Kaśka Paluch: Istota mojego projektu Niður / noise / szum polega właśnie na tym, że nie możesz ich zobaczyć. Widząc je, zabierasz sobie możliwość wyobrażenia i własnej interpretacji dźwięku. Dla jednych wodospad brzmi jak wiatr, dla innych wiatr jak wodospad, dopiero potem możesz zobaczyć zdjęcie i porównać, jakie wyobrażenie wywołał dźwięk.
Kaśka Paluch Fot. Magdalena Łukasiak
Do stworzenia tego projektu zainspirowała mnie osoba niewidoma, która samotnie zwiedzała Islandię i poznawała ją przez zapachy i dźwięki. Miałam ją na swojej wycieczce pod opieką. Byłam zafascynowana tym, jak inny jest jej odbiór tego miejsca, którego nie może zobaczyć, ale może usłyszeć. To był punkt wyjścia dla całego pomysłu. Zastanawiałam się nad tym, czy dołączać na mapie zdjęcia i podjęłam decyzję, że będę trzymać się pierwotnej idei projektu. Najważniejszy jest dźwięk.
W związku z tym, że chciałam pokazać moje przedsięwzięcie na Facebooku czy na festiwalach, uznałam jednak, że będą mi potrzebne zdjęcia dokumentujące zaplecze całego projektu. Zaprosiłam do współpracy fotografkę Magdalenę Łukasiak, bo na jej zdjęciach Islandia wygląda prawdziwie, a nie jak pocztówka. Magda po kilku miesiącach dokumentacji stwierdziła, że chce nakręcić film dokumentalny o tym, jak brzmi Islandia i w jaki sposób zbierałam dźwięki z miejsc obecnych na mapie. Pojawią się również moje rozmowy z islandzkimi pisarzami i muzykami na temat brzmienia Islandii. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku dokument będzie gotowy.
Myślałam, że zajmie mi dużo więcej czasu, żeby znaleźć właściwą odpowiedź na to pytanie. Szybko okazało się, że Islandia szumi. Stąd też taka nazwa mojego projektu. Szum do tego stopnia towarzyszy nam na co dzień, że gdy mamy bezwietrzny dzień i panuje cisza, to jest to aż niepokojące.
Rozmawiałam z Johnem Snorrim Sigurjónssonem, który jest himalaistą, pierwszym Islandczykiem, który wszedł na Lhotse, Broad Peak, Manaslu i K2 i teraz też atakuje ten szczyt. Powiedział mi, że słyszał historie o ludziach, którzy stracili zmysły właśnie przez ciszę. Rozmawiałam z meteorologami, żeby dowiedzieć się, ile było bezwietrznych dni w roku na wyspie i otrzymałam odpowiedź, że 12. Od 1998 roku.
Kiedy średnia prędkość wiatru wynosi 2 m/s lub mniej to mówimy, że jest bezwietrzny dzień. Szum jest więc stale obecnym dźwiękiem. Szumią wodospady, rzeki, flagi.
Mieszkańcy wywieszają flagi islandzkie. Wiele firm umieszcza reklamy na flagach. Billboardy nie przeżyłyby nawet jednej sztormowej wichury, a poza tym przy huraganowym wietrze byłoby to bardzo niebezpieczne. No i brzydko wyglądają.
Gdy szumi lekki wietrzyk, to przestaje się go zauważać. Gorzej, gdy jest sztorm i wieje wiatr z prędkością ok. 100 km/h, a to jest tutaj norma. Ten wiatr gwiżdże, a właściwie wyje. Budzi niepokój. I to jest właśnie to, co we mnie wzbudza. Siedzisz w domu, słyszysz ten wiatr i zaczynasz czuć się coraz gorzej.
Kaśka Paluch podczas nagrywania dźwięków Islandii Fot. Magdalena Łukasiak
Dźwięk z jaskini lawowej Raufarhólshellir jest dla mnie ważny. Lubię do niego wracać. Nagrywałam go jako pierwszy, tam pracowałam i tam też poznałam tę niewidomą kobietę, od której wszystko się zaczęło. To też przepiękne miejsce. Gdy słyszę ten dźwięk, czuję się tak, jakbym była w domu.
Lubię też nagranie z najbrutalniejszego sztormu ubiegłego roku. Lubię do niego wracać, ponieważ przypominam sobie, to, co się wokół działo. Ten sztorm na ponad dobę odciął Reykjavik od świata. Pamiętam ten moment, jakby czas się zatrzymał, drogi były pozamykane, wszędzie leżał śnieg. Nie można się było ruszyć z domu.
Właściwie z każdym dźwiękiem wiąże się jakaś historia i trochę też jest tak, że moim ulubionym dźwiękiem jest ten, którego akurat słucham albo ten, który właśnie nagrałam.
