystko zalane oliwą. A jednak jem dalej, jak w Grecji.
Do wszystkiego można jeść również tzatziki - gęsty sos na bazie ogórków, czosnku i jogurtu. Zresztą jedzenie w Grecji to naprawdę przyjemność. Warto śmiało próbować lokalnych potraw, nawet jeśli trafi się dziwnie przyrządzona i "pleciona" z boczkiem baranina. Próbowaliśmy wszystkiego, co brzmiało po grecku. Polecam souvlaki, czy klasyczny gyros. Znajomi zachwalali oktapodi - ośmiornice, podawane tu na wiele sposobów. Miłym zwyczajem w naszym rejonie było serwowanie na deser talerza pełnego pokrojonych owoców. Od firmy.