Hanna Kondratiuk: Mało kto wie, że kraina górnej Prypeci była znana już w czasach starożytnych. A Herodot opisał mieszkających tam Neurów - czarodziejski lud, którego członkowie raz do roku na kilka dni zamieniają się w wilki, a potem wracają do normalnego stanu. W czasie moich podróży dotarłam do miejscowości Newir, w której do dzisiaj panuje klimat jak za czasów Herodota. Byłam zafascynowana i przerażona tym, co zobaczyłam i usłyszałam na miejscu, a przecież pochodzę z Podlasia, gdzie praktyki magiczne i paranormalne to coś powszedniego.
Mimo że do Ukrainy jeżdżę od 2004 roku, mam rodzinę w Charkowie i Łucku, nie miałam pojęcia o istnieniu ukraińskiego Polesia. Nie było go w przewodnikach i w mediach społecznościowych. Pierwszy sygnał odebrałam poprzez płytę kompaktową "Polesie - pieśni i ludzie - Ukraina archaiczna". Klimat tych pieśni przypominał mi dom rodzinny na Podlasiu. Jednak do podróży na Polesie po ukraińskiej stronie granicy zainspirowała mnie książka Małgorzaty Szejnert "Usypać góry". Gdy czytałam tę przepiękną opowieść, zatęskniłam za poleskim krajobrazem, Prypecią i w jej odbiciu zobaczyłam zarysy swojej książki.
Interesowały mnie przede wszystkim źródliska Prypeci, które znajdują się tuż za granicą, jakieś siedem kilometrów od Bugu, niedaleko Włodawy. Pierwsze 204 kilometry płynie przez terytorium Ukrainy, kolejne 500 kilometrów w granicach Białorusi i końcowe 57 kilometrów znów w Ukrainie, gdzie wpada do Zbiornika Kijowskiego. Rzeka ze 123 dopływami i 1300 jeziorami jest nazywana Poleską Amazonką.
Prypeć i przylegająca do niej starożytna wieś w Wetły archiwum prywatne
Aby przysłużyć się gościom, są gotowi odłożyć na bok swoje sprawy i jeszcze zaangażować znajomych i krewnych. W Morocznym, na plebani u księdza Pawła Dubinca, zaproszono mnie na śniadanie, które składało się z "zielonego barszczu", to jest zupy szczawiowej z kawałkiem świeżego lina, do tego podano smażone okonie i karasie i kilka rodzajów sałatek z grzybów. Po prostu miód w gębie! Kiedy zaczęłam chwalić dania, gospodarz zwiódł mnie na ziemię takimi słowami: "Przecież to zwykłe wiejskie jadło, a ryby sam dziś rano złowiłem w kanale". Poza tym wiele razy zapraszano mnie na nocleg prosto z ulicy, ugaszczano czym chata bogata i jeszcze dawano podarunki na drogę w postaci słoika z mięsem czy konfitur z borówek.
Kilka razy korzystałam z usług agroturystycznych i tu najlepiej sprawdzała się poczta pantoflowa. W Świetezi, zwanej "wołyńskim Balatonem", w szczytowym okresie sezonu turystycznego nocleg pomogła znaleźć sprzedawczyni ze sklepu nocnego. Po prostu zabrała do swego domu! Potem, kiedy wracałam pod znajomy adres i wszystkie miejsca były już zajęte, pani Wala wydzwaniała po sąsiadach i znajomych i zawsze ktoś dawał schronienie.
Mnie było łatwiej w takich sytuacjach, ponieważ znam ukraiński i białoruski, rozmawiam w dialektach poleskich. Nie bez znaczenia było także to, że przyjechałam z Polski, wielu napotkanych ludzi opowiadało o swoich krewnych w Zielonej Górze, Olsztynie czy Białymstoku, dopytywało jak u nas jest. Oczywiście, w turystycznych miejscowościach jak Szack, Świteź, Łubiaż czy Nobel są hotele z klimatyzacją i suszarką w łazience.
