Karaiby. St. Vincent, Czarna Perła Karaibów: Wakacje w rytmie reggae

Plenerów do filmu ?Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły? szukano na wszystkich wyspach Morza Karaibskiego. Wybór padł na St. Vincent - jej dzikość uznano za bezkonkurencyjną

Bliskie spotkania z naturą przyciągają tutaj turystów, a zdobycze cywilizacji szczęśliwie omijają wyspę. Ten trend, zapewne nieświadomie, zapoczątkował Krzysztof Kolumb. Choć odkrył wyspę w czasie swej trzeciej wyprawy do Nowego Świata (1498-1500), to nigdy na niej nie wylądował, ograniczając się do naniesienia jej współrzędnych na mapę. Poszukiwanie miejsca całkowitego odosobnienia jest tutaj wyjątkowo skuteczne - ze stu towarzyszących St. Vincent wysepek (Grenadyny) tylko połowa jest zamieszkana.

Karaiby - Kingstown

Spacerujemy ulicami Kingstown, stolicy, portu i największego miasta St. Vincent (18 tys. mieszkańców). Można je obejść w kwadrans. Jego wyjątkowość podkreślają murowane budynki niespotykane gdzie indziej, bo na St. Vincent dominują drewniane domy. Niczym opieńki wyrastają także na okalających Kingstown wzgórzach. Miasto zbudowano na płaskim terenie, co - biorąc pod uwagę górzysto-wulkaniczny charakter St. Vincent - jest ewenementem na skalę całej wyspy. Leniwą atmosferę stolicy ożywia muzyka. Ukryte w cieniu arkad i nielicznych balkonów zespoły calypso grają pogodne melodie - mieszankę muzyki afrykańskiej, hiszpańskiej i amerykańskiej. Używają bardzo popularnych na Karaibach steel drums - różnej wielkości metalowych beczek na olej, które po opróżnieniu zawartości zmieniają się w instrumenty. Muzycy wydobywają charakterystyczny dźwięk, uderzając pałeczkami w ich perforowane dno. Wyjątkowych wrażeń dostarczają zespoły, które tworzy grupa wirtuozów steel drums - od solisty, przez akompaniatorów, aż po basistę zmagającego się z potężnymi gabarytami swojej beczki. Wielbicieli calypso trudno rozpoznać, bo kolorowe koszule noszone przez muzyków są także powszednim strojem mieszkańców St. Vincent. Inaczej rzecz się ma ze zwolennikami reggae, które zawładnęło barami i pubami na wyspie. Noszone przez nich czapki - niezwykły akcent na ulicach Kingstown - mają monstrualne rozmiary i zdumiewające kształty. Nic dziwnego, kryją w sobie loki (dreadlocks) często sięgające do pasa. "One love - one blood" (Jedna miłość - jedna krew), zwyczajowe pozdrowienie fanów reggae, nie dotyczy czapek - każda jest inna.

Moim ulubionym właścicielem wielkiej czapki był szewc Curtis, który codziennie rozkładał swój warsztat pod filarami jednego z domów na ulicy Grenville. Zawsze chętnie opowiadał o swojej fascynacji filozofią rasta i nie żądał pieniędzy, ilekroć chciałem uwiecznić na zdjęciu jego wełnianą czapkę. Warsztat Curtisa znajduje się w pobliżu jedynego ruchliwego skrzyżowania w mieście. Chociaż samochodów tu jak na lekarstwo, w godzinach szczytu ich niemrawym ruchem kieruje policjant w białym uniformie. Jego energiczne ruchy zabawnie kontrastują z rachitycznym sznurem aut.

Wizytówką Kingstown są skupione na północnych krańcach miasta kościoły. Anglikańska katedra St. George z 1800 r. zachwyca witrażami. Tak bardzo urzekły one królową Wiktorię, że jeden z nich zabrała do Anglii, gdzie posłużył za wzór przy projektowaniu witraży londyńskiej katedry St. Paul. Po drugiej stronie ulicy kościół Metodystów wabi misternymi detalami masywnych organów, których brzmienie docenili koneserzy muzyki. Prawdziwą gratką jest katolicka katedra St. Mary (1823 r.) - niezwykły przykład połączenia różnych idei architektonicznych: romańskiej, gregoriańskiej i islamskiej. Poszarpany kontur katedry z daleka przykuwa uwagę - użyte do budowy cegły wykuto z kamienia wulkanicznego, starając się, by jego czerń miała najgłębszy odcień. Katedra zadziwia labiryntem krużganków, galerii, balkonów i wspartych arkadami pasaży. Mały ogród botaniczny na jednym z dziedzińców nie tylko pięknie pachnie, ale i wyśmienicie smakuje - testowanie owoców cytrusowych należy do obowiązku zwiedzających.

