"Syf". "Brud". "Sami są sobie winni". "Naturalna eliminacja". "Jest ich tylu, że tylko na dobre im wyjdzie". "Straszycie nas krematoriami. Chcecie wzbudzić w nas skojarzenia z Holokaustem". Media donoszą o drugiej fali koronawirusa o sile tsunami, a internauci piszą nienawistne komentarze.
O sytuację w Indiach zapytaliśmy Polaków, którzy żyją tam od dłuższego czasu. Aleksandra Zalewska mieszka w Bengaluru (Dolinie Krzemowej Indii), Marzena Magnuszewska w Delhi (stolicy kraju) a Michał Lasoń w Mumbaju (stolicy indyjskiego Bollywood). Media koncentrują się na przekazie o pandemii, opisując sytuację w tych trzech wielkich aglomeracjach. Moi rozmówcy są w środku. Czy się boją? Jak zachowują się ich sąsiedzi? Czy stracili swoich bliskich? Jak wygląda ich codzienność? I co się mówi w indyjskich mediach?
Od marca Indie zmagają się z drugą falą koronawirusa. Jeszcze w kwietniu raportowano 300 tys. nowych przypadków zakażeń dziennie. Od kilku dni przybyło chorych, a statystyki pokazują, że przekroczono 400 tys. nowych przypadków. W ciągu ostatnich 24 godzin zmarło 3980 osób. W kraju kończą się wolne łóżka szpitalne, brakuje tlenu. Płoną stosy. W Delhi i Mumbaju wprowadzono lockdowny. Decydują o tym lokalne władze stanowe. Stan Karnataka, w którym leży Bengaluru, ogłosił pełny lockdown. Zamknięte zostały centra handlowe, kina, restauracje, parki publiczne i siłownie, wydarzenia sportowe będą odbywać się bez publiczności, zakazane zostały zgromadzenia towarzyskie, polityczne i religijne. Z domu można wychodzić tylko przez kilka godzin (w Mumbaju od godz. 7.00 do 11.00, a w Bengalurze od godz. 6.00 do 10.00).
– Pozornie życie toczy się bez zmian. Gdy wychodzę z żoną z domu w przepisowym czasie, to na pierwszy rzut oka wydaje się, że doniesienia medialne dotyczą innego kraju, że druga fala nie toczy się w Indiach, że tutaj nic złego się nie dzieje. Ruch jest normalny, na skrzyżowaniach są korki, a gdy my ok. godz. 11.00 wracamy już do domu i wszyscy inni też powinni się zbierać, Indusi wciąż są na ulicach. Tylko, gdy uważniej ktoś spojrzy, to dojrzy, że poza sklepami spożywczymi i aptekami większość sklepów jest zamkniętych – mówi Michał Lasoń, który od 34 lat mieszka w Indiach. Pracował jako tłumacz języka francuskiego i włoskiego. Między innymi w zakładach Fiata. – A jeszcze dwa, trzy tygodnie temu w Mumbaju było epicentrum koronawirusa. Teraz już statystyki są lepsze. Patrząc na ten luz na ulicach, można pomyśleć, że wszystko jest w normie. Nie ma się czym przejmować, gdyby nie mój lekarz, który mi mówi: "Pilnuj się, bo kiedy zachorujesz i broń Boże trzeba Cię będzie przewieźć do szpitala, to będą kłopoty". Jeśli w takim dużym mieście będą problemy z zapewnieniem odpowiedniej opieki medycznej, to co się będzie działo w wiosce?
Jeszcze na początku marca minister zdrowia Indii Harsh Vardhan oświadczył, że kraj znajduje się "w końcowej fazie" pandemii COVID-19. Pochwalił przywództwo premiera Narendry Modiego i stawiał go za "wzór dla świata we współpracy międzynarodowej", ponieważ od stycznia Indie zaczęły wysyłać w ramach "dyplomacji szczepionkowej" dawki preparatów do innych krajów.
