Wiedziałam, że prędzej czy później do tego dojdzie, że po miesiącach lockdownu niewidzialna siła będzie pchała mnie w drogę. Dlatego walczyłam o szczepionkę. Najpierw bez mrugnięcia powieką wykorzystałam tzw. błąd Dworczyka, czyli zaszczepiłam się 1 kwietnia, kiedy przez pomyłkę dano tę możliwość grupie 40+, a następnie męczyłam telefonami panie w punkcie szczepień o przyspieszenie drugiej dawki AstraZeneki. Zaszczepiona dwiema dawkami, 1 czerwca rzuciłam się na Unijny Certyfikat Covid - czyli tzw. paszport covidowy, które to certyfikaty w wersji elektronicznej i tradycyjnej udostępniono w Polsce w ramach pilotażowego programu siedmiu unijnych państw.
Plan na długi czerwcowy weekend gotowy: wschodnia część greckiego półwyspu Chalkidiki i odbywający się tam festiwal kulinarny Kouzina.
Niepewności było sporo. Bo przecież minister zdrowia uprzedzał, że aplikacje na unijny certyfikat jeszcze nie działają, a wydrukowana i złożona własnoręcznie książeczka udająca paszport wyglądała jakoś niepoważnie. Ale zawiera wymagane dane, wprowadzono do niej też nazwę szczepionki i unikalny identyfikator certyfikatu. I nikt na żadnym etapie jej nie podważył - od służb granicznych na Okęciu, poprzez austriackie (leciałam z przesiadką w Wiedniu), wpuszczające mnie z uśmiechem: "Kalimera!" (dzień dobry!) greckie, aż po niemieckie (bo wracałam z przesiadką w Monachium). Jedni przyglądali się certyfikatowi dłużej, studiując dane, inni krócej, nikt natomiast nie skanował kodu QR. Paszport covidowy naprawdę działa, pewnie na razie na zasadzie międzynarodowych ustaleń i dobrej woli.
Nikt na żadnym etapie nie podważył paszportu covidowego - od służb granicznych na Okęciu, poprzez austriackie Joanna Klimowicz
A ma być jeszcze lepiej. Parlament Europejski zgodził się na wprowadzenie certyfikatów od 1 lipca i ich obowiązywanie przez rok. Certyfikaty mają być docelowo uznawane we wszystkich państwach członkowskich w całej Unii, a także w Islandii, Norwegii i Liechtensteinie. Jeśli jakieś kraje nie zdążą dołączyć od początku lipca, mają to robić sukcesywnie do połowy sierpnia. Swój "paszport" wygenerujecie na elektronicznym Koncie Pacjenta IKP (na stronie: pacjent.gov.pl, w zakładce: Certyfikaty). Ma trzy formy: poświadcza czy posiadacz został zaszczepiony przeciwko COVID-19, czy ma negatywny wynik testu lub czy przeszedł już infekcję. Wszystkie będą bezpłatne dla wszystkich obywateli UE.
Parlament Europejski zgodził się na wprowadzenie certyfikatów od 1 lipca i ich obowiązywanie przez rok Joanna Klimowicz
I to jest właśnie ta różnica. Moja koleżanka po fachu dziennikarka Monika Sikorska nie zdążyła zaszczepić się drugą dawką, a przy wjeździe do Grecji wymagane jest pełne zaszczepienie dwiema, nawet z zapasem czasowym 14 dni po drugiej, więc skazana była na przedstawienie negatywnych wyników testów na koronawirusa, wykonanych najwcześniej 72 godziny przed wylotem. Przed wylotem z Polski poszła do laboratorium i wykonała test za 350 zł, z tłumaczeniem na angielski.
Na miejscu, w Grecji, od razu zaczęła interesować się wymogami, jakie musi spełnić w drodze powrotnej, z uwzględnieniem, że leci z przesiadką. Na rządowych stronach znalazła informację, że w przypadku tranzytu przez Niemcy testy nie są wymagane i można zbadać się w punkcie po wylądowaniu w Polsce, ale gdy to zweryfikowała, okazało się, że niemieckie linie lotnicze jednak życzą sobie takiego testu. Konkretnie: wymagają go przed wejściem na ich pokład samolotu w Grecji, uwzględniając zagrożenie epidemiczne w tym kraju.