To było całkowite zaskoczenie. Gdy jechałam w te strony, myślałam, że znajdę świat podobny do tego po białoruskiej stronie, jednak już w okolicach Szacka, gdzie znajduje się ponad trzydzieści jezior, poczułam się jak na innej planecie. Wikingowie to jeden z tych wątków, który niespodziewanie pojawiał się i nagle urywał, więc przez długi czas nie wiedziałam, co o tym myśleć. Aż do momentu, kiedy w Lubieszewie poznałam Stepana Owłasiuka.
Hanna Kondratiuk Prypecią do Nobla. Reportaż z krainy mokradeł i bursztynu
W Lubieszewie opowiadano o jego pasji jak o nieszkodliwym dziwactwie, więc bardzo chciałam go poznać. To emerytowany nauczyciel historii, który od lat bada obecność Wikingów nad Prypecią. Z pasją opowiadał o skandynawskich monetach, które znajdowali jego uczniowie i zostawiali je w szkolnym muzeum, o wikińskim mieczu wykopanym na starym grodziszczu w Wetłach, o grzebieniach z kości, które ciągle znajdują plażowicze na brzegach rzek i jezior. Musieli tu być, powtarzał, przecież zostawili tyle śladów. Bo niby skąd tyle skandynawskich słów w nazwach miejscowości? Skąd Wetły, Helen, Nobel, Niwel czy choćby ich Lubieszewo, które do końca XIX wieku nosiło nazwę Łebeszowo. Wikingowie zakładali osady na brzegu rzeki i nazywali ich imieniem swojego wodza.
Tak. Rzecz jasna, nie chodzi tu wcale o bursztyn bałtycki. Już tysiąc lat temu Wikingowie wiedzieli o obfitych złożach bursztynu w dorzeczu Prypeci, tak pożądanego w Konstantynopolu. Chcieli kontrolować takie miejsca i ukrywać je przed oczyma świata.
Pan Stepan Owłasiuk radził mi, abym się pilniej przyjrzała wyglądowi tutejszych mieszkańców. Iluż tu rudzielców i jasnookich blondynów! Właśnie z powodu podobnych obserwacji już wcześniej zauważyłam skandynawski ryt w krajobrazie Polesia. Podczas jednej z wypraw trafiłam do Hrudek na "Łebskie zabawy". Miejscowi tłumaczyli, że są "łebskie", bo na "Łebskiej ziemi". Ale co i do czego, nikt nie umiał wyjaśnić. Co prawda wcześniej ich wieś i jezioro nazywano Olble, ale to słowo nic nie mówiło. Ktoś poszedł po rozum do głowy i zapytał co znaczy po polsku "olble".
Poleszucy wyparli ze świadomości pamięć o Wikingach i sądzą, że większość niezrozumiałych toponimów wywodzi się z polszczyzny, która była obecna tam przez kilka stuleci. W tychże Hrudkach-Olble, w pięknych okolicznościach przyrody, słuchając pieśni i dosadnych żartów, którymi popisywali się śpiewacy i politycy z sceny utworzonej na drzwiach od stodoły, ku swojemu zaskoczeniu i rozbawieniu raptem poczułam się jak na imprezie w Skandynawii. Miejscowe kobiety swą urodą i temperamentem bardziej przypominały mi Dunki. Zwłaszcza dorodna szefowa Domu Kultury, która ku mojemu zdumieniu okazała się konferansjerką, pieśniarką, kucharką, zapaloną rybaczką i strażniczką jeziora. Słowo "olble" to po duńsku jabłko. W historycznych źródłach znalazłam notatkę, iż w tej miejscowości mieszkali najemnicy wezwani do służby na zamku w Kamieniu (obecnie Kamień Koszyrski). Oprócz ziemi nadano im w korzystanie jezioro, które również nazywało się Olble. Co ciekawe, w bliskiej odległości, nad rzeką Turią, natrafiamy na miejscowość Datyń. Stepan Owłasiuk uważa, że właśnie takie enklawy, zasiedlone przez Skandynawów i ich potomków, nazywano Łebską ziemią, a ich samych, z powodu ich zgrabnych łodzi, "łebetami", to jest łabędziami.