Pod koniec lutego indyjskie władze ogłosiły wybory w pięciu stanach. Kampania rozpoczęła się pełną parą, organizowano wiece wyborcze bez protokołów bezpieczeństwa i dystansu społecznego. W meczach krykieta wzięło udział ok. 130 tys. fanów. W święcie Kumbha Mela wzięły udział miliony Hindusów, kąpiąc się w rzece Ganges.
W niecały miesiąc wszystko zaczęło się komplikować. Indie znalazły się w zasięgu druzgocącej drugiej fali.
– Gdy tymczasem w Indiach mieszkańcy zachowują spokój. Przez kilka ostatnich dni oglądałem wiadomości w kilku różnych stacjach indyjskich i proszę sobie wyobrazić, że COVID-19 zajmował dopiero trzecie miejsce w hierarchii wiadomości. Najważniejszym newsem były wyniki wyborów lokalnych, które odbyły się w normalnym trybie, a nie w sposób korespondencyjny. Następnie podawano informacje o lidze krykietowej i dopiero na trzecim miejscu pojawiły się informacje o koronawirusie – zauważa Michał Lasoń. – Ostatecznie zawieszono rozgrywki tejże ligi, co pokazuje, że sytuacja w kraju jest bardzo trudna.
Michał Lasoń Archiwum prywatne
– Szpital. Na łóżku umiera sześćdziesięciolatek. Natychmiast podbiega do niego rodzina leżącego obok mężczyzny. Chcą go okryć prześcieradłem? Zmówić modlitwę? Nie. Zabierają mu butlę tlenową i przekazują swojemu krewnemu. Taką historię przeczytałam w internecie. Tylko ja się pytam, jak rodzina chorego mogła dostać się na oddział, gdy wszystkich poza medykami obowiązuje zakaz wstępu na oddział covidowy? – słyszę od Marzeny Magnuszewskiej, przewodniczki i pilotki, indolożki, która prowadzi biuro podróży Poznaj Indie. Mieszka tutaj od dziewięciu lat, a przyjeżdża od 1984 roku.
– Ulica. Mężczyzna bez maski. Idzie i nagle pada nieprzytomny. Umiera. Taki filmik dostałam od znajomych. Nie wierzę, że ktoś przypadkowo trafia na takie momenty. Uważam, że te sytuacje są inscenizowane, po to, aby szerzyć informacje o nieudolności tego kraju – oburza się przewodniczka.
Marzena Magnuszewska mieszka w Delhi. – W skromnej dzielnicy. Tu jest cicho i spokojnie. Nikt na ulicy nie umiera – mówi zdecydowanie.
Marzena Magnuszewska w Indiach mieszka od 9 lat Archiwum prywatne
Ale to właśnie tutaj parkingi i parki przerabiane są na prowizoryczne "krematoria", na których płoną stosy. Media obiegły zdjęcia takich miejsc. Spekuluje się też, że liczba ofiar śmiertelnych na COVID-19 może być wyższa, niż podaje rząd.
– Tak. Widziałam te zdjęcia. Rytuały hinduskie będą zawsze działy się na oczach innych. To jeszcze dodatkowo wzmaga emocje. Gdyby nie koronawirus, byłoby tak samo, tylko w mniejszej skali, w mniejszej liczbie – mówi Magnuszewska.
– Tradycja palenia zwłok na stosach bierze się chociażby z powodów higienicznych. Ciało jest spalone, a prochy są rozsypywane. Kiedy zmarła moja świętej pamięci teściowa, po skremowaniu ciała otrzymaliśmy dzbanuszek, a następnie jej prochy należało wrzucić do morza w określonym miejscu na bulwarze w Mumbaju – opowiada Michał Lasoń. – Hinduiści zawsze palą zwłoki, natomiast muzułmanie i chrześcijanie mają swoje cmentarze.
Aleksandra Zalewska Archiwum prywatne
– Indie trzeba zrozumieć. 80 proc. ludności stanowią hindusi. W hinduizmie należy jak najszybciej spalić osobę zmarłą. Jeśli ktoś umrze w nocy, to już następnego ranka następuje kremacja. Jedyne przedłużenie i przesunięcie w czasie następuje wówczas, gdy brakuje męskiego członka rodziny, który wykona przy zmarłym ostatnie rytuały – wyjaśnia Aleksandra Zalewska, kulturoznawczyni i ekspertka do komunikacji międzykulturowej. Przed pandemią pilotka wycieczek i przewodniczka.