Pomimo wszystko na pierwszym miejscu postawiłabym dźwięki lodowca. Żeby je zdobyć, musiałam włożyć najwięcej wysiłku. Spełniłam też marzenie o tym, żeby nagrać jego wnętrze. Nigdy nie byłam w środku lodowca, chciałam się przekonać na własnej skórze, jak tam jest, jak brzmi i nagrać jego dźwięk. Żeby to się udało, musiałam - a w zasadzie musiałyśmy, bo Magda dokumentowała to wszystko na zdjęciach - mieć asystę, w osobie przyjaciółki i przewodniczki po lodowcach, Agaty Jabłońskiej. Założyła mi asekurację, a ja zeszłam na linie do środka szczeliny. Było to ryzykowne. W większości książek o wspinaczkach górskich autorzy przed nimi ostrzegają, a ja sama tam zeszłam, na własną odpowiedzialność.
Podczas nagrywania dźwięków Fot. Magdalena Łukasiak
Nigdy nie byłam tak zestresowana, bo przecież jest to jednak dość nienaturalne, żeby wchodzić do jakiejś dziury w lodzie. Kiedy już znalazłam się tam w środku i poczułam się na tyle wygodnie, żeby móc się oprzeć plecami o jedną ścianę szczeliny, a nogami o drugą, gdy mogłam wyciągnąć recorder i nagrywać - ogarnął mnie spokój. Słyszałam przyjemny, delikatny dźwięk przypominający strumyczek. A to lodowiec się roztapiał, ponieważ był akurat słoneczny dzień. Po czym nagle odgłosy zaczęły się zmieniać, stały się coraz bardziej intensywne, jakby ktoś odkręcił kran. A ja wisiałam na linie, w szczelinie lodowca.
Niby to bryła lodu, a ona żyje i wciąż się zmienia. Dla mnie to najbardziej majestatyczne twory na ziemi i traktuję je jak żywe organizmy. W środku tej szczeliny tak właśnie go spersonifikowałam - co w ogóle jest bardzo typowe na Islandii. Traktowanie zjawisk natury jak osoby. Brzmi to trochę jak sen szaleńca. Może dzięki temu poczułam się w nim bezpieczniej? Mimo że byłam otoczona lodem, to czułam w nim ciepło.
Tak. Byłam w drodze powrotnej z Krísuvík. Nagrywałam pole geotermalne wulkanu Seltún, kiedy otrzymałam wiadomość o trzęsieniu ziemi. Zatrzymałam samochód i nic nie czułam. W rzeczywistości miało ono siłę 5,7. Rozmawiałam z koleżanką, która jest geologiem. Wytłumaczyła mi, że nie czułam żadnych drgań, ponieważ... byłam za blisko. Znalazłam się w epicentrum, a tam trzęsienie jest ponoć odczuwalne jako kołysanie, a że jechałam samochodem, to nie miałam szans tego poczuć. Wszyscy moi znajomi wokół przeżywali to zdarzenie, a ja nie dowierzałam, gdy mi potem o tym mówiono.
W terenie Fot. Magdalena Łukasiak
Tak. To są trzaski wywoływane przez ładunki elektryczne uwalniane w burzy geomagnetycznej. Niektórzy ponoć je słyszą. Trafiłam na projekt osoby, która zajmuje się nagrywaniem zorzy polarnej. Chodzi o wyładowywanie fal elektromagnetycznych.
Dla mnie zorza ma swoje brzmienie, ale dlatego, że moment jej oglądania wiąże się z pewnymi rytuałami. Zwykle wybieram się tam w nocy, sama. Jestem za miastem, żeby nie było zanieczyszczenia światłem. Ustawiam aparat na statywie, aparat robi zdjęcie przez 20 sekund, a ja oglądam i rozkoszuję się ciszą. Gdzieś tam w oddali jest cywilizacja, ale ja jestem tutaj i delektuję się tym momentem. Zorza sama w sobie nie brzmi, ale moment jej oglądania już tak.
Nie spodziewałam się, że mój projekt kogokolwiek w Islandii zainteresuje, a tu nagle otrzymuję e-maila od dziennikarza największego islandzkiego dziennika Morgunblaðið, że przyjedzie do mnie z kamerą i zrobi ze mną wywiad. Byłam zaskoczona, ponieważ myślałam, że mapa dźwięków zainteresuje turystów czy też osoby zafascynowane Islandią – a tu się okazuje, że mój projekt wydał się ważny dla mieszkańców i dziennikarzy.
Gdy więc wywiad ze mną pojawił się na głównej stronie dziennika – w internecie – przez chwilę nie wiedziałam, co się dzieje. To było surrealistyczne. Dzięki temu projekt dotarł do Islandczyków. Zaskoczyło mnie, jak wiele różnych wartości w nim znajdywali. Jedni pisali, że przypominają sobie brzmienie wyspy przed boomem turystycznym. Wielu starszych Islandczyków powiedziało, że pamiętają taką Islandię i myśleli, że nigdy już takiej nie usłyszą. A ponieważ to starsi ludzie, nie pojadą już w tamte miejsca, mogą jedynie sobie przypomnieć tamte czasy, gdy byli młodsi.