Monika na własnej skórze przekonała się, że informacje w sieci mogą być niejednoznaczne. Nie było wyjścia, poddała się testowi w Grecji, umawiając wizytę u lekarza i płacąc 60 euro (ok. 270 zł) za test PCR. Dzięki temu uniknęła też problemów podczas przesiadki oraz nie została skierowana na kwarantannę po wylądowaniu w Polsce.
- Martwienie się testami jest bardzo problematyczne i stresujące, bo zamiast cieszyć się wakacjami, trzeba zachodzić w głowę i zastanawiać się, czy aby na pewno wszystko się uda, czy znajdzie się lekarz na czas, czy wykona test i jeśli tak, to ile to będzie kosztowało. Przed wyjazdem trzeba się dobrze zapoznać z zasadami wjazdu do danego kraju, żeby się potem nie okazało, że utkniemy na lotnisku. Zaszczepieni mają bez dwóch zdań łatwiej, bo drukują paszport covidowy i niczym się już nie martwią - podsumowuje Monika Sikorska.
Aby wsiąść na pokład promu, trzeba przedstawić świadectwo szczepienia, przechorowania, negatywny test PCR, albo self-test kupiony w aptece za 5 euro i wykonany w ciągu ostatnich 24 godzin Joanna Klimowicz
Z kolei Grzegorz Rybka, autor popularnego bloga Podróże Bez Ości sprawdzał, czy zadziała jego przetłumaczone na język angielski - za 80 zł (oferty różnych firm wahały się od 75 do 160 zł) - zaświadczenie o przechorowaniu COVID-19. Zadziałało bez pudła. Choć Grzegorz przyznaje, że nie zawsze sprawdzający rozumieli z jakim dokumentem mają do czynienia i w tym okresie na pewno wiele decyzji na granicach opiera się na ich dobrej woli. Licząc na nią, nie możemy też zaniedbać obowiązku poszukiwania przed podróżą jak największej liczby informacji, bo każdy kraj, ba, każdy przewoźnik ustala własne reguły bezpieczeństwa. Kto wiedział, że austriackie linie lotnicze wymagają od swoich pasażerów silniejszych maseczek FFP2? No, to ja już wiem…
Wracając do testów. Ci, którzy nie mają ich zrobionych podczas powrotu do Polski, na Okęciu po opuszczeniu samolotu kierowani są przez obsługę lotniska do punktu testów, gdzie test antygenowy (zwalniający w Polsce z kwarantanny) kosztuje 200 zł. Korzysta z tej możliwości garstka podróżnych. Pozostali, uzbrojeni w certyfikaty i testy, tłoczą się w kolejce do kontroli granicznej. Tłum podobnej wielkości jak przed pandemią sprawnie rozładowują pogranicznicy.
Reasumując, posiadacze unijnych certyfikatów mają w Grecji z górki, nie muszą wydawać dodatkowej kasy.
Warto podkreślić, że kilka dni temu Grecja zaktualizowała część przepisów wjazdowych. Niby kosmetycznie, ale część turystów odczuje różnicę. Bo np. do tej pory z obowiązku testowania zwolnione były dzieci do 5. roku życia, a teraz ta granica wieku została przesunięta do 6. roku życia. Poza tym w przypadku wyrywkowego testowania na miejscu i uzyskania pozytywnego wyniku, kwarantanna hotelowa skraca się z 14 do siedmiu dni (jeśli jesteśmy zaszczepieni) lub 10 dni (jeśli nie jesteśmy zaszczepieni).
A jak sytuacja wygląda na miejscu? Jest niezmiennie pięknie, ale wyjątkowo pusto, obowiązują też ostrzejsze niż w Polsce ograniczenia i nakazy. Maseczki trzeba nosić nie tylko w pomieszczeniach, ale też na otwartej przestrzeni. Zdejmujemy je dopiero po zajęciu miejsca w restauracji. I na szczęście możemy z nich zrezygnować także na plaży.