– W ciągu mojego ponad trzydziestoletniego pobytu w Indiach dwukrotnie miałem obowiązek prowadzenia konduktu żałobnego, teścia i jego brata. Ich ciała zostały spalone w krematorium elektrycznym, co w Polsce przywołuje najgorsze skojarzenia. W części Mumbaju, w której mieszkam, mamy tylko takie krematoria – dodaje pan Michał.
– Gdy nie ma męskiego członka rodziny, wówczas ceremonię prowadzi kapłan. Trzeba to zrobić jak najszybciej, bo każda zwłoka przedłuża obecność duszy na ziemi, która wciąż nie jest świadoma, że już czas rozstać się ze światem. Masowe stosy i kremacje wynikają z religii. Tutaj nikt sobie nie pozwala, żeby poczekać, ciało przechować, a kremacji dokonać za kilka dni. Trzeba to zrobić już, teraz, natychmiast – tłumaczy kulturoznawczyni.
– Są takie miejsca jak Waranasi, w których nad brzegami rzek można dokonać kremacji zmarłej osoby, po czym prochy wysypywane są do rzeki. Ganges jako święte miejsce jest marzeniem niemal każdego Hindusa, żeby tam dokonać żywota. Czy więc przyjechałaby pani 5 lat temu, czy za rok, to tam stosy zawsze będą płonąć. Chcę powiedzieć o czymś niezwykle ważnym. Gdy jako pilot przewodnik pojawiam się w jakimś miejscu, szczególnie z osobami, które po raz pierwszy przyjeżdżają do Indii, to obraz płonących stosów jest dla nich interesujący i jednocześnie szokujący. Natychmiast chwytają za aparaty. I wtedy każdy przypomina: "Nie robimy zdjęć". To brak szacunku dla osoby zmarłej i jego rodziny – tłumaczy pani Ola.
Zalewska dodaje: – Traumatyczne zdjęcia stosów zostały wykonane przez osoby, które nie są Hindusami, bo żaden z nich nie pozwoliłby sobie na takie zachowanie. Niestety takie zdjęcia się świetnie sprzedają za granicą. Uchwycenie takich momentów przysparza sławy.
– W Mumbaju palenia zwłok na przypadkowych placach czy w miejscach publicznych nie ma. Kiedyś, gdy mieszkaliśmy na przedmieściach, zdarzyło mi się zobaczyć sytuację, gdy bardzo ubodzy ludzie palili zwłoki na stosie przy parku narodowym. To była zupełnie wyjątkowa sytuacja – mówi pan Michał.
Lasoń dodaje: – Indie to zróżnicowanie ekonomiczne kraju, olbrzymie przestrzenie i liczba ludności przekraczająca trzykrotnie liczbę mieszkańców Europy na o wiele mniejszym terytorium. To tak, jakby porównać w Europie Kosowo do Luksemburga. W Indiach należy pomnożyć to przez 10, porównując południowy Mumbaj z wioską Keekan. Tutaj panuje ubóstwo, jakiego nie znamy w Europie. Łatwo sobie wyobrazić, że to, co pokazywano, gdzieś się zdarzyło. Ale nadużyciem jest stwierdzenie, że są to sytuacje typowe w Indiach, bo tak nie jest.
– Wiele osób przyjeżdża do New Delhi i jest w szoku. Dziwi się, że są tu aleje, parki, piękne ulice, luksusowe hotele, dobre restauracje i jest czysto. To, co najczęściej widzimy i co się sprzedaje, to obraz ze Starego Delhi. Wąskie uliczki, piesze ryksze, tłumy ludzi. Poplątane, zwisające kable, zapach jedzenia. Wszystko, czego turysta spodziewa się w Indiach, dostaje w tej części miasta. W Bengalurze też znajdziemy dzielnice slumsów, ale i piękne, luksusowe osiedla. Różnorodność w kraju jest ogromna. Z jednej strony mamy ogromną biedę, a z drugiej strony mamy ogromne bogactwo. Ale jest też klasa średnia, której na pierwszy rzut oka nie widać – wtrąca Zalewska.