W świetle ostatnich historycznych nauk, coraz częściej Jaćwingów łączy się z Wikingami. Tenże Skomand nie przywiązywał się zbytnio do jednego miejsca, ciągle spotykamy go w innych, bardzo odległych miejscach. Ostanie lata życia, wraz grupą współplemieńców, którzy zajmowali się wykopywaniem bursztynu, spędził w nadbałtyckiej Nadrowii i Sambii. Co prawda, w Noblu sądzą inaczej. Według miejscowej legendy ostatni wódz Jaćwingów wrócił do ich Nobla po honorową śmierć i zginął tu z rąk miejscowego rycerza Rodowicza. Jego ciało wraz z drużyną wojowników spoczywa na dnie jeziora Nobel.
Do dziś nie wiem, jak udało mi się znaleźć te zamówienia, wielu z nich nigdzie wcześniej nie słyszałam. Ale zanim dotarłam do tych treści, musiałam przekroczyć wiele niewidocznych granic. To bardzo wrażliwa materia, strzeżona przez lokalną społeczność. Szamanką nie można zostać z własnej chęci, takie osoby są wybierane i namaszczone przez poprzedników. Aby trafić na listę kandydatów, należy być w starszym wieku, wykazać się błyskotliwym intelektem i bezinteresowną dobrocią. Sam rytuał uzdrawiania przebiega poza sferą piśmienną, a treść zamówień należy zapamiętać za pierwszym razem, bowiem Poleszucy nie wierzą w skuteczność zamówień zapisanych na papierze. Warto to wszystko przeczytać i skonfrontować z praktyką wróżki, do której tak wiele osób chodzi po porady.
To stara kraina, która w swoim życiu wiedziała tak wiele, że nic nie jest w stanie jej zaskoczyć. Nawet Czarnobyl, który uczynił wielkie spustoszenia, czy obecna wojna, w trakcie której ciągle giną ich ludzie. Poleszucy potrafią zabezpieczyć swoje potrzeby poprzez umiejętność łączenia nowoczesnych i archaicznych zawodów i metod przetrwania. Dyrektor szkoły czy duchowny, kiedy przychodzi jego kolej, bierze urlop i staje przez dzień albo dwa się pastuchem doglądającym stad bydła. Pani z izby skarbowej czy salonu kosmetycznego na kilka dni w roku staje się zbieraczką borówek czy żurawin. Emerytki są gotowe wyruszyć w niebezpieczna trasę i szmuglować towary za granicę.
Ale to walka o przetrwanie, mieszkańcy Polesia bardziej niż o swój komfort, martwią się, że umiera ich rzeka i wysychają lasy. Las i błota, jeziora i rzeki, to ich prawdziwy dom i poczucie bezpieczeństwa. Moim zdaniem to bardzo wrażliwi ludzie, którzy z krwi i kości są ekologami.
***
Hanna Kondratiuk urodziła się w Kotłówce na Podlasiu. Jest absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1993 roku pracuje w Tygodniku Białorusinów w Polsce – "Niwa"; autorka książek: W stronę Tarasiewicza (2002), Carskaja Tryzna (2007, w języku białoruskim), Dziadowskie tournée z Anatolem S. (2010 w języku białoruskim), Białoruś. Miłość i marazm (2013), Pa Prypiaci pa Nobiel (2017, w języku białoruskim), za którą była nominowana do najważniejszej w Białorusi literackiej nagrody Premia Giedroycia w 2018 roku. Mieszka w Białymstoku.