Wszędzie ustawiane są znaki, przypominające o zachowaniu dwumetrowego dystansu Joanna Klimowicz
Wszędzie ustawiane są znaki, przypominające o zachowaniu dwumetrowego dystansu. Nawet w tak zaskakujących miejscach, jak w tej chwili kompletnie pusty, a przed pandemią ukochany przez piechurów szlak po starożytnej Stagirze, miejscu narodzin Arystotelesa.
Grecja powoli budzi się do życia po twardym lockdownie i widać, jak bardzo ludzie się z tego cieszą, jak spragnieni są swego towarzystwa oraz oczywiście obecności turystów, bo przecież to jedno z ważniejszych źródeł ich dochodu.
- Po południu mamy wesele, wreszcie! - nie posiada się z radości obsługa restauracji na nadmorskiej promenadzie w Uranupoli, szykując stoły.
Podobna euforia panuje na rajskiej wyspie Amuliani u wybrzeży trzeciego "palca" Półwyspu Chalcydyckiego. W malowniczym porcie miejscowe gospodynie ustawiają na stołach swoje smakołyki, gotują, śmieją się i pozują do zdjęć. Trwa wyspiarska odsłona festiwalu Kouzina, który we wschodniej części Chalkidiki ma 10-letnią tradycję, a w ubiegłym roku nie odbył się z powodu pandemii. Jak mówi Stelios Valianos, burmistrz gminy Aristiotelis, festiwal ma na celu jednoczenie gmin w duchu nie tylko kulinarnej, ale i kulturalnej wymiany, a także promocję regionu.
Wśród przyjaciół na Amuliani uwija się Polka Małgorzata Jurny, która mieszka tu od 16 już lat Joanna Klimowicz
Wśród przyjaciół na Amuliani uwija się Polka Małgorzata Jurny, która mieszka tu od 16 już lat. Przyjechała jeszcze na studiach, miała zostać na trochę, została na stałe. Tu poznała męża, w Grecji przyszły na świat ich dwie córki: 15-letnia Marysia i 11-letnia Wiktoria.
Świetnie mówi po grecku, udziela się w lokalnej społeczności, wrosła tutaj.
- Mam dwa domy, dwa serca i dwie dusze, jak w piosence - uśmiecha się Gosia. - Zawsze tęsknię za Polską, gdy jestem w Grecji, a kiedy jestem w Polsce, zawsze tęsknię za Grecją.
Szczerze opisuje plusy i minusy mieszkania na maleńkiej wyspie. Brakuje jej obcowania ze sztuką - kina, teatru. Na Amuliani poza sezonem mieszka zaledwie kilkaset osób, kontakt z lądem zapewnia prom kursujący trzy razy dziennie. Jeśli się zepsuje, albo zimą mocno wieją południowe wiatry, jest sztorm - nie ma szans ani na wydostanie się z wyspy, ani na uzupełnienie zaopatrzenia. Ponuro było zwłaszcza ostatniej pandemicznej zimy i wiosny, część mieszkańców przeszła koronawirusa. Teraz z energią szykują się do letniego sezonu, kiedy to słynące z plaż i pysznych owoców morza Amuliani gości tłumy turystów. Gosia w sezonie pomaga w rodzinnej tawernie i w hotelu. To dla niej czas wytężonej pracy, kiedy trudno nawet znaleźć czas dla dziewczynek. Mimo to, cieszy się z nadchodzącego lata i ma nadzieję, że turyści w końcu wrócą, bo bez nich jest pusto.
Chyba wrócą, bo trudno o piękniejsze i bardziej sielskie miejsce. Muszą tylko przyłożyć się do spełnienia formalności, a te podczas rejsów pomiędzy greckimi wyspami są prawie tak wyśrubowane, jak na lotniskach. Aby wsiąść na pokład promu, trzeba przedstawić świadectwo szczepienia, przechorowania, negatywny test PCR, albo self-test kupiony w aptece za 5 euro (22,50 zł) i wykonany w ciągu ostatnich 24 godzin.
Grecy czekają na turystów Joanna Klimowicz
Wszystkie te obostrzenia zniechęcają część turystów, hotele na Chalkidiki świecą na razie pustkami. O poprzednim sezonie powiedzieć, że był nieudany, to nie powiedzieć nic. Grecja otworzyła się dopiero w lipcu, przyjechało niewielu turystów, część obiektów upadła.