Zalewska dodaje: – To, co ostatnimi dniami przeraża mnie bardziej niż fala covidu, to fala dehumanizacji, braku empatii, hejtu. Internauci piszą, że w Indiach panuje syf, kiła i mogiła. Tworzy się fala nienawiści. Podobnie jak na początku pandemii wobec mieszkańców Chin, tak teraz wobec osób pochodzenia indyjskiego – właśnie przez dezinformację i sianie paniki.
– Poza tym wariant B.1.617 został zdiagnozowany w Indiach, to prawda, ale nie ma dowodów, czy z tego kraju pochodzi, bo mutacji tworzy się wiele, jak twierdzą specjaliści. Dlatego określenie "indyjski wariant" lub "indyjski mutant" jest uważane za krzywdzące wobec tego kraju - zauważa kulturoznawczyni.
Najgorsza sytuacja jest w Delhi. BBC donosi o dramatycznej sytuacji w jednym ze szpitali. W sobotę co najmniej dwunastu pacjentów, w tym lekarz, zmarło w wyniku braku tlenu. Dr Gautam Singh, dyrektor szpitala Shri Ram, mówi brytyjskiemu portalowi, że ma 50 łóżek covidowych i szesnaście na OIOM-ie, ale musiał odmówić przyjęcia, ponieważ nie ma zapasu tlenu. "Powinienem skoncentrować się na leczeniu moich pacjentów, a nie na bieganiu i poszukiwaniu butli" – napisał na Twitterze.
– Szpital. Mój znajomy ledwo łapie oddech. Skończył się tlen. Ma różne myśli, łącznie z tymi najgorszymi. Aż wreszcie po kilku godzinach męczarni, znalazła się butla. Żeby dostać miejsce w szpitalu, to trzeba mieć znajomości, wręczyć łapówkę i jeszcze mieć szczęście, że albo ktoś umarł, albo go wypisali, bo łóżek brak. Jest naprawdę ciężko – opowiada Marzena Magnuszewska.
– Łapówki w Indiach nie są powodem do wstydu. To zupełnie zwyczajna rzecz i normalna część życia biznesowego, bo w Indiach, żeby coś załatwić, trzeba kogoś znać. Przepisy i prawo są na drugim planie. Teoretycznie więc, jak się ma znajomości w szpitalu, to gruba koperta powinna otworzyć drzwi na oddział, ale jak nie ma wolnego łóżka, to nawet i duże pieniądze nie pomogą – dodaje przewodniczka. – Szpitali prywatnych jest więcej niż państwowych, bo kasa państwa zieje pustkami. Zarówno w tych prywatnych, jak i w państwowych nie ma miejsc, nie ma łóżek, nie ma tlenu.
– Nie trzeba być milionerem, żeby korzystać w Indiach z prywatnej, pełnopłatnej służby zdrowia. Klasa średnia właśnie z niej korzysta. Ludzie biedniejsi w większości skazani są na państwową służbę zdrowia, która zapewnia opiekę na bardzo podstawowym poziomie. Jeszcze przed pandemią nie było łóżek szpitalnych i pacjenci musieli leżeć na podłodze. Teraz jest bardzo źle. Tlenu zabrakło. Lekarstw brak. Kwitnie czarny rynek. Policje organizowały obławy na osoby, które handlowały lekami – opowiada Michał Lasoń.
– W pewnym momencie szpitale publiczne zaczęły być przepełnione i premier wydał oświadczenie, żeby przyjąć chorych do szpitali prywatnych, a za ich pobyt w placówce zapłaci rząd. I rzeczywiście, pacjenci covidowi tam trafiali – zauważa Zalewska.
Choć moi rozmówcy zapewniają, że na leczenie w placówkach prywatnych nie trzeba zaciągać kredytów i potem spłacać ich do końca życia, to jednak kliniki te wykorzystały w sensie biznesowym przyjmowanie na oddział pacjentów covidowych.