Taksówką docieramy do plaży na Blue Lagoon. Czarny piasek barwi stopy, stroje kąpielowe i wodę. Morze odzyskuje lazurowy kolor dopiero kilkanaście metrów od brzegu. Właśnie cumuje szalupa z napisem "Water Taxi". Cel wyprawy i cenę uzgadniamy na migi - właściciel mówi tylko w dialekcie patois, który za czasów panowania Anglików (St. Vincent i Grenadyny odzyskały niepodległość w 1979 r.) był wyrazem oporu wobec kolonizatorów.

Karaiby. Fort Duvernette

Opływamy Young Island. Legenda głosi, że tę ekskluzywną wysepkę (doba kosztuje 1000 dol.) podarował Anglikom wódz plemienia Indian karaibskich w zamian za konia. Po chwili naszym oczom ukazuje się 80-metrowy skalny kikut Fortu Duvernette zbudowanego w 1800 r., za panowania Jerzego III. Dotarcie na jego szczyt wymaga odwagi. Wąska spiralna droga dawno straciła chroniące przed upadkiem balustrady, obuwie ślizga się po wykutych w skale, wydeptanych żołnierskimi butami schodach. Roztrzaskujące się o zbocze fale dodatkowo potęgują emocje. Lepiej się nie zastanawiać, co by było, gdyby nie pomocna dłoń przewodnika i odpowiednio wczesne ostrzeżenia Na szczycie kryjemy się w cieniu dwustuletnich armat (niektóre są nadal sprawne, choć podczas weekendowych pikników w ich lufach chłodzi się teraz piwo) i podziwiamy rozsiane po horyzont Grenadyny. Wejście na szczyt było niczym w porównaniu z zejściem! Emocje ostudziła dopiero kąpiel w spokojnym morzu po powrocie na St. Vincent. Plaże są wprawdzie bardzo wąskie i pozbawione białego piasku, ale za to puste.

Karaiby. Atrakcje

The Vermont Nature Trails wprowadza nas do świata lasów deszczowych. To jedyny szlak, który pozwala bezpiecznie zanurzyć się w karaibską dżunglę. Wytyczono go śladem objętych całkowitą ochroną i żyjących tylko na St. Vincent papug Amazona guildigii - na wyspie jest ich 500, z czego 100 w dolinie Vermont (jedną udało się wypatrzyć).

Wśród potężnych drzew o zadziwiających kształtach ocieramy się o rosnąco dziko drzewka cytrusowe, barwimy dłonie kwiatami hibiskusa (ulubionego pożywienia papug) i bezskutecznie staramy się objąć ramionami grube pnie Buttressed Giant.

Ze szlakiem sąsiaduje najstarszy na Karaibach ogród botaniczny. Można tam zobaczyć drzewa chlebowe, których sadzonki przywiózł na wyspę w 1793 r. William Bligh (przeszedł do historii jako kapitan "Bounty"). Owoce drzewa chlebowego są dzisiaj podstawowym składnikiem kulinarnym, ale dwa wieki temu były znienawidzonym, bo jedynym posiłkiem niewolników pracujących na plantacjach trzciny cukrowej.

Odwiedziliśmy także położony na 200-metrowym Berkshire Hill Fort Charlotte (nazwany tak na cześć żony Jerzego III) zbudowany w 1796 r. - 600 żołnierzy i 34 działa skutecznie chroniły zatokę Calliaqua przed atakami piratów. Zwiedzamy nieliczne baraki-muzea. Ich ściany zdobią kolorowe malowidła ilustrujące historię czarnych mieszkańców wyspy.

Karaiby w Hollywood

Fort Charlotte odżył, kiedy rozpoczęto zdjęcia do "Piratów z Karaibów". Gigantyczne kolejki przed kasami jedynego w Kingstown kina Cinerama Cinemas przeszły do historii miasta. Nic dziwnego, połowa mieszkańców St. Vincent została zatrudniona przy jego realizacji, a każdy chciał podziwiać siebie (jeżeli był statystą) bądź efekty swojej pracy (o ile budował dekoracje) na wielkim ekranie.

Zanim hollywoodzki zgiełk powróci na wyspę z kolejną częścią przygód Jacka Sparrowa, St. Vincent będzie upajać ciszą. Ja zaś z uporem będę umieszczał w "Kingstown News" ogłoszenie: "Mieszkanie w Polsce na hamak na St. Vincent zamienię". A nuż znajdzie się chętny?

Więcej o: