Dotarłam tu po kilkunastogodzinnej podróży z San Cristóbal de las Casas (ok. 715 km).
Po Meksyku najwygodniej podróżuje się autobusami, na najdłuższych trasach kursują tylko pojazdy klasy de lux, więc spędziłam noc w wygodnym rozkładanym fotelu. Wcześnie rano dotarłam do Puerto Escondido - stąd do Chacahua jest ok. 70 km. Pokonywałam je trzy godziny. Najpierw do Rio Grande rozklekotanym autobusem (w środku jadąca na targ Murzynka sprzedawała banany prosto z drzewa), potem taxi colectivo, która za niższą ceną zabiera tylu pasażerów i bagaży, ile kierowca zdoła upchać. Wreszcie wysiadłam w Zapotalitos, małej wiosce przy Laguna de Chacahua. W czasie półgodzinnej przerwy w podróży obserwowałam, jak miejscowe kobiety sprawiają ogromne, kolorowe ryby, a potem karmią wnętrznościami krążące nad nimi pelikany. Przepłynęłam łodzią na drugi koniec laguny, skąd zabytkowy pikap powiózł mnie przez porośniętą kaktusami pustynię. W południe dojechałam do wioski Chacahua nad samym Pacyfikiem. Słońce było rozpaloną do białości kulą, a piasek pod stopami miał temperaturę wrzenia.
To miejsce, odkryte kilkanaście lat temu przez surferów, znane jest tylko nielicznym. Nie ma turystycznej infrastruktury, miejscowi żyją w niewielkich domkach przy plaży, a na niewybrednych podróżnych czekają drewniane cabadas (domki kryte liśćmi) i hamaki. Za łazienkę służy baniak ze słodką wodą stojący na piasku. Ja nocowałam u Berty. Za nocleg się nie płaci, ale w zamian gość powinien się u niej stołować. To najlepsze rozwiązanie. Jest wprawdzie w Chacahua minisklep, ale nie ma gdzie gotować. Jedzenie w Palapa de Berta jest znakomite i bardzo tanie, np. ogromny talerz smażonych krewetek z pieczonymi ziemniakami, sałatą, pomidorami i awokado kosztuje ok.15 zł. Berta robi też jajecznicę po meksykańsku, słodkie placki z mlecznym sosem, enchiladę (placki z mąki kukurydzianej), tortille wypełnione farszem z kurczaka i warzyw, quesadailla (tortilla z serem), smażone ryby. Sąsiad Berty robi fantastyczne drinki i koktajle (pina colada 5 zł), polecam też ciemne, orzeźwiające piwo Indio.
W Chacahua można surfować i odpoczywać, przyglądając się egzotycznym ptakom, których żyją tu tysiące. Kąpiel w wodach Pacyfiku jest dość niebezpieczna - ogromne fale uderzają z siłą nieznaną bywalcom plaż nad Bałtykiem. Jest jednak miejsce, w którym rozszalałe wody oceanu uspokajają się wpływając do laguny. Można tutaj bezpiecznie popływać pod bacznym okiem czerwonych krabów spacerujących po skałach. Można też przyjrzeć się miejscowym, którzy wczesnym popołudniem zarzucają sieci.
Któregoś dnia zapytałam trzech mężczyzn łowiących ryby, czy mogę zrobić im zdjęcie. Nie mieli nic przeciwko temu, z uśmiechem zastygali w wystudiowanych pozach. Dopytywali się, skąd jestem. Kiedy odpowiedziałam, że z Polski, jeden z nich rzucił:
- Znam jednego Polaka, to mój wielki przyjaciel, ma na imię Maurizio.
- Maurizio? W Mexico City mieszka Maurycy Gomulicki! - wykrzyknęłam zdumiona.
- Znasz Maurizio? Witaj kochana, jesteś moją wielką przyjaciółką. Chcesz zapalić skręta? - odkrzyknął rybak i rzucił mi się w ramiona.
Tak poznałam Cirila. Od razu zaprosił mnie do domu, deklarował wszelką pomoc i przy każdym spotkaniu proponował papierosy. Zorganizował wycieczkę łodzią po lagunie (wiosłowałam głównie ja, bo Ciril często robił przerwy na skręta) wśród gęstych tuneli namorzynowej roślinności (słonolubne drzewa i krzewy rosnące na wybrzeżach tropikalnych mórz), w których płytka woda ma temperaturę rosołu, kraby wspinają się na wystające z niej korzenie, a zachód słońca jest nieprawdopodobnym spektaklem pomarańczy, czerwieni i fioletów.
Życie tutejszej ludności, potomków murzyńskich niewolników, jest proste i piękne. Są otwarci i weseli. Od rana słuchają podrywającej do tańca muzyki i popijając piwo rozkoszują się pięknem swojego świata. Niewiele potrzebują od cywilizacji, mają nawet własny czas, inny niż 50 kilometrów dalej. Niektórzy pracują w Rio Grande, inni żyją z tego, co kupią w ich knajpkach surferzy i co daje im przyroda. Z drzew spadają dojrzałe owoce mango i kokosy, a trzykrotne zarzucenie sieci w morze wystarczy, by zapełnić rybami duże wiadro. Pogoda jest słoneczna przez cały rok, a kiedy czasami pada, deszcz jest krótki, ciepły i przyjemny. Nic dziwnego, że nawet psy wydają się szczęśliwe, kiedy w największy skwar chłodzą się na brzegu oceanu.
Po gorącym dniu siadam na piasku z pucharem gęstej pina colady ze świeżego ananasa zmiksowanego z lodem i rumem. Nade mną błyszczą znane mi konstelacje gwiazd, ale położone do góry nogami. Na horyzoncie jaśnieje Krzyż Południa. Uspokojony nieco ocean rozświetlony jest milionem fosforyzujących maleńkich punkcików. To pewien gatunek glonów, które tak zaznaczają swoją obecność w bajkowym świecie wybrzeża Pacyfiku. Próbuję łapać je w dłonie, by choć przez chwilę świeciły tylko dla mnie. Ich światełka są jednak bardzo słabiutkie i pojedynczo ledwo widoczne. Gasną szybciej niż blednące o świcie gwiazdy.