– Podczas pierwszej fali koronawirusa okazało się, że osoby zmagające się z COVID-19, które trafiły do prywatnej placówki, po pobycie otrzymywały ogromne rachunki, ponieważ ubezpieczenie korporacyjne czy na życie nie obejmowało leczenia na tę chorobę. Zaczął się tworzyć czarny rynek, bo Indusi woleli kupić butlę tlenową, zrobić zapas leków przeciwgorączkowych, niż trafić do szpitala, a potem płacić horrendalne kwoty. Poszła fama, że gdy trafisz do szpitala, nawet gdy jesteś negatywny, to już nie wyjdziesz, bo będą chcieli ci wystawić rachunek. Stworzył się czarny PR przeciwko tej opiece. Ludzie zaczęli unikać szpitali – opowiada pani Ola.
Michał Lasoń podczas rozmowy często zastrzega, że mieszkając w dobrej dzielnicy w Mumbaju, żyje trochę pod szklanym kloszem. I rzeczywiście, gdy słyszy się o inicjatywie jego "spółdzielni mieszkaniowej", można odnieść takie wrażenie.
– Mumbaj to indyjska Ziemia Obiecana. W tej części miasta, w której mieszkam, planuje się zakup butli tlenowych, tak aby w sytuacji alarmowej administracja budynku mogła nimi dysponować – wtrąca pan Michał. – Brzmi to optymistycznie i mam nadzieję, że będzie realne.
Kulturoznawczyni wraca do tematu opieki medycznej: – Teraz, podczas drugiej fali, szpitale prywatne zaczęły się zapełniać. Wczoraj ogłoszono, że firmy IT chcą stworzyć program monitorujący zapełnienie placówek medycznych. Bo dzisiaj nie mamy jednego systemu, który informowałby, gdzie są wolne łóżka i ile jest dostępnych butli tlenowych. Mamy więc sytuacje, gdy karetka jest odsyłana najpierw do jednego szpitala, po czym, gdy dociera na miejsce, to okazuje się, że to była błędna informacja, albo że butle się skończyły i trzeba jechać do kolejnej placówki. To powoduje bałagan i opóźnienia.
– Znamy to z Polski, prawda? Zdziwiłaby się pani, na ilu poziomach można znaleźć podobieństwo pomiędzy Polską a Indiami – komentuje pani Marzena. – Premier Modi odtrąbił sukces i ogłosił wybory. Zamknięto dodatkowe szpitale, które były przeznaczone dla osób chorych na COVID-19. Szczepionki były rozdawane przez "wielkiego dobrego brata" dla krajów potrzebujących, a teraz okazało się, że Indie same są w potrzebie i muszą prosić o pomoc. Szczepionek brak i teraz na czarnym rynku trzeba za nie zapłacić tysiąc dolarów.
Pani Marzena skorzystała z okazji i zaszczepiła się ok. 1,5 tygodnia temu indyjskim preparatem Covishield. Indusi mogą się jeszcze szczepić Covaxinem. Innych na razie tutaj nie ma. Niebawem do kraju ma dotrzeć rosyjski Sputnik.
– Mam indyjski dokument tożsamości, więc mam status mieszkańca. "A dobra, zaszczepię się" - pomyślałam. Na pomysł wpadłam w piątek wieczorem, weszłam na odpowiedni portal, zobaczyłam, że jest szpital, który szczepi kilkaset metrów od mojego miejsca zamieszkania. Zapisałam się na następny dzień rano. W sobotę poszłam się zaszczepić. Żadnych problemów. Gdyby spojrzeć tylko z tej perspektywy, to wydawałoby się, że wszystko poszło gładko. Niestety, źle przechodzę reakcję poszczepienną. Od 1,5 tygodnia co wieczór mam gorączkę.
– Indie najpierw szczepiły osoby 60+. Od kwietnia wszystkie osoby 45+, a od 1 maja osoby 18+. Już wiadomo, że nie pójdzie to tak sprawnie, bo brakuje szczepionek, nawet dla osób, które powinny dostać drugą dawkę – dodaje pani Marzena.