- Od 36 lat pracuję w tej branży i po raz pierwszy coś tak okropnego widziałem - przyznaje Haris Hatzigeorgiou, menedżer hotelu Akrathos Beach w Uranupoli. - Przed otwarciem porozmawiałem z właścicielem i przedstawiłem swoją opinię: "Jeżeli chodziłoby tylko o zysk, nie otwierałbym". A on na to: "A co z załogą? Jak mają żyć?". I otworzyliśmy hotel.
Tylko na trzy miesiące, z obłożeniem na poziomie 28 proc.
- Teraz wszyscy liczą na lepszy sezon, ale jak naprawdę będzie? Według mnie nawet gorzej - bez ogródek wygarnia menedżer.
Rozmawiamy na świeżo po decyzji brytyjskiego rządu o pozostawieniu Grecji w strefie pomarańczowej, co oznacza, że podróżni po powrocie z niej kierowani są na kwarantannę i drogie testy. Brytyjczycy nie ruszą więc tłumnie na wakacje do swego ulubionego kraju. Niemiecki rynek na razie jest zamrożony. Touroperatorzy z Polski starają się jak mogą, by zapewnić dopływ turystów, ale wiadomo, że jedna nacja greckiej turystyki nie uratuje, nawet tak wierna Helladzie jak Polacy. Jest dla nas jedna dobra wiadomość. Nawet jeśli zarezerwowane już hotele nie otworzą się, to inne, takie właśnie jak Akrathos, przejmą ich gości po tej samej cenie. Dzięki temu jest szansa na podwyższenie standardu wypoczynku o gwiazdkę, bez dopłacania.
Hotel Mount Athos Resort w Ierissos pachnie nowością. Został otwarty w sierpniu ubiegłego roku Joanna Klimowicz
Zupełnie inne podejście - dużo bardziej optymistyczne - prezentuje Andrey Premyanov, główny menedżer 5-gwiazdkowego hotelu Mount Athos Resort w Ierissos, aż pachnącego nowością, otwartego w sierpniu ubiegłego roku po zmianach właścicielskich i solidnej przebudowie z zupełnie innego obiektu. Sto pokoi i apartamentów w głównym budynku, kilkanaście bungalowów, bezkrawędziowe baseny i prywatna plaża z eleganckimi parasolkami i leżakami świecą pustkami. To obiekt całoroczny, położony w pobliżu największej atrakcji regionu dla turystów i pielgrzymów - Góry Atos. Tajną bronią hotelu jest młody, ale doświadczony i wizjonerski szef kuchni, łączący świeże lokalne produkty z nowoczesnymi recepturami. Oczywiście, że taki serwis kosztuje spore pieniądze.
Mount Athos korzysta pod pewnymi warunkami z rządowych i unijnych osłon, swoje wymagania mają też wobec niego instytucje finansujące.
- Dlatego podjęliśmy trudną decyzję, by inwestować i się rozwijać, zamiast zamykać. Przetrwaliśmy w pełnym składzie zimę, nikogo nie zwolniliśmy. Ale strata była ogromna - przyznaje Premyanov. - Spodziewamy się, że ten sezon będzie lepszy i dla nas, i dla całej Grecji, maksymalnie do 40 proc. obłożenia. Może to nie będzie świetny wynik, ale znacznie lepszy niż w 2020 roku. Nie liczymy specjalnie na touroperatorów, naszą wizją jest zbudowanie miejsca dla gości, którzy chcą być zaopiekowani, obsłużeni, dopieszczeni, w stary dobry sposób.
A czy to się uda w przygasłej tylko pandemii? Andrey zamyśla się, patrzy w morze, które ma tu kolor szmaragdu: - Czasami w kontrakcie zapisuje się: force majeure [siła wyższa] i to jest właśnie ten przypadek. Musisz z tym żyć, mając nadzieję na lepsze czasy i będąc silnym psychicznie. Życie jest na dobre i na złe. Jeśli nie doświadczysz złych czasów, nie przygotujesz się na dobre i nie docenisz ich. Na takie czekamy, mocno wierzę w to, że przyjdą.