Słyszałam, że podczas lockdownu rodzice włączali dźwięki z mapy dzieciom i zadawali im pytania, co to są za odgłosy i z jakich miejsc. W wielu przedszkolach dzieci mają jogę, zajęcia z mindfulness i medytacji, dowiedziałam się, że dźwięki z Islandii towarzyszą dzieciakom przy zasypianiu i medytowaniu. Islandczycy skupili się bardziej nad użytkowym wykorzystaniem mapy. Inni pokusili się o refleksje, że rzeczywiście można usłyszeć różnice pomiędzy jednym wodospadem a drugim i sami zaczęli nasłuchiwać tej Islandii. Cieszę się, że mój projekt doceniły osoby, które znają Islandię i które są przyzwyczajone do tych dźwięków i mogą ją uchwycić na nowo.
Na początku miałam pomysł, żeby nagrać sto dźwięków z Islandii. Nawet pierwotnie taki tytuł nosiło moje przedsięwzięcie. Chcę nagrywać kolejne, mam jeszcze parę miejsc, których mi brakuje – choćby fiordy zachodnie, więc tam na pewno chcę spędzić trochę czasu.
Chcę zrealizować też mapę lodowców. Mam chrapkę na kolejne lodowce i ich odgłosy. W tym przypadku powstałby projekt mocno dokumentujący topniejące bloki lodowe, które za 100 lat będą już wspomnieniem i historią. Chciałabym, żeby ich dźwięki zapisały się na cyfrowych taśmach. Wyobrażam sobie pytanie zadawane na lekcjach za 100, 200 lat: Jak brzmiały lodowce, drogie dzieci, kiedy jeszcze istniały?
Nie wiem, czy denerwują ich turyści. Raczej irytuje ich brak szacunku do natury i bezmyślne zachowania. Wchodzenie na teren objęty ochroną tylko po to, żeby cyknąć zdjęcie i umieścić je na Instagramie. A tutaj natura jest bardzo delikatna, bardzo łatwo się niszczy i zajmuje dziesiątki, jeśli nie setki lat, żeby się odbudowała.
Islandczycy z reguły nie śmiecą. Pamiętam do dzisiaj, jakie wywołałam oburzenie, gdy w pierwszych dniach pobytu na wyspie, wyrzuciłam pudełko po jogurcie do złego pojemnika. Tutaj naprawdę nie ma społecznego przyzwolenia na to, żeby śmiecić i nie segregować odpadów. Tylko turyści kupują wodę w plastikowej butelce. Poza tym jest to źle widziane.
Znakiem rozpoznawczym Islandii są też owce Fot. Magdalena Łukasiak
Żyją bliżej z naturą, bo nie mają innego wyjścia. Gdy mieszkasz w Grindavíku to w ogródku masz lawę. Nic więcej. Tutaj większość drzwi powinna się otwierać do środka, bo czasem napada tyle śniegu, że nie można otworzyć ich na zewnątrz. Często jest tak, że ludzie otwierają drzwi, a tam jest biała ściana.
Jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia o Islandii, że to Reykjavik i obszar metropolitalny, ale moi bliscy znajomi mieszkają na wschodzie, gdzie w całym miasteczku żyje 80 osób i w zasadzie można powiedzieć, że są odcięci od cywilizacji. Wierzenia w elfy i w ukrytych ludzi biorą się właśnie z tego, że mieli częstszy kontakt z naturą niż z ludźmi. I zaczęli tę przyrodę traktować jako osobę.
Pogoda potrafi dać w kość tak bardzo, że szybko uświadamiasz sobie, że jesteś malutka i każdego dnia nabierasz pokory, uczysz się tego, zmieniasz swoje podejście. Chcesz gdzieś pojechać, a tu nagle zaczyna się sztorm i nie da się wyjechać z miasta, bo wszystkie drogi są pozamykane. Co ci pozostaje?! Musisz się dostosować. Na początku szlag mnie trafiał. A tutaj po prostu tak jest.
Są zamknięci. Sprawiają wrażenie gburowatych, ale jednocześnie jak już się do nich dotrze i złapie się z nimi kontakt, to są to najbardziej pomocni i przyjaźni ludzie, jakich znam.
Wynika to też z miejsca, w którym żyjemy. Zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy zaledwie maleńkimi drobinkami kurzu wobec potęgi natury, musimy się trzymać razem i sobie pomagać. To się raczej nie zdarza, żeby ktoś stał na drodze z zepsutym samochodem i nikt go nie zauważył. Od razu ludzie się zatrzymają i oferują pomoc. Jest to specyficzny naród, ale ludzie są fantastyczni.
Mapa dźwiękowa Islandii: kliknij tutaj