– Jestem po pierwszej dawce szczepionki. Jestem w wieku 60+ więc mogłem zaszczepić się w pierwszej kolejności. Bez wcześniejszej rejestracji poszedłem do szpitala, który jest o kilka kroków od mojego domu. Na miejscu byłem o godz. 9.00, dwadzieścia pięć minut później było po wszystkim. To było ok. 1,5 miesiąca. Inni moi znajomi poszli do jednego punktu, tam nie było szczepionki, poszli do drugiego, tam odczekali 5-6 godzin i się zaszczepili. Wszystko odbyło się "po indyjsku". Jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu działań. Teraz wygląda to gorzej, dlatego jest niepokojące, ponieważ poszedłem do szpitala, żeby przyjąć drugą dawkę i usłyszałem, że szczepionek nie ma – mówi pan Michał.
Gdy cały świat relacjonuje rekordy zachorowań i przypadków śmiertelnych moi rozmówcy zachowują spokój. Pani Marzena dodaje, że choć mutanta odkryto w październiku, to statystyki podziałały na Indusów usypiająco. Czy są powody do paniki, gdy na ponad 20-milionowe miasto stwierdza się 100 chorych? Pani Ola tłumaczy, że choć rzeczywiście można częściową winą obarczyć rząd centralny z premierem Modim na czele, to władze stanowe w Indiach mają dużą autonomię i to one w 80 proc. odpowiadają za fundusze na służbę zdrowia, a tym samym za zapewnienie bezpieczeństwa mieszkańcom. – Nowa mutacja rozprzestrzeniała się bezobjawowo, więc ludzie sobie odpuścili, a teraz wszyscy ponosimy tego konsekwencje – zauważa kulturoznawczyni.
Dystans społeczny w Indiach? Zapomnijmy. Maseczki? "Jeśli chcesz, możesz ją mieć nałożoną, proszę bardzo, ale ja nie muszę". Często słyszałam – wspomina Zalewska. Z czego wynika takie podejście Indusów do plagi XXI wieku?
– Jeden z moich znajomych kapłanów - braminów powiedział mi: "Ola, od roku, od początku pandemii, kiedy jestem w świątyni, nie mogę sobie pozwolić na nałożenie maski. Udusiłbym się w tym dymie i gorącu, który tam panuje. Zobacz, nic mi nie jest. Co mam ci powiedzieć? Co ma być, to będzie. Jeżeli mam zachorować, to zachoruję. Staram się pilnować, jak mogę. Kiedy wychodzę ze świątyni, zakładam osłonę na usta i nos, ale moja praca jest, jaka jest. Mogę tylko stwierdzić, że Bóg nade mną czuwa".
– Nie ma się co załamywać. Wierzymy tutaj w przeznaczenie, karmę i podobno szaleńczy ruch uliczny właśnie z tego wynika. Co ma się zdarzyć i tak się zdarzy – podkreśla pan Michał. – Niezależnie od tego, czy będę przestrzegał przepisów, czy nie. I takie podejście przenosi się na ogólne podejście do życia. COVID przyjmujemy jako coś, co nam się zdarzyło w życiu, na co nie mamy wpływu. Jedynym więc wyjściem jest się z tego jakoś wywinąć. Tak do tego podchodzimy wszyscy i ja też już się chyba nauczyłem w ten sposób myśleć. Nie ma paniki. Zawsze mówię, że Indie byłyby idealnym krajem dla rewolucji społecznej, bo te nierówności społeczne są tutaj szokujące. A jednak klasa biednych przyjmuje to, co im los przeznaczył, wierząc, że być może w przyszłym życiu będzie lepiej. Myślę, że do różnych dramatycznych sytuacji podchodzimy w ten sam sposób. Zdarzyło się, no jest ten COVID, zamiast panikować, spróbujmy w ramach naszych małych możliwości jakoś to przeżyć. Co ma być, to będzie. A jeśli Bóg da, to przeżyjemy.
Więcej o koronawirusie, w tym komentarze ekspertów, dane naukowe i informacje, jak przygotować się do szczepienia, znajdziesz w naszym serwisie koronawirus.gazeta.pl >>>